poniedziałek, 31 grudnia 2012

Sprzątanie na koniec roku

Mówią, że nie warto podejmować postanowień noworocznych, bo i tak z nich nic nie wychodzi. Dla mnie Nowy Rok tak samo dobry jak inny dzień w roku, byleby dość wytrwale podążać za tym, co się przedsięwzięło. Od postanowień noworocznych zdecydowanie jednak wolę sylwestrowe podsumowania. To pozwala mi na spojrzenie porządkujące i rzucające właściwe światło na noworoczne plany.
Kiedy oglądam się za siebie, kiedy próbuję ogarnąć mijający rok, to stwierdzić mogę, że był to rok przyzwoity, całkiem dobry, bez spektakularnych sukcesów, ale powodami do zadowolenia. Oczywiście z odczuciem motywującego niedosytu.

Terenowo nie był to mocny rok. Wypadów za dużo nie było, a jeśli już, to przy okazji wyjazdów służbowych lub rodzinnego wypoczynku. To się nie zmieniło w ostatnim czasie i nie bardzo widać perspektywy polepszenia sytuacji. Wypracowany model korzystania z okazji satysfakcjonuje mniej niż połowicznie. Na mapce zaznaczyłem powiaty, z których pochodzą zebrane w tym roku materiały, jak widać niewiele tego.
Żółtym kolorem oznaczyłem te obszary, na których samodzielnie nie prowadziłem obserwacji, ale dzięki życzliwości różnych ludzi trafiły stamtąd różne próbki, w tym z kserotermicznych rejonów Ponidzia. Z ciekawszych darowizn mogę wymienić wspominanego niedawno namułka pospolitego Lithoglyphus naticoides oraz niezwykle ciekawy okaz Nassarius reticulatus. Ten ostatni pochodzi z Pomorza, ale nie jest bynajmniej uciekinierem z wód balastowych dalekomorskich statków. Pojedyncza muszla pochodzi z pokładów plejstoceńskich, z interglacjału eemskiego (ok. 130 - 115 tys lat temu), a została znaleziona w tzw. napływkach na plaży Zatoki Gdańskiej w okolicach Mikoszewa.

Zdecydowanie lepszym był ten rok pod względem dostępu do literatury. Jakkolwiek nowych wydań nie było za dużo, ale udało mi się sprowadzić kilka dobrych książek, z których część to absolutne rarytasy.
Po latach trafiła w moje ręce długo poszukiwana książka prof. A. Piechockiego Mięczaki (Mollusca). Ślimaki (Gastropoda) z serii Fauna Słodkowodna Polski. Znam tę książkę prawie od lat dwudziestu, przerysowałem z niej dawno wszystkie ryciny z opisami, przepisałem znaczną ją część, a później jeszcze skserowałem. Ale dopiero własny egzemplarz nasycił moją potrzebę posiadania dostępu do tego klucza. Najlepszego klucza do malakofauny słodkowodnej. Kiedy dotarła do mnie przed kilkunastoma dniami cieszyłem się jak dziecko, choć jednocześnie odczuwałem smutek, bo mój egzemplarz to książka wycofana z biblioteki Wydziału Nauk Przyrodniczych Uniwersytetu Szczecińskiego. Troszkę wstyd!
Również w mijającym roku trafiła do moich rąk książka pod redakcją Czesława Błaszaka. Pierwszy tom podręcznika Zoologii - bezkręgowce bez stawonogów - to najświeższe ujęcie tematu w opracowaniu akademickim. Nie podjąłem się jeszcze recenzowania tej pracy, bo wciąż nad nią siedzę, nie we wszystkim się odnajduję, bo i podejście do mięczaków zostało mocno odświeżone. Jest to jednak bardzo solidna dawka wiedzy o mięczakach, przygotowana przez wybitnych specjalistów, tj. przez prof. A. Falniowskiego (igłoskóre, ślimaki przodoskrzelne), prof. M. B. Pokryszko (ślimaki lądowe), prof. A. Lesickiego (jednotarczowce), prof. A. Piechockiego (małże) czy prof. Marka R. Lipińskiego (głowonogi).
W lutym mijającego roku zdobyłem i pochłonąłem książki A. Wiktora Życie z przyrodą w tle, A. Piechockiego Ucieczka z Akademii IQ oraz S. i W. Alexandrowiczów Analizę malakologiczną. Latem sprowadziłem zaległe, znane z dzieciństwa książki prof. Samka, a potem jeszcze skompletowałem (no prawie) publikacje prof. Kozłowskiego z Poznania. Absolutną nowością w moich zbiorach bibliotecznych okazałą się praca W. Seidlera i J. Domagały Głowonogi, dzięki której dotarłem do szeregu opracowań FAO poświęconym mięczakom jako alternatywnym źródłom żywności.
Ponadto otrzymałem solidne opracowanie Gatunki obce w faunie Polski wydane przez IOP PAN w Krakowie. W swoim czasie napiszę kilka słów o tej pracy, zwłaszcza że jeden ze współautorów, dr. A. Kołodziejczyk podejmuje problem inwazji i pseudoinwazji ślimaków z obszarów czarnomorskich. A te stały mi się nieco bliższe przez nawiązanie relacji z Mikhailem O. Sonem, ukraińskim malakologiem, autorem opracowania inwazyjnych mięczaków obszaru zlewni Morza Czarnego.
Koniec roku z kolei pozwolił na odkrycie zupełnie innych obszarów malakologicznych dociekań, a mianowicie wychylił mnie ku gemmologii, a dokładnie w stronę blasku pereł. Właśnie jestem w trakcie lektury pracy Włodzimierza Łapota z Uniwersytetu Śląskiego i pierwsze moje noty są bardzo pozytywne.
Wszystko to czeka na analizę, omówienie, porównanie, wykorzystanie - nie jest źle, jest co robić, zwłaszcza, że to tylko cząstka zgromadzonej w tym roku literatury.
Dzięki blogowi zrodziły się też nowe znajomości i otworzyły nowe perspektywy. Jakkolwiek obserwuję notoryczne opóźnienia we wpisach, postępujące zaniedbania i spadki aktywności, to nie ustaję w przeświadczeniu, że kryzysy umocnią tylko moją gorliwość w popularyzowaniu malakologii.
A co na nadchodzący rok? Za Młynarskim mogę powtórzyć: "Róbmy swoje". Mam kilka gatunków, które bardzo chciałbym poznać bliżej w nadchodzącym roku. Należą do nich m.in. sadzawczak drobny Marstoniopsis scholtzi, wałkówka pospolita i górska Ena obscura i E. montana, poza tym kilka świdrzyków, ślimaki nagie, małże skójkowate. Będzie co robić. W 2012 r. zacząłem zbierać również ślimaki nagie, w tym roku muszę dopracować metody konserwowania zbiorów no i oczywiście dokończyć katalogowanie kolekcji, które w mijającym roku nie ruszyło z miejsca...
Jak patrzę na zbliżający się 2013 rok? Końca świata nie będzie;), patrzę z optymizmem i nadzieją, że swoim tempem (ślimaczym oczywiście) dojdę do tych momentach, któe będą określać nowy rok jako udany.
W to wierzę. I w tym kierunku zamierzam podążać. Jeszcze dziś, tanecznym krokiem!

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Bóg się rodzi














 
Aby światłość znajdowała w naszych sercach zawsze więcej miejsca niż ciemność.
Aby każde doświadczenie ostatecznie okazywało się dobrym.
Aby każdy spotkany człowiek uczył nas widzieć więcej.
Aby czas Bożego Narodzenia przywracał nam wiarę.
Aby wiara nasza była odważna, prosta i pełna zdumienia.
Aby nie zabrakło w nas wiary
Aby Słowo ciałem się stało.

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Dług wdzięczności

Jest tyle miejsc na świecie, w których pragnąłbym stanąć. Jest tyle miejsc, których nie odwiedzę nigdy. I jest troszkę miejsc, które nawiedziłem i są takie miejsca, które odwiedzone, wołają mnie do siebie i przyciągają do podróży, nie tyle sentymentalnej, co podróży do źródeł.
Są takie miejsca, w których spotykają się różne losy i miejsca te na stałe wpisują się w genom intelektualnej i duchowej tożsamości. Miejsca, bez których nie bylibyśmy sobą do końca.
Litanię takich miejsc odmawiam z modlitewnika wspomnień. Zaglądam tam myślą, by przywołać ciepło majowego wiatru, zapach czerwcowych ziół, promienie lipcowego słońca, żeby raz jeszcze dotknąć dłonią nagrzanego muru, odgarnąć ręką wrześniowe bluszcze, usiąść na wapiennym kamieniu z książką i ołówkiem. Przychodzą wtedy do mnie słowa, gesty, zapisane w pamięci zdarzenia, urwane sentencje, zaniedbane pomysły, ożywione idee. A przede wszystkim twarze.
Czasem, kiedy wracam w te miejsca - fizycznie lub duchowo - powiewa pustką. Niebo jest pochmurne, dookoła jest zimno, a wewnątrz żadnego poruszenia. Jak w zamkniętej skrzyni wyściełanej aksamitem, tłumiącym jakiekolwiek odgłosy. I wtedy dramatycznie i desperacko krzyczy cisza, ostatni świadek zdrady.
Nie każdy z tych powrotów jest miły. Kiedy wiesz, że spojrzeć musisz komuś  w oczy, komuś, kogo rozczarowałeś, zawiodłeś... To nie jest łatwe. Czujesz, jak bardzo w środku odczuwasz niechęć przed takim powrotem, jak broni się coś w tobie przed wejściem w ten krzyczący podmuch ciszy. Kiedy jednak pozwalasz na to, aby cię cisza dopadła, owładnęła, kiedy głębokie westchnienie anamnezy ustawia cię twarzą w twarz, odczuwasz ten wyzwalający spokój, jedyny taki, płynący z pojednania, z przyjęcia przebaczenia, z pogodzenia się ze sobą.
Są takie miejsca, do których wracam po cząstkę siebie. Takie depozyty na czarną godzinę, otwierane przeróżnymi kluczami osób, które - wiedząc o tym lub nie - urabiały mnie na człowieka.
Dziś takim miejscem jest podkrakowski Tyniec. Od rana myślą krążę po dziedzińcu benedyktyńskiego opactwa i kamienną ścieżką schodzę w kierunku tynieckiego cmentarza. Ręką odgarniam śnieg z postumentu nagrobka i lekko bokiem siadam na jego skraju. I patrzę na sosnowy, prosty krzyż, nie bardzo radzący sobie ze zmienną pogodą. Pod krzyżem leży kamień. Zawsze kojarzył mi się z ludzką czaszką. Prosty, polny głaz, jakiego nie znajdzie się już na porządnie zagospodarowanych uprawach.
Myśl moja dzisiaj biegnie do grobu Anny i Jerzego Turowiczów. Nie miałem okazji spotkać ich osobiście. Nigdy nie uścisnąłem dłoni Pana Redaktora. A przecież przy ich grobie stawałem częściej, niż przy grobach moich dziadków. Trudno mi to pojąć i właśnie dziś, w setną rocznicę urodzin Jerzego Turowicza przyglądam się mojemu stosunkowi do niego.
Turowicza nie poznałem osobiście, ale poznałem jego dziecko, zrodzone z dojrzałej wiary i świadomego zaangażowania. Tygodnik Powszechny, którego po raz pierwszy wziąłem do ręki jeszcze za czasów redagowania przez Turowicza, okazał się takim starszym bratem, który w niełatwy, wymagający sposób kazał mi uczyć się świata i Kościoła. Prowadzał mnie - jak to starszy brat - po swoich ulubionych miejscach, czasem dla mnie tajemniczych i strasznych. I trzymał mnie za rękę, kiedy nie miałem odwagi iść dalej. A czasem nawet dawał kopniaka dla zachęty. Ja, podlotek wówczas, w krótkich portkach wiary, czułem się wyjątkowo mogąc rozmawiać z tekstami, z których większości nie rozumiałem, ale czułem się przy nich sobą. Był więc Turowicz moim prywatnym pedagogiem i jednocześnie - mistagogiem Kościoła Otwartego. To on uczył mnie widzieć otwarte drzwi Kościoła, to on pokazywał mi, jak nie domykać jego drzwi, kiedy już się weszło. Dla mnie to wszystko było nowe, inne, ciekawe, wyzywające. Było przygodą umysłu i ducha, sposobem przeżywania młodzieńczego buntu. I przede wszystkim było to moje, własne odkrycie, którego byłem gotów bronić. Moje doświadczenie, którego nikt mi nie odbierze.
Dzięki Turowiczowi i Tygodnikowi Powszechnemu zacząłem świat widzieć inny. Nie oceniam: lepszy czy gorszy. Inny. Bliższy. Mój.
Dziś, kiedy sto lat mija od urodzenia Redaktora, patrzę mu w oczy z zakłopotaniem i pytam siebie, ile we mnie pozostało z tamtej przygody. Ile pasji, ile determinacji, ile posłannictwa pozostało z tamtych wycieczek i podróży po oceanie wiary. Nie jestem z siebie dumny. Nie tak miało wyglądać moje działanie. Gdyby jednak wtedy nie trzymał mnie za rękę, dziś nie wiedziałbym co dalej ze sobą zrobić, lub pogrążałbym się w zwątpieniu. Ale raz doświadczywszy odwagi patrzenia dalej, dziś podnoszę nieśmiało wzrok, i patrząc w oczy Redaktora, wypowiadam słowo "Dziękuję".
Kiedy myślą wracam z tynieckiego cmentarza, kiedy pozwalam sobie na szybki spacer po Wiślnej i przystanek pod numerem 12, kiedy spoglądam na archiwalne numery starego, niewygodnego Tygodnika, wiem, że to jedno z tych miejsc, które określają moją tożsamość. I przypominają mi o długu, jaki pozostał mi do spłacenia. Niełatwym długu wdzięczności. Wyzwalającym długu wdzięczności. Bez tamtego wsparcia, nie byłoby mnie tym, kim jestem.
Dziękuję, pozostaję Pana dłużnikiem, Panie Redaktorze.

piątek, 7 grudnia 2012

Namułek pospolity Lithoglyphus naticoides (C. Pfeiffer, 1828)

Za oknem widzę, jak świat wtula się w śnieżną kołdrę. Pewnie to troszkę potrwa, ma prawo odpocząć. Dla mnie zima nie jest uprzywilejowaną porą roku, tolerują ją, choć nie kocham. Zmusza mnie do zajmowania się sprawami zastępczymi, więc na ogół zimami funkcjonuję nieco gorzej niż w innych porach roku.
Wiem, że w tym roku w teren już nie wyjdę, to znaczy na te moje śmieszne łowy. Może znajdę jeszcze czas na śnieżne spacery, wolne od rozglądania się za ślimakami.
Zdarza się jednak, że śnieg za oknem sprzyja porządkom, również na tym własnym poletku przyjemności. W taki to oto sposób wyjmuję jedną muszelkę i zamierzam poświęcić jej troszkę czasu.
Dotarła do mnie w połowie października, zawinięta wraz setką innych muszelek w chusteczkę higieniczną, dla bezpieczeństwa włożoną w plastikowy kubek po kawie. Została przywieziona z Kanału Augustowskiego, z okolic Przewięzi. Gdzie dokładnie ją znaleziono - nie wiem, ale to nie jest najważniejsze.
Generalnie wolę zbiory własne niż darowizny (choćby właśnie ze względu na lokalizację), choć darowiznami nie gardzę, zwłaszcza, kiedy dawane z serca. A ponieważ nie we wszystkich stronach Polski jestem w stanie postawić nogę, takie darowizny ubogacają też moje zbiory.
W tym przypadku od razu zauważyłem nowy kształt. Była to muszla namułka pospolitego Lithoglyphus naticoides. Wcześniej nie udało mi się znaleźć tego gatunku i znałem go wyłącznie z literatury. Muszla pojedyncza, mocno podniszczona, jak to z tanatocenoz, ale dająca się łatwo identyfikować. W moich stronach namułek pospolity nie występuje, a tam, gdzie bywałem, nie udało mi się go znaleźć. Dlatego też postanowiłem temu gatunkowi troszkę się przyjrzeć.
Zacznę od tego, że nie zawsze pospolity znaczy pospolity. Tak jest w tym przypadku. Nazwa nie oddaje wcale pospolitości, wcale bowiem nie jest na tyle obecnym gatunkiem, aby uważać go za pospolitego. Więcej: wydaje się, że jest gatunkiem coraz rzadszym, a niektórzy nawet skłonni uważać, że ginącym na naszych terenach. O tym za chwilę.
Muszlę ma niewielką, 7 - 11 mm wysokości i 6 - 10 mm szerokości, za to wyraźnie grubościenną, bez dołka osiowego, z niską i zaostrzoną skrętką (nieco mniejsze rozmiary podaje Gloer). Ostatni zwój jest szeroki, stanowi ok 75% wysokości muszli, kolumienkowy brzeg otworu z charakterystyczną zgrubiałą wargą. Barwa, jak to naszych ślimaków, jasnobrunatna lub zielonkawożółta. W zależności od płci zwierzęcia nieco inna: u samic brzeg ujścia jest prosty, u samców wyciągnięty ku przodowi.
Wspomniałem, że ubarwienie nie odbiega od naszych ślimaków. Z namułkiem jest tak, że on nie do końca nasz. Oficjalnie jest to gatunek obcy, nie wykazujący raczej inwazyjności. Jego pojawienie się w naszych wodach datuje się na połowę XIX wieku, co jest związane z budową kanałów łączących zlewiska Morza Czarnego i Morza Bałtyckiego. Pierwotnie zamieszkiwał duże rzeki nizinne w zlewisku Morza Czarnego i Morza Azowskiego. Dzięki zawleczeniom rozszerzał swój zasięg na zachód. Mnie ten pogląd nie do końca przekonuje. Ponieważ gatunek ten jest podawany z warstw trzeciorzędowych właściwie z całej Polski, jego pojawienie się nie powinno być traktowane jako ekspansja gatunku obcego, a raczej jako powrót do pierwotnego zasięgu. Pogląd ten nie jest wspierany przez malakologów i ekologów, ale mnie zdaje się być bliższy.
Obecnie jest gatunkiem umieszczanym w czerwonej księdze i jednym z najbardziej narażonych na wyginiecie. Ponieważ jest obcym składnikiem fauny, nie podlega ochronie (zresztą jak chronić poszczególne gatunki?). W Bugu, dolnej Wiśle, Warcie i Odrze trafia się coraz rzadziej, a to właśnie takie rzeki są preferowanym środowiskiem.
Jest to typowy ślimak denny, żywiący się okrzemkami zeskrobywanymi z dna. W poszukiwaniu jedzenia potrafi zagrzebywać się w mule, ale zeskrobuje również pokarm z przedmiotów zanurzonych w wodzie, spotkać go też można na muszlach innych mięczaków, zwłaszcza na małżach skójkowatych.
Wszystko to podaję za literaturą, sam bowiem nie spotkałem go na żywo. Może kiedyś mi się to uda. Obecnie pozostaje mi ta jedna, podniszczona muszelka. Jeśli będę kiedy na północno-wschodnich obszarach kraju, będę wyglądał go uważniej, w Pilicy, Grabi, Warcie czy środkowej Wiśle jeszcze na niego nie natrafiłem. Jeśli jakość wód będzie się pogarszać, szanse na jego znalezienie też nie będą wzrastać. Szkoda by było, gdyby go zabrakło. Inwazyjny nie jest, urodą się odznacza, warto by dołożyć starań, aby jednak ocalał...
Poza pracą A. Piechockiego, korzystałem również m.in. z A. Kołodziejczyk, Namułek pospolity, w: Z. Głowaciński, H. Okrama, J. Pawłowski, W. Solarz (red.) Gatunki obce w faunie Polski, Kraków IOP PAN, 2011, ss. 70-76.