czwartek, 31 grudnia 2020

Jest za co dziękować

 Kończąc rok lubię spojrzeć wstecz. Pomaga to dokonać pobieżnego zbilansowania mijającego roku i dokonać bilansu otwarcia. Pod naprawdę wieloma względami był to rok okropny, ale wolę patrzeć na dobro, którego też przecież nie zabrakło. Nie mam ani sił, ani czasu, żeby tworzyć ranking zdarzeń, a uporządkowanie w jakiejś hierarchii zajęłoby mi szmat czasu, stąd chaotycznie odniosę się do niektórych zdarzeń. 

Na pewno bardzo ważnymi wydarzeniami były wyjazdy: do Włoch i w Pieniny, oba bardzo cenne, bardzo potrzebne, pouczające, ciekawe... I oczywiście bardzo różne. Dość powiedzieć, że była sposobność podpatrzeć kilka nowych gatunków, zarówno w faunie polskiej, jak i europejskiej. Do tej pierwszej zaliczyć muszę Daudebardia rufa, którą mogłem pierwszy raz w życiu obserwować w jej środowisku. Pierwszy raz odnotowałem też spotkanie z Argna bielzi i Acicula parcelineata. Bezwzględnie więc mogę mówić o obfitości tego roku, nawet jeśli zaplanowana lista spotkań była o rząd wielkości większa...

Krajoznawczo lądowałem jeszcze w Dolinie Mnikowskiej i w okolicach Olsztyna koło Częstochowy. Z nieudanych wycieczek muszę wspomnieć przeglądanie stanowiska na łódzkim Helenówku, gdzie kilkakroć poszukiwałem bezskutecznie Platyla polita (występującej tam masowo, ale nie przed moimi oczyma...)

Wypatrzyłem w tym roku kilka książek, w tym kilka nowych. Dużo udało mi się pozyskać, na niektóre będę planował polowanie w przyszłych latach, żywiąc nadzieję, że w końcu okazja się trafi. Cieszy mnie moja tyjąca biblioteczka, absolutnie nie obawiam się jej przerostu, zwłaszcza że setek tytułów chciałbym się jeszcze dopatrzeć między książkami...

Czas przymusowych przestojów, związany z pandemią, w jakiejś części udało mi się spożytkować na porządkowanie zbiorów. Do 2020 zrobiłem porządki w całości (no, może w 99%), a świeże zbiory etykietuję tworząc równolegle katalog, co uważam za niezwykły postęp w moich dokonaniach (ta, inny by się w tym miejscu chwalił...)

Na koniec plany: marzy mi się dłuższy objazd po Włoszech, zwłaszcza po północnych stronach. Do wiosny chciałbym skończyć etykietowanie i katalogowanie zbiorów (taaaa, ten zapał, już czuję jak we mnie eksploduje entuzjazm, jak fajerwerk...) W Polsce marzy mi się wycieczka w Bieszczady (nie żeby to rzuć wszystko i wyjechać...), na liście jest też Świętokrzyskie i Małopolskie i coś na zachód od Ziemi Kłodzkiej. Zobaczymy. Z gatunków chciałbym spotkać Truncatellina costulata, Marstoniopsis scholtzi i Myxas glutinosa (no i oczywiście jakieś sto innych...). A i chciałbym wrócić do aktywność pisarskiej, bo to sobą zaprezentowałem w kwestii systematycznego pisania tutaj, to jest głęboki bentos...Co będzie, czas pokaże, choć szczerze nie chciałbym przerabiać wszystkiego tego, czym 2020 zaszedł mi za skórę. Bez względu na okoliczności... Damy radę!



















środa, 23 grudnia 2020

Et habitavit in nobis

 W sterylnym świecie naszych planów wydarza się czasem coś, co wywraca nam świat do góry nogami. Snując różne scenariusze i planując strategie pomijamy na ogół rozwiązania absurdalne, w których niepowadze nie sposób przecież dopatrywać się ocalenia. I właśnie dlatego warto czasem rozbić się o tę myśl, że może wszystko jest całkiem inne... W czułości nie chodzi o tkliwość i sentymentalizm, a bliskość to nie tylko ciepło, ale również odpowiedzialność. Niech się wiec nam wydarzają te Święta w Tajemnicy zaskakującej umysł, poszerzającej go o odwagę wiary. 

Wdzięczny za obecność życzę wszystkim Przyjaciołom, aby święta Bożego Narodzenia pozwoliły przeżyć niezwykły czas obfitujący w głębokie duchowe przeżycia przywracające poczucie sensu. Niech dobrzy ludzie znaczą zbliżające się spotkania, a serdeczność i bliskość niech będą językiem dialogu. Niech wszystkim błogosławi  Wcielona Bezbronność Miłości, która zamieszkała między nami.

Z najserdeczniejszą myślą Malakofil Ślimaćkiewicz



piątek, 20 listopada 2020

Rozdętka zaostrzona Physa acuta Draparnaud, 1805

Miałem ostatnio do czynienia z gatunkiem ślimaka słodkowodnego, który jest w naszych warunkach osiedleńcem ostatniego stulecia. Pochodzi prawdopodobnie z południowych części Europy, ale zasłaniam się podobieństwem prawdy, ponieważ dość wcześnie gatunek ten opisany został z Ameryki Północnej i potem bili się taksonomowie, czyje było mojsze. A tymczasem gatunek, nie zważając na taksonomiczne spory, rozszerzał swój zasięg na tyle skutecznie, że w niektórych miejscach zdominował zamieszkiwane środowiska. Jeśli ktoś miał lub ma akwarium prawdopodobnie nie uniknie spotkania z nim przy okazji na przykład zakupu roślin do akwarium.

Rozdętka zaostrzona Physa acuta Draparnaud, 1805 jest słodkowodnym ślimakiem płucodysznym z rzędu nasadoocznych (Basommatophora) z rodziny Physidae reprezentowanej w Polsce przez trzy gatunki, w tym dwa rodzime: rozdętka pospolita Physa fontinalis (L.) i zawijka pospolita Aplexa hypnorum (L.). Przyjmuje się, że zwiększanie zasięgu omawianego gatunku związane jest z akwarystyką, ponieważ pierwsze notowania na ogół związane były ze zbiornikami o zaburzonym reżimie termicznym, najczęściej o podgrzewanej wodzie zrzutami z elektrociepłowni lub zakładów przemysłowych albo w stawach ogrodów botanicznych. Sprowadzanie wodnych roślin, czy to na potrzeby ogrodów, czy też akwarystyki, prowadzi do zawleczeń słodkowodnych gatunków, i taką drogą prawdopodobnie podróżowała nasza rozdętka. Jest to ślimak średniej wielkości, którego musza osiąga rozmiary ok. 8-16 mm wysokości i 6-10 mm szerokości. Wierzchołek muszli jest wyraźnie zaznacza się w obrysie muszli, skrętka stanowi mniej więcej jedną trzecią wysokości muszli (u naszej Physa fontinalis skrętka jest stępiona i składa się z mniejszej ilości skrętów, zresztą kiedyś o niej napiszę osobny tekścik). Co bardzo ważne, a co dotąd przemilczałem nieopatrznie: ślimaki tej rodziny mają muszle lewoskrętne (pozwala to bardzo szybko odróżnić formy młodociane od młodocianych błotniarkowatych). Ujście muszli rozdętki zaostrzonej zaopatrzone jest w białawe zgrubienie (wargę), krawędź jest zaostrzona. Muszla jest żółtawa, brązowawa lub czerwonawobrunatna, połyskująca (ale mniej niż Ph. fontinalis), delikatnie prążkowana, jak na ślimaka słodkowodnego stosunkowo grubościenna. Próbując wydobyć żywego ślimaka pęsetą trzeba się uzbroić w cierpliwość - opanowanie łapania ślimaków wodnych pęsetą nie jest najłatwiejsze (obłe i gładkie muszle wyskakują jak pestki z palców;), a do tego Physidae to najszybsze z naszych ślimaków (!) i gorąco polecam obserwację poruszania się tych ślimaków na przykład w akwariach. Moje obserwacje nie są co prawda nazbyt obfite, ale kilkoma chciałbym się podzielić. 

Rozdętka zaostrzona jest ślimakiem szybkim. Wystarczy spojrzeć na budowę jej nogi: wąska, klinowata, ostro zakończona. Porusza się bardzo sprawnie po przedmiotach zanurzonych w wodzie i po roślinach. Często wychodzi ponad lustro wody, potrafi również pełzać po jej powierzchni. Nie zaobserwowałem ruchów strząsających, które widziałem u pozostałych rozdętkowatych, ale pewnie i ona to potrafi. 

Jest to gatunek niezwykle żywotny i plenny. W ciągu trzech tygodni zdominowały niewielkie akwarium (30l), do którego trafiły albo jako oseski, albo jako kokony jajowe na roślinie akwaryjnej. W każdym razie musiały być na tyle małe, że przez pierwsze trzy tygodnie były niewidoczne. W ciągu następnych trzech tygodni zaczęły pojawiać się kokony jajowe, łącznie zebrałem ich dwadzieścia cztery złogi. Dorosłych osobników zebrałem podobną ilość. Najbardziej rozwinięty kokon jajowy umieściłem w 70% alkoholu i ku mojemu ogromnemu zdziwieniu po tygodniu zaobserwowałem pod binokularem, że embriony w tym zakonserwowanym kokonie są żywe. Podobnego nie zaobserwowałem przy młodszych kokonach, dlatego obserwację powinienem powtórzyć, ale wydaje mi się ona całkiem ciekawa. Tłumaczy ona podawane w literaturze dane o odporności gatunku na zanieczyszczenia chemiczne wody. Poza tym można wyczytać, że Ph. acuta toleruje temperaturę nawet 40C, która jest przecież letalną dla większości malakofauny słodkowodnej. Wynika z tego bardzo praktyczna przesłanka dla akwarystów: przegrzanie wody nie doprowadzi do wytępienia niechcianych ślimaków z tego gatunku. Jeśli chodzi o jego zwalczanie to oczywiście najlepiej wyłapywać na bieżąco żywe osobniki i kokony i poprosić do pomocy jakiegoś drapieżnego ślimaka, np. Anentome helena, który powinien się w kilka tygodni rozprawić z niechcianym gościem. Przy tej okazji przypomnienie: nigdy nie wolno organizmów z akwarium wypuszczać do naturalnych środowisk. Dotyczy to również takiego rozwiązania, jak spływ kanalizacją. Dla wielu gatunków niedogodność związana z pływaniem w kolektorach kanalizacyjnych nie jest dostateczną przeszkodą w dotarciu do nowych środowisk, a straty mogą być ogromne. Wyzbierane ślimaki z akwarium powinny być uśmiercone i jest to bardziej humanitarne rozwiązanie niż wypuszczanie do stawiku lub rzeczki...

Chociaż pierwsze moje spotkania z tym gatunkiem związane były z akwarystyką, znam go i ze środowisk naturalnych, wcale nie zaburzonych termicznie. Spotkać go można na przykład w rzece Ner na tzw. Stawach Stefańskiego w Łodzi czy w Parku na Zdrowiu w tejże. Znam ją też z Tyńca koło Krakowa i bodajże z Rybnika (tego nie jestem pewien, ale odszczekam jeśli się myliłem).

Jeśli ktoś dysponuje ciekawymi obserwacjami na temat biologii tego gatunku, to serdecznie zapraszam do dzielenia się nimi. Myślę, że może to być bardzo ciekawy gatunek do biologii eksperymentalnej, oczyma wyobraźni widzę te dziesiątki magisterek napisanych na podstawie prowadzonych w laboratoriach obserwacjach...





piątek, 30 października 2020

Ślimaki otuliny Bieszczadzkiego Parku Narodowego

 Wpadłą mi przed kilkoma dniami w łapy (a właściwiej przed oczy) bardzo ciekawa publikacja o walorach przyrodniczych otuliny Bieszczadzkiego Parku Narodowego. To obszerna monografia przygotowana przez zespół specjalistów reprezentujących różne dziedziny wiedzy. Jest tam rozdział poświęcony ślimakom lądowym, który przygotowany został przez prof. Annę Sulikowską-Drozd. Chyba nie muszę dopowiadać, że lekturę od tego właśnie rozdziału rozpocząłem w pierwszej kolejności.

Otuliny obszarów chronionych to taki dziwny twór, który z jednej strony nie jest obszarem chronionym, z drugiej strony nie może się tam dziać nic, co mogłoby szkodzić obszarowi chronionemu. Jest to więc właściwie takie żywe ogrodzenie przed właściwym obszarem. Czasem jednak jest tak, że sama otulina ma również wysokie walory przyrodnicze i z czasem okazać się może, że chroniony obszar rozciągnięty zostanie na istniejącą otulinę, którą następnie się rozszerza. W omawianym przypadku warto odnotować, że w przypadku lądowej malakofauny Bieszczadów, lista lądowych ślimaków Bieszczadzkiego Parku Narodowego jest krótsza niż całych Bieszczadów, a do gatunków, które występują poza parkiem należy chroniony w Polsce świdrzyk siedmiogrodzki Vestia elata. To jedna z ciekawostek, którą wyczytać można w omawianym opracowaniu. Zawarto tu również ocenę przydatności gatunków ślimaków lądowych w waloryzacji przyrodniczej, omówiono najcenniejsze przyrodniczo gatunki ślimaków i przeanalizowano prognozy. Czyta się to bardzo dobrze i niedobrze by było, gdyby to opracowanie (może nie za bardzo obszerne...) umknęło uwadze malakologów i przyrodników.

Publikacja dostępna jest pod załączonym linkiem. Warto się z nią zapoznać, zwłaszcza w kontekście problemu wycinki lasów karpackich...

https://www.przyrodnicze.org/charakterystyka-przyrodnicza-otuliny-bieszczadzkiego-parku-narodowego/


 

środa, 30 września 2020

Ślimak maskowiec Isognomostoma isognomostomos (Schröter, 1784)

Spotkaliśmy się niedawno w Pieninach, a jako że znamy się od paru dobrych lat, pytam, co u niego, a on do mnie: „Chłopie, czemuś ty jeszcze o mnie nie napisał?” Przyznam, że się zmieszałem nieco i nie bardzo potrafiłem znaleźć odpowiedź. Pogawędziliśmy chwilę jeszcze, pozdrowiłem i na koniec obiecałem, że wkrótce się poprawię i naskrobię kilka zdań. No i to teraz właśnie robię, bijąc się w pierś, że tak późno i że sam się musiał w tej sprawie przypomnieć.

Chciałem kilka słów poświęcić jednemu z najciekawszych ślimaków żyjących w Polsce, a przynajmniej jednemu z najciekawiej wyglądających. W  literaturze występuje jako ślimak maskowiec Isognomostoma isognomostomos (Schröter, 1784), chociaż absolutnie nie mam pojęcia, czy poprawna jest forma –os czy też –a, które pojawiają się zamiennie. Co zaś wiem, to na pewno to, że spotkaliśmy się pierwszy raz jakieś dwadzieścia lat temu i jakoś od czasu do czasu udaje się nam gdzieś potkać, głównie na południu Polski.

Jest to ślimak z rodziny Helicidae, do której należą największe nasze krajowe ślimaki lądowe. Maskowiec z pewnością nie jest pod tym względem reprezentacyjny dla rodziny, ponieważ jest jednym z mniejszych jej przedstawicieli i bodajże najmniejszym występującym w Polsce. Odznacza się niezwykłą urodę, na której niezwykłość nakładają się zarówno stosunkowo długie włosy oraz wyraźne dwa szerokie zęby sterczące poza wargą. Powiedziałby mi ktoś, że się naśmiewam, ale ja naprawdę uważam, że to jeden z najpiękniejszych mięczaków spotykanych w Polsce. Muszla jest raczej płaska, za to ze wzniesioną skrętką, co sprawia, że wydaje się kulistawa. Jeśli się jednak dobrze przyjrzeć ostatniemu skrętowi, widać, że nie jest on do końca owalny a jedynie zaokrąglony na krawędziach. Ujście muszli zaopatrzone jest w białą wargę uzbrojoną w dwa masywne zęby, do tego w ujściu występuje jeszcze trzeci ząb w kształcie listewki. Warga ostro zakończona wydaje się lekko wywinięta. Dołek osiowy przykryty jest w całości wargą, ale widoczne jest pępkowate zagłębienie środkowej części spodniej strony muszli. Brązowa muszla pokryta jest gęsto krótkimi włoskami, bardzo wyraźnymi za życia zwierzęcia. Szerokość muszli dochodzi do 11-14 mm, zaś wysokość kształtuje się w przedziale 4-7 mm.

Moje spotkania ze ślimakiem maskowcem miały miejsce w Beskidzie Sądeckim, w Pieninach, Sudetach i na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Występuje w południowej części Polski, zwłaszcza w górach i na pogórzach, również w Górach świętokrzyskich, do tego ma pojedyncze (reliktowe) stanowiska w Puszczy Białowieskiej oraz w okolicach Elbląga i Tolkmicka.

W odróżnieniu od bliższych lub dalszych krewnych z rodziny Helicidae nie należy do synantropów. Prowadzi skryty tryb życia preferując wyraźnie naturalne stanowiska z licznymi dostępnymi kryjówkami, zwłaszcza w próchniejącym drewnie (pod korą i pod kłodami) oraz pod kamieniami. Biologii nie znam. Jest gatunkiem leśnym, cieniolubnym, petrofilnym, związanym ze środowiskami średniowilgotnymi.

Żałuję, że nasze spotkanie trwało bardzo krótko, zrobiliśmy sobie kilka zdjęć i pożegnaliśmy się. Mam nadzieję jednak spotykać się częściej, bo bardzo mnie na wycieczki do lasu zapraszał, więc kto wie… Dam znać.







poniedziałek, 14 września 2020

Andrzej Samek Głowonogi mięczaki niezwykłe

W mojej podręcznej biblioteczce znajduje się dziewięć książek zmarłego w 2018 roku profesora Andrzeja Samka. Te dziewięć książek to mniej niż jedna piąta jego pisarskiego dorobku rozciągniętego na ponad sześćdziesiąt lat naukowej i popularyzatorskiej działalności. A dopowiedzieć mi wypada, że zbiór mój jest mało reprezentatywny, bo skupiony jest na publikacjach bliżej lub dalej związanych z malakologią i nie obejmuje podręczników projektowania maszyn, podręczników bioniki, broszur o odrzutowcach, historii lotnictwa czy floty węgierskiej. Już choćby tak pobieżne wspomnienie zagadnień, którymi zajmował się profesor Andrzej Samek wskazuje dobitnie, jak nieprzeciętną był osobowością. Kiedy więc po jego  odejściu pojawiła się informacja o planach pośmiertnego wydania ostatniej książki, paliłem się w niecierpliwości nie mogąc się jej doczekać (czego też ostatnio dawałem wyraz...)

Jest w moich rękach już od kilku tygodni i dawno temu powinienem był o tym poinformować, zwłaszcza że na wydawnictwo narzekałem, a ono dnia następnego udostępniło tytuł do sprzedaży. Zrządzeniem różnych okoliczności stało się, że w sierpniu pięknie wydana książka trafiła do mnie...

Takich książek się do poduszki nie poczyta. Zajęło mi kilkanaście dni, zanim przeszedłem przez pierwszą lekturę stu sześćdziesięciu paru stron formatu A4, dopatrując się aż jednego maleńkiego błędu. Później wracałem do lektury dopatrując coraz większego kunsztu i doświadczając coraz większego długu wdzięczności za pozostawioną spuściznę. Gubię się  w tym, od czego zacząć, bo - chociaż mówię o stricte naukowej książce - nie mogę się wyzbyć emocjonalnego odbioru tego dzieła. I kiedy myślę, co jest kluczem do tego opracowania, odnajduję go w podtytule książki, w niezwykłości, której kilka słów chcę poświęcić.

Zauważyłem to już podczas pierwszego przeglądania książki. Co parę ustępów napotykałem na sformułowania "niezwykłe", "bardzo ciekawe", "fascynujące"... Nie jest to podstawowy słownik naukowca, a rzec by nawet można, że porządny naukowiec powinien wyzbywać się taki ocen. A jednak to właśnie owo emocjonalne na wskroś podejście do głowonogów sprawia, że książkę Andrzeja Samka Głowonogi. Mięczaki niezwykłe czyta się jakoś w szczególny sposób. Pobrzmiewa tu głównie autentyczna fascynacja zwierzętami, o których wiemy zdecydowanie za mało, o tyle za mało, że powinniśmy z tego powodu pokrywać się rumieńcem wstydu lub nawet bić się w piersi... Myślę, że to właśnie fascynacja, której wielokrotnie w ostatnich latach życia dawał dowody, stanęła u decyzji napisania pierwszej w języku polskim kompletnej monografii gromady głowonogów (Cephalopda). 

Kiedy zaczytywałem się w ostatniej książce profesora Samka nie mogłem pozbyć się wrażenia, że wszystkie treści, które czytam, prowadzą mnie do odsłony pewnej wiedzy, niemalże tajemnej, do której nie zostałem doprowadzony... Kolejne strony prowadziły do momentu, w którym następuje uświadomienie, że kolejnej strony nie będzie, że pozostanie i pozbawione kropki, a może że po prostu pewien nawias nie został zamknięty... Miałem nadzieję, że prof. Beata Pokryszko i doc. Ewa Stworzewicz dokończą ostatni, nienapisany rozdział. Kiedy jednak przeczytałem całość nabrałem przekonania, że nawet gdyby dysponowały wszystkimi notatkami zmarłego autora, robić tego nie powinny. Brakujący ostatni rozdział, który miał dotyczyć wykorzystania głowonogów w bionice, nie został napisany. Wszystkie przemyślenia na ten temat pozostały zakryte przed czytelnikiem i - mając nadzieję, że nie ocieram się o śmieszny patos - takimi zakrytymi zostaną do czasu, aż urodzi się ktoś, kto odkryje w sobie podobną fascynację! Myślę, że nikt w Polsce nie mógłby tego ostatniego rozdziału napisać, nawet gdyby posiadał wiedzę na ten temat porównywalną z wiedzą profesora Samka. Chodzi o to, że za jego wiedzą stała najprawdziwsza fascynacja, która każe zachwycać się, która medytuje nad mechanizmami ewolucji, która kontempluje piękno rozwiązań, do których umysł ludzki nie dorasta. Jakże uderza w świadomość ta właśnie okoliczność, że za książką stoi nawet nie przyrodnik, biolog, ale właśnie inżynier, wychowawca kilku pokoleń mechaników... Myślę, że nie da się odkryć wszystkich  zalet tej książki nie mając na uwadze, że drogą dojścia do fascynacji głowonogami był techniczny namysł wrażliwego na piękno erudyty, prawdziwego "człowieka renesansu".

Książka liczy siedem rozdziałów. Jest w niej wszystko, co dotyczy głowonogów: biologia, ewolucja, budowa, behawior, ekologia, przegląd gatunków i wpływ na kulturę. Nie ma tylko tego, co było prawdziwą pasją autora: wpływu na technikę. Profesor Andrzej Samek, nie będąc biologiem, zgromadził ogromną wiedzę zarówno z zakresu biologii jak i paleontologii. Porusza się po niej swobodnie, spina różne wiadomości i tłumaczy ze znawstwem pomagając zrozumieć mroczne odmęty ewolucji głowonogów. Kiedy poznawałem przegląd gatunków nie mogłem wyjść z podziwu dla usystematyzowanej wiedzy, która przecież (zwłaszcza w odniesieniu do systematyki) wywracana jest co chwila do góry nogami. I znów jeszcze jeden niezwykle ważny aspekt: w naszych warunkach geograficznych nie mamy na co dzień do czynienia z głowonogami, śledzenie więc nowych doniesień, systematyzowanie ich, wymaga niezwykle rzetelnej pracy, której nie da się zastąpić szybką internetową kwerendą. Do tego dodać jeszcze trzeba kolejną niebanalną sprawę: całość opracowania zaopatrzona została obficie w bogaty materiał ilustracyjny, który poza fotografiami pochodzącymi głownie z internetu, tworzą oryginalne rysunki (gwasze) autorstwa profesora Samka. To właśnie materiał ilustracyjny pozwala się zorientować w wielości form występujących wśród głowonogów. Materiał ten, zwłaszcza w rozdziale szóstym (Przegląd wybranych gatunków) pokazuje nie tylko bogactwo form, ale również kunszt malarski profesora Samka.

Wspomniałem, że znalazłem jeden błąd w książce: na stronie 40 autor podaje: "W ten sposób doszło do powstania nowej podgromady mięczaków, Coleoidea, płaszczoobrosłe (pochewkowce). Zaliczane są do niej wszystkie współczesne głowonogi." Oczywiście z wyjątkiem łodzików (Nautiloidea), które są pozostałością po innej linii ewolucyjnej głowonogów...

Mam nadzieję, że pojawienie się tej książki zostanie przyjęte jako wydarzenie naukowe. Udało się właśnie wydać pierwszą - może troszkę popularyzatorską - ale jednak na wskroś naukową monografię poświęconą głowonogom. Mam nadzieję, że zainspiruje ona do dalszych poszukiwań, zwłaszcza tych, którzy bionikę traktują bardzo poważnie. Nie wyobrażam sobie, żeby mogło zabraknąć tej książki w bibliotece któregoś z polskich malakologów i wierzę, że kiedyś ktoś dopisze ósmy rodził tej książki już jako nowe dzieło, na które w pełni zasługują wciąż niepoznane przez nas głowonogi...

Andrzej Samek, 2020, Głowonogi. Mięczaki niezwykłe. Wydawnictwa AGH, Kraków, 170pp.



poniedziałek, 24 sierpnia 2020

Czapki z głów przed Amorami

Człowiek może się wiele dobrego nauczyć z obserwacji świata zwierząt, ale świat zwierząt nie nauczy się niczego dobrego z obserwacji świata człowieka. Ważne jest, żeby człowiek nie próbował zwierząt uczyć swoich zwyczajów i pogodził się z tym, że świat przyrody jest światem tyranii, nie demokracji. A ucząc się od zwierząt niech człowiek pamięta o stosowaniu metafory, bo dosłowność może doprowadzić do czegoś straszniejszego od karykatury... 

Wpadła mi przed kilkoma dniami w ręce książka, która tak mnie olśniła i zainspirowała, że nie mogę się powstrzymać, aby jej kilku słów nie poświęcić. Choć największe ciśnienie recenzenckie minęło już pewnie jakiś czas temu i pewnie bliżej już wydawcy do wypychania książki do księgarń wyprzedażowych, nie wybaczyłbym sobie, gdybym na ten tytuł uwagi nie zwrócił. A mówię o książce Szymona Drobniaka Amory. Zaloty i podboje, czyli niesamowite historie o rozmnażaniu w świecie przyrody z ilustracjami Marii Łepkowskiej, wydanej w 2018 roku przez wydawnictwo Babaryba. 

Przyznaję, że kupiłem, bo na okładce ślimaki. Dzięki temu na nią trafiłem, ale byłbym mocno niespełniony, gdybym tej książki nie odkrył. Bo to jedna z najlepszych - w moim subiektywnym odczuciu - książek przyrodniczych dla dzieci. A cóż to za książka? Sama rewelacja! Piękne ilustracje (znaczy takie, jakie lubię i chciałbym widzieć w swojej książce), świetny dowcip, i w warstwie graficznej, i w warstwie tekstowej, bardzo starannie wydana, a nade wszystko mądra, napisana z niesamowitym wyczuciem językowym, poważna i zabawna jednocześnie. Udało się autorom (bo myślę, że jednak jest to autorstwo równoważne) podejść do trudnego tematu w sposób bardzo dojrzały bez zawstydzenia, tabuizowania, ale też bez nachalnego łopatologicznego cepowania czy też ideologicznego szarżowania (o tym jeszcze wspomnę). Jest to najlepsza książka o seksualności zwierząt, o prokreacji, o jej różnych, nawet (a może zwłaszcza) najdziwniejszych strategiach, napisana dla młodego odbiorcy, szanująca jego ciekawość, wrażliwość i inteligencję. Nie ma w niej infantylności, nie ma fałszywej pruderii, nie ma prymitywnego omijania tematu, ale też nie ma ideologizowania, co w kontekście ostatnich wydarzeń społeczno-politycznych uważam za bardzo cenne.

W książce przedstawiono trzydzieści jeden różnych modeli zaczerpniętych zarówno ze świata zwierząt, jak i roślin, a nawet bakterii. Każdy bohater ma swoje trzy-cztery strony, opatrzone nazwą łacińską wplecioną we fraszkę, dobry tytuł, ciekawie skonstruowane opowiadanie o wyjątkowości oraz ilustracje, bardzo wysmakowane. A bohaterami mogą być zarówno polne kwiaty, rozwielitki, sikorki, jeżozwierze, golce czy (oczywiście) ślimaki. Zarówno przaśne, swojskie zwierzęta, jak i zagraniczne, lepsze, z importu, stają na równi na scenie seksualnego behawioru zaprezentowanego najmłodszemu odbiorcy, który domaga się zaspokojenia ciekawości poznawczej na swoim poziomie rozwoju emocjonalnego i intelektualnego. Wydaje mi się, że autorom świetnie udało się tę wrażliwość i potrzebę rozpoznać i zaspokoić bez naruszania pewnych granic, w których spontanicznie porusza się dziecko. Nie jestem specjalistą od pedagogiki (choć mam papiery na to, gdyby ktoś dociekał), ale podziwiam pedagogiczne talenty pisarskie stojące za tą publikacją. Bardzo mi odpowiada ten język: żywy, obrazowy, dowcipny, ale nie infantylny. I choć odpowiedź na pytanie "Skąd się biorą dzieci?" zadane przez pięciolatkę czy pięciolatka wymaga pewnej elastyczności intelektualnej, autorzy wydają się przekonywać, że można tej odpowiedzi udzielić w sposób, który zachęci do dalszego poznawania świata. Naprawdę: czapki z głów. 

Mnie oczywiście zabrakło w książce nieco szerszego potraktowania świata mięczaków, ale godzę się z tym, że naprawdę nie musieli się autorzy przejmować moimi gustami. Ślimaki reprezentowane są i tak obficie, bo przez dwa gatunki, to przecież nadreprezentacja w ogólnej liczbie strategii prokreacyjnych. Szkoda tylko (tu mnie smutek nie opuszcza), że troszkę podtrzymywany jest tu stereotyp ślimaka-obojnaka. Mimo wszytsko biolog-ewolucjonista powinien wiedzieć, że nie wszystkie ślimaki to obojnaki. Zabrakło mi też innych rozwiązań ze świata mięczaków, np. historii hektokotylusa ośmiornic czy strategii małży... Nie mniej i tak jestem wdzięczny, że w przedstawionych trzydziestu jeden historiach znalazły się aż dwa mięczaki (ślimak winniczek i ślimak bananowy czyli Ariolimax dolichophallus). Jako malkontent zwrócę również uwagę na mały błąd graficzny przy wspomnianym ślimaku bananowym -  ślimaki na str. 103 przedstawione są w lustrzanym odbiciu: jak dotąd nikomu nie udało się zaobserwować lewoskrętnego ślimaka nagiego. Szczegół.

Kiedy czytałem Amory nie mogłem się wyzbyć porównań z książką, którą dawno temu tutaj recenzowałem. Mam na myśli Kim jest ślimak Sam, która to książka reklamowana była jako pierwsza w Polsce książka dla dzieci o tematyce gender. Myślę, że autorom Amorów udało się opowiedzieć dużo ciekawiej o seksualności nieheteronormatywnej i dużo mądrzej, niż autorom Ślimaka Sama. I dużo bardziej rzeczowo, poważniej, odpowiadając na pytania zrodzone z ciekawości, bez ideologizowania i bez narzucania swojej wrażliwości. Dla mnie - powtórzę raz jeszcze - rzecz najwyższych lotów, zaadresowana do dzieci ciekawych świata i wrażliwych na jego wielokrotnie złożone piękno. No i oczywiście do ich rodziców, czerwieniących się czasem jak raki przy oczywistych pytaniach o TO. Polecam!

Szymon Drobniak, Maria Łepkowska, Amory. Zaloty i podboje czyli niesamowite historie o rozmnażaniu w świecie przyrody, Wydawnictwo Babaryba, Warszawa 2018, 140ss.


czwartek, 20 sierpnia 2020

Vojen Ložek (26.07.1925-15.08.2020)

Z pewnym opóźnieniem dotarła do mnie smutna wiadomość o śmierci światowej sławy malakologa i przyrodnika Vojena Ložka, jednej z legend malakologii, człowieka-instytucji, erudyty, specjalisty, a przede wszystkim pasjonata przyrody i jej ochrony. 15 sierpnia 2020 r., trzy tygodnie po 95. urodzinach odszedł niezwykły człowiek, którego dorobek naukowy to około 1500 publikacji i ponad 3000 wystąpień. Przez 53 lata nieprzerwanie prowadził zajęcia z ochrony przyrody na Uniwersytecie Karola w Pradze, a jego aktywność naukowa trwała blisko 80 lat.

Specjalizował się w badaniach czwartorzędu, a do tych badań stworzył i rozwinął metodologię, z której korzystały i korzystają pokolenia malakologów. Jego prace odcisnęły ogromne piętno na malakologii XX wieku, nie tylko w ówczesnej Czechosłowacji, ale na całym świecie.

 Wielokrotnie zdarzało mi się sięgać do jego prac w poszukiwaniu wiedzy na temat mięczaków żyjących w Polsce. Jego nazwisko od wielu lat towarzyszyło mojej pasji, stąd szczególna towarzyszy mi wdzięczność za jego działalność. Jeszcze trzy miesiące temu pobierałem z internetu jego prace stwierdzając zaskakującą mnie aktywność rozciągniętą na dziesiątki lat (w moich zbiorach znajdują się prace wydane między 1957 a 2018 r., czyli przeszło sześćdziesiąt lat!). Rzadko się zdarza, by czyjaś aktywność trwała tak długo i miała tak doniosłe znaczenie dla nauki.

 Na stronie mollusca.sav.sk dostępna jest bibliografia Vojena Ložka obejmująca dorobek do 2005 roku. Warto przyjrzeć się jego dokonaniom i pochylić się przed cieniem tej niezwykłej postaci, która - wierzę w to - inspirować będzie przez pokolenia.

 R.i.P.


foto za ochranapriridy.cz, zmodyfikowane.

środa, 19 sierpnia 2020

Jerzego Jabłońskiego nieogarnianie

Wszyscy smucą się nieszczęściami przyjaciół, tylko nieliczni potrafią cieszyć się ich sukcesami napisał gdzieś kiedyś podobno Oscar Wilde. Tyle zapamiętałem. Coś jest chyba na rzeczy, bo sukces przyjaciela to jednakowoż jest sytuacja, w której trzeba się skonfrontować z różnymi emocjami za którymi idą różne przecież postawy. I w takiej sytuacji znalazłem się przed kilkoma dniami, kiedy podarowana mi została najnowsza książka mojego przyjaciela Jurka Jabłońskiego Miłość... nie ogarniam. Wiedziałem, że powstaje. W setkach rozmów wracaliśmy do jej różnych kwestii, ale nie znałem żadnego jej fragmentu i oczekiwanie na jej ukazanie się było równie emocjonujące, co wielogodzinne dyskusje na różne męskie tematy, o których rzecz ta traktuje. Był nawet taki moment, że jako jeden z pierwszych widziałem różne propozycje okładki. Śpieszę jednak uspokoić: nie mam zamiaru ustawiać się w kolejce tych, których trzeba by przebadać pod kątem ojcostwa sukcesu. Moja rola sprowadziła się tylko i aż do przyjacielskich rozmów, w których zresztą najczęściej to ja przyznawałem się do całkowitego, bezwarunkowego nieogarniania świata. 

Zaryzykowałbym określeniem, że jestem bibliofilem. Uważam książkę za coś więcej niż utrwalony na papierze zapis czyjejś myśli. Uważam książkę za wartość. Spotkanie z książką stanowi dla mnie wartość, ale ponad tę wartość wynoszę spotkanie z człowiekiem (czyli taką wciąż piszącą się książką). Jako intelektualista (dziś chyba się już nie używa tego słowa...) staram się zachowywać świeżość w spotkaniach z książkami, pozwalam sobie na uwalnianie różnych emocji towarzyszących oczekiwaniu, otwieraniu, pierwszemu spojrzeniu a później przy lekturze - na unoszenie się z nurtem bądź na walkę z tymże, kiedy nie godzę się czytanymi myślami. Jestem też - choć chyba pierwszy raz zdobywam się na takie określenie - pisarzem i znam doświadczenie książki od tej drugiej strony, czyli twórcy (choć doświadczenie to uważam za nader skromne). Tym razem miałem dużo bardziej skomplikowaną sytuację: czekałem na książkę, którą żył mój przyjaciel. Byłem tego świadkiem. Oczekiwanie na nią było tylko maleńkim cieniem tego, co przeżywał mój przyjaciel. Kiedy myślisz o książce kogoś, kogo znasz, z kim łączą Cię więzy przyjaźni wyrosłej na paralelnych biografiach, to wiesz, że znajdujesz się się w sytuacji trudnej. Jeśli Cię jeszcze przyjaciel poprosi o recenzję swojej książki, to wypisz wymaluj: masz już gotowy temat na tragedię dla Sofoklesa.

Nie umiem pisać recenzji. Napisałem ich w życiu kilka, no może kilkaset (z czego większość dotyczy książek o mięczakach), ale o żadnej z nich nie powiedziałbym, że stanowi recenzję sensu stricto. Wolę poddawać się pewnemu intelektualnemu rozpłynięciu w tym, co rezonowało przy lekturze. W mojej ocenie recenzent nie może być kimś na kształt ręki piszącej po wapnowanej ścianie mene tekel fares. Zadaniem recenzenta jest dać świadectwo o tym, w jaki sposób dzieło odcisnęło się na jego myśli, emocjach, życiu. Myślę, że to bardzo ważne: to nie ocenia, tylko pokazuje, jak na jednostkowym (a zatem przecież nie miarodajnym) przykładzie oddziałuje - nomen omen - dzieło. Owszem, może recenzent zająć się sprawami drugorzędnymi, znaleźć mocne i słabe strony, wytknąć błędy i niezgodności, ale to jest rzecz natury technicznej (krytycznej) i nie wyczerpuje definicji recenzji. 

Po co więc tak wiję się i tłumaczę? "Za dużo słów jak na czyste sumienie" usłyszałem kiedyś... Zależy mi na tym, żeby oddać jakąś prawdę mojego spotkania z książką Miłość... nie ogarniam. Męskie spojrzenie na życiowe sprawy (Poznań, Święty Wojciech, sierpień 2020, ss. 140) za którą stoi Jerzy Jabłoński, teolog i pedagog, poeta i fan futbolu, prywatnie - mój przyjaciel, którego telefon opatrzony jest w mojej książce adresowej imieniem "Osioł". Czekałem na tę książkę bardzo długo, zdecydowanie dłużej, niż Jurek zaczął o niej myśleć nawet. Chodzi o coś niezwykle ważnego, czego waga wymaga jednak zastosowania dość subtelnych narzędzi oceny. Trzymam w ręku, poję swoje oczy i serce niczym innym jak świadectwem. Trudno by szukać w słownikach takiego gatunku literackiego, ale jeśli ktokolwiek w środku nocy wyrywając mnie ze snu zażądałby ode mnie jednosłownej oceny, czym jest książka Jerzego Jabłońskiego, odpowiedziałbym "świadectwem" (albo jakimś wulgaryzmem, bo jak by mnie ktoś w środku nocy o to pytał, to bym go w dupę kopnął). Świadectwo ma to do siebie, że z nim się nie dyskutuje. Albo się je przyjmuje, albo uznaje za niewiarygodne. A ponieważ nasze biografie na tyle się poprzeplatały, że wiarygodności świadectwa podważyć nie mogę, to i nie mam logicznie innego wyboru, jak świadectwo przyjąć. Ponieważ jednak zwykłem angażować w lekturę nie tylko moje władze rozumowe, ale nadto jeszcze władze emocjonalne, muszę oddać i to, że rozważania Jurka przeprowadziły mnie przez bardzo trudny temat perfekcjonizmu, o którym książka ta traktuje, choć w żadnym miejscu go nie definiuje. Perfekcjonizm to nie jest dążenie do perfekcji. Perfekcjonizm to brak akceptacji dla błędu i słabości. W języku polskim jak dotąd nie znaleziono lepszego terminu i to podobieństwo słów wielu wprowadza w błąd. Perfekcjonizm to jedna z najpaskudniejszych wad charakteru, a na pewno najcięższa do codziennego użytku. I o tym właśnie jest te sto czterdzieści stron. Ale żeby była jasność: to nie jest ileś tam stron wywodów, górnolotnych złotomyślnych sentencji i aforyzmów do przepisywania w fejsbukowych gniotach. To jest świadectwo, czyli do bólu szczery zapis zmagań z niezgodą na siebie i świadectwo dochodzenia nie tylko do akceptacji, ale to pokochania swojego życia. To, co będę podkreślał zdecydowanie i konsekwentnie to okoliczność, że autorowi udało się dać osobiste świadectwo, bardzo prywatne i wręcz intymne, bez jakiegokolwiek ekshibicjonizmu, bez sadomasochistycznego zadręczania, za to z niezwykłą prostotą, ze zdemaskowaniem mentorskich póz. Kluczem do tego jest jedno słowo: wdzięczność. Kto słowo to wyrugował ze swojego słownika i nie daje mu przypustu do swojej codzienności, diamentów w książce Jurka Jabłońskiego nie znajdzie...

Pisałem kiedyś o tomiku wierszy Rzeczy najprostszych promień. Nie padło w nim ani jedno słowo o mięczakach. W tej książce też, w żadnym miejscu, w żadnym wersie, nie pada choćby najmniejsze słówko o nich. A jednak jako samozwańczy i nieuleczalny spec od mięczaków między ludźmi pozwalam sobie na podtrzymanie opinii, że mięczaki są najwłaściwszymi odbiorcami tej książki. Chodzi mi o tych wszystkich, którzy bez względu na zaawansowanie życiowych sukcesów, doświadczają  jakiegoś lejbenszmercu, którzy w swoim życiu  nie zawsze odnajdują się po właściwej stronie moralnych dylematów, którzy poważnie traktują wyższość "być" nad "mieć" a serce w pierwszej kolejności mają do kochania, później do pompowania krwi. Refleksje Jerzego Jabłońskiego adresowane są nie do tych, którzy programują się na sukces, ale do tych, którzy zaczynają doświadczać, że trudno im uciec od siebie. Nie chodzi więc o znalezienie jakiegoś triku za który terapeuci go znienawidzą. Chodzi o podzielenie się własnym doświadczeniem możliwości znalezienia drogi, na której mozolnie, ale w dobrym towarzystwie poetów, piosenkarzy, reżyserów czy sportowców, można dojść do momentu, w którym pierwszym i największym przyjacielem okazuje się własne życie, podarowane przez kipiącego miłością Ojca, który jest w Niebie...

Udało się Jurkowi Jabłońskiemu dotknąć tematu miłości na sposób męski, bez egzaltacji, bez ekshibicjonizmu, bez tkliwości, ale też bez techniczno-łopatologicznych instrukcji zaklinania rzeczywistości. Udało się Jurkowi powiedzieć kilka ważnych słów o męskim radzeniu sobie z nieradzeniem, o zaufaniu w sytuacji, kiedy ciemność jest najbielszą odmianą bieli. Bez dydaktyzmu, bez nachalnego wskazywania palcem rozwiązań, ale ze stanowczym jednocześnie wyznaniem, że bez Boga to wszystko byłoby psu na budę. Więc kiedy zdarza mi się mówić o tej książce to nie przyjaźń każe mi ją zachwalać, ale własne doświadczenie przejrzenia się w podarowanej mi odkrytej biografii wrażliwca tak podobnego-niepodobnego do mnie. 

Jerzy Jabłoński daje też świadectwo męskiej wiary, czyli takiej, w której zaufanie opiera się na sprawdzeniu w ekstremalnych sytuacjach. A ekstremalne sytuacje to nie utknięcie na dnie jaskini czy wypadnięcie z samolotu. Ekstremalne sytuacje to nasze małe codzienne wybory, których skutki ciągniemy za sobą jak zardzewiałą zbroję Rodriga z Misji Rollanda Joffé

Jeśliby ktoś, kto poszukując wiadomości o mięczakach trafił na tę garść refleksji i zastanawiał się, jaki ma to związek z mięczakami, śpieszę wyjaśnić, że merytorycznie żaden. No może poza tym, że bez obaw mogę autora nazwać mięczakiem i cieszyć się, że odpłaci mi tym samym z całego serca. A dlaczego tutaj tyle napisałem? Z wdzięczności. Dopiero później z przyjaźni, która przetrwała i tę próbę, że Jurek swoją książkę już wydał, a ja swojej jeszcze nawet nie napisałem ;)


czwartek, 30 lipca 2020

Krótkie włoskie wakacje

"Raz się żyje, rzekł soliter, i wyskoczył z czterech liter" - nie znam autora, ale jakoś mi tak na myśl przyszło i od myśli oderwać się nie chce. Bo wszystko było właściwie przeciw racjonalnym przesłankom. Wszystko mówiło: siedź na d... w chałupie, a nie pchaj się do samolotu. Ale pomyślałem, że marnować okazji nie można. I poleciałem. Na krótko, ale poleciałem. Do Bolonii. A z  Bolonii do Modeny i w okolice. A stamtąd nawet nad Adriatyk i nad Gardę. Krótko i intensywnie, ale owocnie, choć mogłoby być owocniej.
Jeszcze wieczorem pierwszego dnia pobytu napotkałem ślady bytności Helix lucorum, gatunku dotąd mi nie znanego. Ponieważ właściciel muszli niedawno musiał być przestać żyć, postanowiłem poszukać czegoś w lepszym stanie, i ostatecznie z tej lokalizacji gatunku nie zebrałem. 
Na początek padło na Adriatyk, piaszczystą plażę na wysokości Porto Garibaldi. Nie jest to wymarzone miejsce dla poszukiwacza ślimaczych rarytasów, ale taki głodomór jak ja, wyszedł objedzony. Bardziej w przenośni, niż dosłownie, choć poczęstowany zostałem frutti di mare z miejscowego portu. W tematach ślimaczych podkreślić wypada, że poszerzyłem swoje zbiory o pojedyncze muszle okładniczek (Solen), sporo Umbonium,  różne Ostrea, coś z Nassaridae oraz naprawdę sporo małży z rodzaju Venus. Pierwszy raz znalazłem też coś, co byłoby os sepiae, gdyby było kompletne. Trochę moje przeszukiwanie muszlowisk na brzegu zakłócił incydent z żółwiem, którego świeże zwłoki przypłynęły do brzegu... Pierwszy raz widziałem żółwia morskiego i bardzo to przykre doświadczenie, kiedy widzi się takie zwierzę martwe. Skończyło się tym, że do gapiów przyszedł ratownik z łopatą i sprawdziwszy, czy żółw wykazuje jakieś znaki życia, wytargał świeże truchło na brzeg i przysypał piaskiem. Od autochtonów wiem, że w takich sytuacjach zawiadamiana jest straż przybrzeżna, która przejmuje znalezisko. W Porto Garibaldi zebrałem jeszcze kilka muszli ślimaków lądowych, ale nader skromny był to zbiorek (w tym jedna muszla ślimaka z rodzaju Monacha).
Następnego dnia była objazdówka okolic Modeny, raczej nie nastawiona na ślimacze podboje, ale jeśli kogoś interesuje motoryzacja i malakologia, to wokół fabryki Lamborghini znajdzie sporo ślimaków kserofilnych (niestety jeszcze nie zidentyfikowałem, trochę podobne do Candidula). Wieczorem byłem jeszcze w Campogalliano, są tam stawy w pobliżu rzeki Secchia. Spodziewałem się ułowić coś z malakofauny słodkowodnej, której dotąd z terenu Italii nie posiadałem. Musiałem się zadowolić kilkoma muszlami dobrze mi znanej Corbicula fluminea. Rozczarowujące to było doświadczenie. W ogóle środowiska słodkowodne okazały się dla mnie mało gościnne. Jedno z popołudni spędziłem nad rzeką Panaro, już w Apeninach, czyli na górskim odcinku, nie znajdując absolutnie niczego w wodzie. Trochę lądowej malakofauny znalazłem w zaroślach nad rzeką, ale za mało, żeby uważać się za szczęściarza.
Co innego za to w drodze powrotnej. Po drugiej stronie Panaro znajduje się park Sassi di Roccamalatina, zatrzymałem się tam na dłuższy spacer o wieczornej porze. To tam pierwszy raz widziałem chrząszcza znanego u nas jako jelonek rogacz i pierwszy raz spotkałem się oko w oko (oczy) ze skorpionem, nota bene strzegącego muszli Pomatias elegans i Cornu aspersum. To było bardzo ciekawe miejsce, z którego udało mi się zebrać dwie muszle ślimaka podobnego do Causa holosericea, sporo P. elegans oraz kilka Helix lucorum. Nie pooznaczałem jeszcze wszystkiego, więc nie wymieniam po kolei, tylko dzielę się na bieżąco (no prawie na bieżąco...).
Malakologicznie udaną była wycieczka na północ, w okolice jeziora Garda (Lazise oraz Werona). W Lago di Garda znalazłem aż jedną muszlę przodoskrzelnego ślimaka wieżyczkowatego kształtu nieznanego mi rodzaju i ogromną ilość muszli małży z rodzaju Corbicula. Tutaj będę musiał nieco postudiować, bo według dostępnej mi literatury mogą tam występować aż cztery gatunki z tego rodzaju. Na pewno zebrałem i fluminea, i fluminalis.
W Weronie, która stanowiła ostatni punkt moich podróży po Italii, znalazłem w okolicach muzeum archeologicznego sporo ślimaków podobnych do Lauria cylindracea oraz kilka muszli świdrzyków z rodzaju Papillifera. Pozostałych lądowych ślimaków jeszcze nie oznaczyłem nawet do rodzaju.
Kusiło mnie, żeby nazbierać nieco żywych Helix lucorum do domowej hodowli, ale mój brak doświadczeń lotniczych podpowiadał mi powściągliwość. Trochę żałuję, bo niemal dwa kilogramy przeróżnych muszli w bagażu podręcznym absolutnie nie zwróciły uwagi personelu lotniska. Pozostaje mi więc cieszyć się jedynie mini hodowlą Pomatias elegans, co do którego gatunku nie bardzo wiem, jak skonstruować menu...Cieszę się jednak samym wyzwaniem i obserwacją gatunku, który w naszej faunie nie jest reprezentowany przez nic podobnego.




Kazarka egipska, a w wodzie Corbicula fluminea











wtorek, 30 czerwca 2020

Powoli tracę cierpliwość

Już kilka tygodni po śmierci śp. prof. Andrzeja Samka dotarła do mnie wiadomość, że zostawił po sobie prawie ukończone monograficzne pracowanie gromady głowonogów (Cephalopoda). Opracowania brakującego rozdziału podjęły się panie Ewa Stworzewicz i Beata Pokryszko, co gwarantowało, że zamysł redakcyjny został dobrze odczytany i że praca zmarłego profesora nie pójdzie na marne. Dopowiedzieć trzeba, że opracowań tego tematu w literaturze polskiej jest naprawdę jak na lekarstwo i byłoby czymś potwornym, gdyby ta praca nie miała trafić w ręce czytelnicze.
Niemiłosiernie naczekać się musiałem, aż na początku wiosny tego roku natrafiłem na zapowiedź wydawniczą książki prof. Andrzeja Samka Głowonogi - mięczaki niezwykłe. Ona już jest. Napisana, narysowana, złożona, złamana... Chociaż dziś zecerów nie zatrudnia się w drukarniach, wszystko wydawało się być na ostatniej prosta. A ta - wydłuża się niemiłosiernie. Wciąż na tronach wydawnictwa opatrzona jest dopiskiem "Zapowiedź" i jeszcze gorszym: "Niedostępna w sprzedaży". Można już zobaczyć jej spis treści i przykładową stronę, ale prawdopodobnie nie wyszła jeszcze z drukarni. Siedzę i przebieram nogami, obgryzam paznokcie i niecierpliwie codziennie zerkam na stronę, codziennie powtarzając masochistyczny rytuał rozczarowania. Powoli tracę cierpliwość! Ja rozumiem wszystko, pandemie, krachy gospodarcze, przebiegunowienie Ziemi nawet, ale przecież ile można czekać na taką książkę?
Pozwalam sobie na upust emocji, ale ci którzy mnie znają, wiedzą że potulnie czekać będę na swoje miejsce w szeregu. Kiedyś wszystko to się skończy, wydawca przeznaczy tytuł do sprzedaży zastanawiając się, kto to w ogóle będzie chciał kupić, a ja w tym czasie nie będę się mógł doczekać kuriera z zamówionym tytułem... No może mi cierpliwości wystarczy...
W każdym razie na koniec czerwca bez zmian. Wciąż zapowiedź. Wciąż niedostępna. Psiakrew!
 

poniedziałek, 22 czerwca 2020

XXXVI Krajowe Seminarium Malakologiczne - odwołane

Jakkolwiek było to do przewidzenia, to podkreślić należy, że do samego końca Organizatorzy walczyli, aby możliwe było doprowadzenie do skutku XXXVI Krajowego Seminarium Malakologicznego. Najpierw miało się odbyć w maju w Wiśle. Z powodu wprowadzonych obostrzeń sanitarnych i zakazu zgromadzeń, Seminarium zostało zawieszone. Niedawno pojawił się komunikat organizacyjny rozniecający światełko w tunelu: a może by tak we wrześniu, bardziej w centrum Polski (dokładniej w Krobi koło Torunia)? Napaliłem się jak łysy na grzebień... Niestety sytuacja na uczelniach zatrudniających malakologów daleka jest od normalizacji, stąd większość potencjalnych uczestników ma odgórny szlaban na udział w konferencjach... W takim przypadku organizatorom nie pozostało nic innego, jak poinformować o definitywnym odwołaniu tegorocznego seminarium.
Boleję, ale rozumiem. Chciałbym bardzo doczekać powrotu do stanu zwanego normalnym. A tymczasem czekać będę zapowiedzi od organizatorów kolejnego, nowego, XXXVI KSM...

niedziela, 31 maja 2020

ZwJEŻanie

Tak czasem jest, że nawet za sprawą metafizycznych interwencji trzeba do człowieka. Tak właśnie było. Niemalże podręcznikowe "nocne rozmowy rodaków", a skoro już Trzeba mi wielkiej wody, to i oczywiście musiały być i "wielkie wyprawy pod Kraków". Poetycko, przenośnie i dosłownie. Taki był własnie ostatni weekend, z Krakowem w tle, z delikatną nutką spotkania ze ślimakami...
Najbardziej zęby ostrzyłem sobie na Dolinę Mnikowską, znaną mi dotąd z przeróżnych opowieści. Veni, vidi, fugi (przed deszczem). Niezwykle malownicze miejsce, szczęśliwie dotarłem tam w dżdżyste przedpołudnie, co przełożyło się na większe szanse bycia nierozdeptanym przez turystów szukających wytchnienia od wielkomiejskich ścisków (nawet w dobie społecznego dystansowania...) Co tam wypatrzyłem? Niestety niewiele, choć spodziewałem się, że będę musiał się od ślimaków oganiać.
Najliczniejsze, choć nie masowe, były ślimaki winniczki Helix pomatia i Clausiliidae. Ze świdrzyków Lacinaria plicata i Cochlodina orthostoma. I jeszcze jedna Clausila, ale na oko nie doszedłem, czy to dubia czy cruciata. Pięknie prezentowały się ślimaki nadobne Chilostoma faustinum, natomiast nie udało mi się wypatrzeć żywego Isognomostomos isognomostoma, a bardzo liczyłem na spotkanie i małą sesję zdjęciową. Może przy okazji.
Marzył mi się Zalas, dokładniej kopalnia porfirów w Zalasie, a jeszcze dokładniej to amonity, które tam znaleźć można. Jedyne co mi się udało, to stanąć pod bramą. I podjąć decyzję, żeby pojechać do niedalekiego zamku Tenczyn. Wiedziałem, że można tam spotkać osobiście Sphyradium doliolum. Jest to gatunek poczwarówki, której do tej pory nie miałem okazji poznać osobiście. Co prawda nie zapowiedziałem się na audiencję, stąd i może do spotkania nie doszło, czego oczywiście żałuję potwornie. Spotkałem za to białego Deroceras, którego jeszcze nie zidentyfikowałem, choć gdybym się uparł, to na podstawie fotografii biłbym się, że to praecox. Rozstrzygną specjaliści. Zamek podawany jest różnego rodzaju zabiegom konserwatorskim i rekonstrukcyjnym, stąd w czasie wycieczki warto zwrócić uwagę na bardzo liczne amonity drzemiące od milionów lat w świeżo ociosanych wapieniach. Niektóre prezentują się wręcz olśniewająco. Przy okazji udało mi się znaleźć kawałek rostrum belemnita, co mnie ucieszyło niepomiernie, choć szukałem w rumoszu amonitów...
Ponieważ cel wyprawy pod Kraków był również duchowy, wylądowałem też w Tyńcu, do którego bardzo lubię zaglądać. Tym razem (znów czmychając przed deszczem) nie polazłem do podnóży tynieckich skał, ale i tak wypatrzyłem niezliczone winniczki i jeszcze bardziej niezliczone Arion, co to nie chciały się z imienia przedstawić, więc muszą pozostać jako rufus vel vulgaris. Ale wśród nich znalazłem też kilka osobników A. fuscus, więc o jeden gatunek więcej.
Na koniec, już zwinąwszy tobołki na powrotną drogę, zatrzymałem się na zamku Smoleń, na którym byłem już dokładnie dwa lata wcześniej (wtedy kwitły tam już lipy, serio!). Było już po zmroku prawie, a na pewno po zamknięciu bramy dla zwiedzających i tym właśnie tłumaczyłem sobie nieobecność Sphyradium doliolum, która powinna była gościć na murach. Tę wiedzę opieram nie na jakichś tajnych zaklęciach a na publikacjach prof. Witolda Alexandrowicza. Choć masowo witały się ze mną świdrzyki (Cochlodina orthostoma, Lacinaria plicata i Alinda biplicata), innych ślimaków wyparzyłem niewiele (Discus rotundatus oraz kilka muszli Fruticicola fruticum oraz ponownie Chilostoma faustinum).
Mawiają do trzech razy sztuka. Choć nie udało mi się tym razem spotkać Sphyradium doliolum, nie zamierzam starań kończyć. Może się kiedyś uda. W każdym razie bardzo odpocząłem i przy nocnych rozmowach rodaków, i przy wędrówkach po jurajskich krajobrazach. Ledwo wlazłem do domu i czuję, że już mnie ciągnie z powrotem...