poniedziałek, 30 września 2013

Turbo dla speeda

To, co poniżej, to będzie prerecenzja, to jest takie coś, gdy się recenzuje to, czego się jeszcze nie widziało, ale się zamierza. Taki neologizm, stworzony na potrzebę tego wpisu, na wypadek, gdyby ktoś zechciał zarzucić mi, że nie recenzuje się czegoś, o czym się nie ma pojęcia. Zakręciłem? No więc wyjaśniam.
27 września wszedł do kin film animowany pt. "Turbo". To jedna z ostatnich produkcji DreamWorks, co zasadniczo powinno gwarantować ubaw po pachy. Zobaczymy. Niedługo się pewnie wybiorę i coraz bardziej zastanawiam się, czy warto.
Zacznę od - znowuż - metodologicznej uwagi, że zwykliśmy w Polsce, nie wiedzieć czemu, filmy animowane nazywać bajkami. Nie bardzo wiem, skąd to uproszczenie, trudno dzieciom później wytłumaczyć, że bajka nie ma nic wspólnego z bajkami. Leksykonowa definicja bajki, którą pamiętam jeszcze z podstawówki, to "krótki utwór wierszowany zawierający morał". Często bajka bazuje na alegoriach, a jej bohaterami są zarówno ludzie, jak i zwierzęta, rośliny, przedmioty lub zjawiska. Co ważne, pomimo wierszowania, które na ogół kojarzy się z liryką, bajka jest gatunkiem epickim. Uściślając: bajka zawiera morał, to jest najkrótsza definicja.
Z niektórych "bajek" taki tylko płynie morał, że "Trza było nie oglądać!" Bałbym się takiego morału w przypadku filmu w reżyserii Davida Sorena, nie mniej po obejrzeniu zwiastunów coraz bardziej prześladuje mnie przekonanie, że jedyny morał, jaki z niej wypłynie, to ten przywołany przed chwilą. Niepokoi mnie to, bo - powtarzać nie muszę - nie mogę się doczekać dobrego filmu o ślimakach.
Widziałem wiele nowych animacji z różnych wytwórni: lepszych i gorszych. Im bardziej kasowe, tym bardziej przewidywalne; im bardziej promowane, tym bardziej wyeksploatowane wątki. Jeśli film ma być filmem dla dzieci, to nie może być tylko głupawym zbiorem śmiesznych tekstów oraz milionem gadżetów wyciskających z portfela ostatnie grosze. Film dla dzieci powinien mieć walor dydaktyczny, wpisywać się w rozwój dziecka, być ilustracją sytuacji, w których dziecko uczy się wartościowania i dokonywania ocen moralnych. Może dlatego o starszych kreskówkach zwykliśmy mówić "bajki" - bo walor ten posiadały. Uwielbiam humor Bartosza Wierzbięty, podziwiam jego językową płynność, ale obserwując widzów kolejnych animowanych superprodukcji zauważam bez trudu, że jest to puszczanie oka do dorosłego widza, nie zawsze z pamięcią o dzieciach. Szkoda. Szkoda tym bardziej, że do kreskówek przedziera się coraz więcej brutalnego języka ciętej riposty, która empatię traktuje jak papier toaletowy.
Chciałbym zobaczyć film "Turbo". Pewnie po jego obejrzeniu nie miałbym już wątpliwości. A tak, karmię się nimi nie znajdując odpowiedzi. Zwiastuny pokazały, że fabularnie ten film jest wałkowaniem tego samego schematu opartego na zasadzie antagonizmu: słoń marzy o lataniu, gołąb o byciu orłem, niedojda staje się superbohaterem etc., a to wszystko w gęstym sosie komedii omyłek oraz zaskakujących kalamburów. Pośmiać się można, ale trafić za moralną intuicją, już nie zawsze. Owszem, są filmy, w których morał jest klarowny, a fabuła przeplatając wątki prowadzi do wyplecenia pięknego wianuszka właściwych ocen. Gorzej, kiedy słusznym skądinąd wartościom przypisuje się zachowanie niegodne, w którym makiaweliczne dążenie po trupach zdaje się być usprawiedliwione prawem do samorealizacji lub prawem do samostanowienia, bez uwzględniania praw innych do tego samego. Ostatecznie bajka w takiej formule prowadzi do tego, że nie liczy się nic innego, poza własnym dążeniem do zadowolenia.
Bohater filmu "Turbo" to ślimak marzący o karierze wyścigowca (klasyka konstrukcji antagonizmu). Ślimak i wyścigi: zapowiada się ciekawie. O ile jednak znane pojedynki między zającem a żółwiem kończyły się zwycięstwem żółwia nie z powodu nadprzyrodzonych mocy, a dzięki konsekwencji i inteligencji, o tyle bohater filmu staje się superszybkim ślimakiem nie przez konsekwentny wysiłek (owszem, też jest zaznaczony), ale przez nadzwyczajne zrządzenie losu, które mnie się kojarzy ze speedem.
No tak, wzięło mnie na moralizowanie, a teraz jeszcze terapeutyzowanie. Pewnie wszyscy widzą tam uśmiech fortuny, cudowną interwencję, łut szczęścia czy jakby tego jeszcze nie nazwać. Dla mnie to jednak bardziej kryptoreklama jakiegoś cudownego dopalacza, używki lub narkotyku, który pozwoli być tym super, tym najlepszym, jeśli tylko się tego chce. Przyznaję, że to troszkę kompromitujące, nie mniej tak widzę ową niezwykłą przemianę małego ślimaka-marzyciela w finalistę wyścigu Indiana 500. Gdzieś towarzyszy mi obawa, że film zachwieje moją idylliczną wizją ślimaka jako zwierzęcia wrażliwego, konsekwentnego, wytrwale realizującego swoje cele w mężnym przezwyciężaniu przeciwności. Obawiam się, że zobaczę pochwałę pójścia na skróty, po trupach, byleby tylko spełnić własne marzenia...
Pewnie pomimo rozterek pójdę obejrzeć ten film. Pewnie nie raz wybuchnę śmiechem przy dobrym gagu lub zabawnej sentencji. Ale czy obronię formułę bajki, czy będę mógł uczciwie powiedzieć, że to była bajka? Nie wiem. I będę to musiał sprawdzić.
Ale zanim to nastąpi, zdążyłem już przyjrzeć się tmu, jak realizatorzy filmu rozwiązali problem asymetrii ślimaków. Jak się okazuje, ślimaki są potwornie niewdzięcznym obiektem filmowym właśnie z powodu asymetrii. Twórcy filmu nie najgorzej poradzili sobie z profilowaniem muszli, nie mniej w ogóle nie udźwignęli problemu jej budowy. Bez względu na punkt widzenia, muszla zawsze jest spiralna i to tak, że wierzchołek zawsze pozostaje widoczny z boku. Oznaczałoby to, że muszla bohatera jest muszlą planspiralną (nakręconą w jednej płaszczyźnie), jednocześnie ekstrawolutną, tzn., że każdy następny skręt jest węższy od poprzedniego, co w przyrodzie się nie zdarza. Protokoncha tworzy zarazem szczyt jak i dołek osiowy, co potwierdza tylko, że graficy niezbyt uważnie przyjrzeli się winniczkowi.
Nawybrzydzałem przed filmem, oj, zepsułem go sobie. Tym bardziej wiec powinienem go zobaczyć. I ocenić. Ocenić czy warto go polecać. Dlatego to nie była recenzja, tylko prerecenzja. A kto już był, niech się podzieli wrażeniami, chętnie wysłucham.
Turbo, reż. David Soren, DreamWorks 2013

czwartek, 12 września 2013

Szklarka szklarniowa Zonitoides arboreus (Say, 1816)

Mniej więcej wiem, że ubóstwo naszej krajowej malakofauny podyktowane jest w głównej mierze tą smutną anomalią, że morze mamy na północy, a góry na południu. Gdyby było odwrotnie, może łatwiej byłoby zatrzymać mięczaki przed lodowcami, które kilkakrotnie chciały się u nas zadomowić, nie wiedząc, czy zostawać tutaj na dłużej. Taka jest przynajmniej jedna z teorii na temat rozmieszczenia mięczaków w Polsce: wycofywały się przed lodowcem na południe, a tam je zatrzymywały góry. A gdy lodowiec ustępował, te z południa nie mogły iść dalej na północ, bo znów grodziły im drogę Karpaty.
No więc takie ułożenie geograficzne spowodowało, że różnorodność mięczaków w naszym kraju jest taka sobie. Oczywiście można stawiać na turystykę. I o tym słów kilka.
Przyznaję się do tego, że jakoś nieufnie spoglądam na obce elementy w świecie przyrody. Uważam - i pogląd ten wyrażałem już niejednokrotnie - że introdukcja obcych gatunków może się źle skończyć dla rodzimych i źle wpłynąć na bioróżnorodność. Biologia to nie polityka, tutaj (i tylko tutaj) czystość rasowa nie jest źle widziana. Kiedy więc spotykam nowego ślimaka, nie cieszę się aż tak bardzo jak wtedy, gdy znajduję coś naszego, czego jeszcze na oczy nie widziałem.
Przed kilkoma dniami miałem okazję wystawić na próbę moją otwartość na przybyszów. W niedzielny poranek na liściu storczyka z rodzaju Phalenopsis zauważyłem spacerującego sobie spokojnie ślimaka, o muszli bardzo podobnej do muszli Zontidae. Po paru minutach oglądania doniczek ze storczykami odkryłem jeszcze dwa inne osobniki, więc inwazja to wielka nie była, ale jednak...
Już trzy lata temu miałem okazję zobaczyć tego ślimaka, ale nie w pełni okazałości. Wtedy znajomy przyniósł mi dwie muszelki od swojego znajomego - hodowcy storczyków - z prośbą o pomoc w zwalczaniu szkodnika. Problem w tym, że muszelki zostały przyniesione w papierowej kopercie, którą na wszelki wypadek znajomy włożył do kieszeni... Z tych obłamanych łupinek nie mogłem do końca wywnioskować, czy to szklarka szklarniowa Zonitoides arboreus (Say, 1816).
Tym razem jestem bliższy pewności, że to ten gatunek. Muszla bardzo podobna do skorupki obłystka (Zonitoides nitidus), choć jaśniejsza i z bardziej wyraźnym prążkowaniem. Wielkość nie przekracza 5-6mm szerokości i 2,5-3 mm wysokości. Dołek osiowy szerszy niż u rodzimego przedstawiciela Gastrodontidae, do których zalicza się rodzaj Zonitoides. Ponieważ widziałem żywe ślimaki, mogę potwierdzić, że tył ciała był niebiesko-szary, podobnie jak czułki i górna część boków ciała ślimaka, pozostałe zaś części jasnoszare.
Ślimak ten naturalnie występuje w Ameryce Północnej, od Meksyku i Kostaryki po Nową Fundlandię i Kolumbię Brytyjską. Zasadniczo jest gatunkiem leśnym, preferującym wilgotne podłoże, ale trafia się również w środowiskach antropogenicznych. Łatwo ulega zawleczeniu: notowany był już w Australii, Japonii, Paragwaju, Kenii, na Madagaskarze i na Kamczatce, a w Europie m.in. w Szwecji (gdzie stopniowo się naturalizuje), Danii, Rosji, w Czechach czy Niemczech. Oficjalnie w Polsce występuje tylko w szklarni Ogrodu Botanicznego w Krakowie, gdzie też został odnaleziony po raz pierwszy w 1993 r. przez prof. S. Alexandrowicza.
Moje znalezisko pochodzi najprawdopodobniej z Holandii, ponieważ na etykiecie doniczki była informacja o pochodzeniu storczyka z Niderlandów. Najprawdopodobniej zawędrował z transportem kwiatów, a w systemie korzeniowym storczyka znalazł dogodne warunki do zniesienia podróży.
Na razie nie wiem, czy poza trzema osobnikami coś jeszcze kryje się w doniczkach. Od czasu do czasu spoglądam na nie i nie dostrzegam niczego nowego. Nie wykluczone jednak, że coś się jeszcze znajdzie.
Turyści z Holandii nie mieli u mnie łatwego życia. Jakkolwiek nie zauważyłem, żeby obce ślimaki wyrządziły jakieś szkody, nie mniej wolałem szklarki upić i zakonserwować. Jeśli więc o mnie chodzi, to nie przyczyniłem się za bardzo do wzbogacenia krajowej malakofauny. Ale wzbogaciłem się o znajomość kolejnego gatunku, pod tym oczywiście warunkiem, że to, to to...