poniedziałek, 28 marca 2011

Od Wawelu po Kluczwodę

Czasu wystarczyło na niewiele: w pierwszą stronę kilkanaście minut w znanym już Prądniku Korzkiewskim, w drugą na Biały Kościół a może raczej Wierzchownię. A pomiędzy nimi Wzgórze Wawelskie - tylko kilka minut.
Zacznę od Wawelu, bo tam byłem najkrócej. Właściwie nawet nie planowałem niczego szukać u stóp katedralnego wzgórza, ale samo wyszło. Zebrałem kilka skorupek Helicella (Xerolenta) obvia - gatunku zawleczonego do nas z południa. Masowo w tym miejscu raczej nie występuje, chyba, że stok jest regularnie zgrabiany... Znalazłem kilka skorupek przy wapiennych wychodniach; z tego miejsca zanotowałem po raz pierwszy, bo przed dwoma laty, w 2009 r., jej nie znalazłem (wtedy szukałem bliżej smoka). Nie znalazłem też - do tej pory - tekstu prof. Alexandrowicza, który w latach osiemdziesiątych badał Wzgórze Wawelskie, znajdując tam bardzo ciekawe gatunki.
W Prądniku - w tym samym miejscu, co przed miesiącem - znalazłem kilka okazów Perforatella incarnata, jedną skorupkę Perforatella umbrosa, pojedyncze okazy Trichia hispida, pustą Succinea sp., Cochlicopa sp. i Bradybaena fruticum oraz Helix pomatia. Licznie za to występowały Clausiilidae (ale tylko blisko drogi). Do tego jeszcze Vitrina pellucida, nie znalazłem natomiast Discus rotundatus, którego  kilka egzemplarzy znalazłem poprzednio.
Najbogatsze i najbardziej zróżnicowane było stanowisko w Białym Kościele, albo w Wierzchowni, nie wiem, jak to administracyjnie określić. W Dolinie Kluczwody. Tutaj również bardziej był rekonesans niż badanie terenu, ale - poza wymienionymi z poprzedniego stanowiska - znalazłem jeszcze Isognomastoma isognomastoma, Chondrina clienta, Arianta arbustorum, Cepaea vindobonaensis, Helicigona faustina i - być może (bo skorupka była mocno zniszczona - Pyramidula pusilla. Świdrzyków było dużo, ale jeszcze nie oznaczyłem, na pewno były trzy, jeśli nie cztery gatunki. W samej wodzie Kluczwody nie grzebałem, więc nie bardzo potrafię odpowiedzieć sobie na pytanie, co mógłbym wyłowić. Z okolic Ojca podawane są stanowiska Bythynella austriaca i cylindrica, których dotąd nie spotkałem jeszcze. Urbański podaje (porównując z malakofauną Pienin), że w Ojcowie (okolicach) stwierdzono 92 gatunki. Tereny, w których byłem, leżą nieco dalej od Ojcowa, ale warunki mają podobne, nie mogę więc wykluczyć, że znajdę jeszcze coś nowego.
Ten wyjazd był naprawdę udany. Mam nadzieję, że to prognostyk dobrego sezonu...

Głos w sprawie palenia

Najbardziej żałuję, że nie mam aparatu fotograficznego, który mógłbym zabierać ze sobą. Pokazałbym coś, co mnie każdorazowo doprowadza do białej gorączki. To znaczy aparat chciałbym mieć i do innych celów, ale teraz chodzi o wypalanie traw. Szlag mnie trafia, kiedy widzę ogromne połacie czarnego popiołu. Wiem, że są pewne kulturowe nawyki, których nie da się łatwo wykorzenić. Nawet kiedy mijają stulecia. Nie potrafię zrozumieć tego procederu, dla mnie zupełnie bezsensowny. Rozumiem wypalanie chwastów - nawet to lubiłem w dzieciństwie - ale wtedy trzeba materiał poznosić w jedno miejsce, ułożyć "kopkę", przypilnować, żeby ogień się nie rozniósł. Uwielbiałem palenie łętowisk kartoflanych: zielonawy, słodki dym, trzaskający ogień, ciepło na twarzy, kiedy widłami trzeba było przegarnąć ognisko. I oczekiwanie na wypalenie, żeby z popiołu nie Feniksa, a pieczonego ziemniaka wydobyć. Dla mnie jesień zawsze z tym się będzie kojarzyć. A wiosna - niestety z bezmyślnym wypaleniem traw na łąkach, zwłaszcza tych nieuprawianych. Bez kontroli, bez planu, bez celu - "żeby sie pohajcowało". A skutki: osmolone lub spalone drzewa, wypalone łąki sąsiadów i pogorzelisko, w którym z czarnych popiołów wystają białe skorupki ślimaków... Ileż zwierząt: pożytecznych i niepożytecznych, ginie w ten sposób. Zwłaszcza tych, które nie mogą się ewakuować, na przykład na skrzydłach. Żal mi - rzecz jasna - zwłaszcza ślimaków, ale nie tylko. Myślę - nie wiem czy ktoś takie badania prowadził - że wiosenne wypalanie traw ma bardzo negatywny wpływ na bioróżnorodność. Mam takie przekonanie, że musi to zaburzać naturalną równowagę i argument "żeby szkodniki wytępić" tu przede wszystkim się nie sprawdza, że szkodniki upraw najczęściej potrafią łąkowe pożary przetrwać, a nie udaje się to im naturalnym wrogom. Może by ktoś się tym kiedyś zajął, sprawdził, czy głupstw nie plotę, obalił moje przekonania - albo dał im naukową podstawę.
Piszę o tym, bo jeszcze we mnie siedzi widok setek spalonych skorupek przeróżnych gatunków: Helix pomatia, Cepaea vindobonaensis, Clausiilidae i innych. I ten kontrast pomiędzy białymi skałami jurajskimi, pomalowanymi miodowym światłem zachodzącego słońca, a czarnymi hektarami wypalonych muraw. Południowa część Jury, kilka kilometrów w linii prostej od Ojcowa, wczoraj... Nie po takie widoki jechałem, nie po takie!

piątek, 25 marca 2011

Roczek był, ale bez tortu

20 marca minął rok od czasu objęcia blogowego poletka... Nie mogę wręcz uwierzyć, że udało mi się przez ten rok przynajmniej raz w miesiącu coś napisać. Blog służy nie tylko do ekshibicjonizmu, ale też do ciężkiej pracy nad systematycznością. Przynajmniej tak go traktuję.
W ciągu ostatniego roku liczba wejść na stronę wyniosła niespełna osiemset, z tym że połowa przypada na ostatnie trzy miesiące. Dla mnie oznacza to, że taki blog ma jakieś racje bytu, pomimo niszowości tematu warto coś dać.
Tortu nie było, roczek stuknął. Trzeba przejść od raczkowania do pierwszych samodzielnych kroków. Mam pewne plany związane z pójściem w stronę witryny, z blogiem jako dodatkiem, ale - co tu kryć - technicznie nie daję rady. W każdym razie dziękuję wszystkim za dotychczasowe odwiedziny, zapraszam częściej. Proszę też o komentarze, bo do tej pory żadnego się nie doczekałem...

W zeszłym roku, o tej porze, miałem już za sobą wyjścia w teren. Najwyższa pora sprawdzić buty...

piątek, 18 marca 2011

Vincenzo Consolo

Przed paroma miesiącami otrzymałem przesyłkę z Kielc, zawierającą między innymi zeszyt miesięcznika Literatura na Świecie. Był taki czas, kiedy jeszcze byłem licealistą, że zaglądałem do niego dość regularnie, ale głównie dla orientacji, co się w literaturze dzieje. Później zarzuciłem te spotkania nie mogąc wygospodarować dostatecznych warunków czasowych.
Literatura na Świecie, 2005, nr 3-4
Marcowo-kwietniowy zeszyt z 2005 roku trafił do mnie nie przez pomyłkę. Został mi podesłany z powodu znajdującego się w nim opowiadania Vincenzo Consolo: "Uśmiech nieznanego marynarza" w przekładzie Hanny Tygielskiej.
Okazało się, że mój odbiór lektury był zupełnie inny niż osoby, która mi ją podesłała. Tak na ogół jest, że zwracamy uwagę na rzeczy różne, co czasem wprost jest powiązane z naszą aktualną kondycją psycho-fizyczną, a czasem z wychowaniem, jakie odebraliśmy. Ogólnie rzecz ujmując: na nasze wybory (naszą wrażliwość) składa się wiele czynników i nie sposób chyba określić algorytmu naszych preferencji. Niemniej lektura zmusiła mnie do pewnych rozważań (chwała literaturze, która się wbija w umysł i pamięć, która klinem osadza się między półkulami mózgu wywołując rozdrażnienie i rozterki; niech będzie błogosławione pióro, które budzi leniwe umysły i ucisza skołatane!).
Nie miejsce tu, aby streszczać fabułę, która sama w sobie porywającą nie jest. Choć pewien wątek wymaga omówienia: otóż rzecz się dzieje na Sycylii, w drugiej połowie XIX wieku, kiedy Włochy pogrążone są scaleniową gorączką. W tych realiach historycznych poznajemy Enrica Pirajna, który pod epistolarną maską dokonuje autoprezentacji swoich egzystencjalnych niepokojów. Wypchnięty na Sycylię pragnieniem opisania nowych gatunków ślimaków staje się świadkiem Wielkiej Historii (z małostkową pasją do zdrad, krwi i śmierci). Uczestnictwo - jako świadka - w stłumionej rewolcie powoduje egzystencjalne zagubienie i wymusza na nim pewne przewartościowanie, które odnajdujemy w zapisie listu z 9 października 1860 r.: "Gorsze są od kruków i szakali, właśnie ślimaki, stworzenia piękne i dwupłciowe: boją się słońca, niszczą sadzonki i uprawy, żywią się odchodami, zgnilizną, trupimi wydzielinami, wślizgują się na szkielety, oskubują kości, szukają w czaszkach mózgów, wodnistych gałek w oczodołach... nie przypadkowo Rzymianie jadali je w czasie stypy. Muszę wyznać, że po wydarzeniach w Alcarze rzuciłem szalony pomysł badania świata ziemnych i wodnych mięczaków Sycylii: spaliłem zapiski, cenne i rzadkie książki, wyrzuciłem z balkonu mikroskop, zgniotłem okazy wszystkich rodzin i gatunków: ancylus vitrina helix pupa clausilia bulimus auricularia... Niech idą w diabły! (Co za przyjemność słyszeć chrzęst skorup pod podeszwami!)" (str.97)
Dalej znajdziemy jeszcze wyrazy fascynacji dla budowli labiryntu wzorowanej na budowie muszli ślimaka, warte odrębnej refleksji, ale zostańmy przy emocjach, które towarzyszą właśnie temu fragmentowi. Pewne jest, że w konkursie na najbardziej synestezyjny opis, Consolo miałby czym powalczyć z innymi literatami. Słyszę trzask miażdżonych skorupek, syczenie ognia zlizującego barwne ilustracje w książek, pochłaniającego jednym spojrzeniem kolejne strony i rozdziały książek;w powietrzu wyczuwam lekko mdlący zapach dymu ze spalonych luźnych kartek. I patrząc na obłąkańczą euforię frustrata, czuję jego spłycony i przyśpieszony oddech, widzę jego na wpół nieobecne oczy zaklęte furią i euforią wymieszanymi z bezsilnością i lamentem. W tej scenie odnajduję archetypiczny zapis ofiar Abrahama: poświęcenie najbliższych dla zdobycia przychylności bóstwa, motyw obecny w każdym czasie i każdej kulturze. Może gdzieś w genach zapisane nam zostało, aby chcąc wpływać na własny los, oddawać losowi w krwawej ofierze to, co mamy najcenniejszego? Usprawiedliwiam i rozumiem ulgę, którą towarzyszy bohaterowi, choć samo przejście przez ten fragment literackiego spotkania wcale nie było dla mnie łatwe. Rozumiem, jak się rozumie kogoś, kto spala cały swój świat siedząc na popiele starego świata. Jest w tym coś z zaklinania rzeczywistości, jakiś magiczny rytuał na kształt tańca o deszcz lub lub celebracja oczyszczenia przed wejściem w sakralną przestrzeń tabu. Jest w tym rozrachunek ze sobą samym i egzekucja najwyższej kary za nieochronienie świata przed zmianami budzącymi demony zagubienia.
Doświadczając tragedii człowiek traci część własnego ja, traci cząstkę siebie odpowiedzialną za poczucie tożsamości. Myślę, że czasem łatwiej jest spalić ocalałą resztkę, niż z tej ocalałej reszty wydmuchać, wykrzesać iskry rozpalające jasny słup sensu i zrozumienia. Nie należy potępiać tych, którzy doświadczając osamotnienia od bóstw, zdecydowali się na spalenie własnego świata. I choć czasem ten akt rytualnej wendety jest jednocześnie prefacją do samounicestwienia, należy przyjąć, że żałoba po odeszłym świecie może być przeżyta jedynie wówczas, kiedy stanie się do bezpośredniej konfrontacji ze śmiercią przez oddanie jej tego, co było dotąd najcenniejsze.
Przywołany w tekście obraz ślimaka poruszającego się po spirali w jej głąb symbolizuje wchodzenie w sytuacje, które gmatwając życie, czynią je labiryntem bez wyjścia. Obserwujący zachowanie ślimaka przeraził się tym widokiem: odkrył w nim paralelę własnego fatum, antycznej sytuacji bez wyjścia. Mnie fascynują mięczaki właśnie dlatego, że przyglądając się nim, lepiej rozumiem człowieka, we wszystkich jego zmaganiach. Bohater opowiadania Consolo odkrył jedną z prawd o człowieku, zakrytą w enigmatycznym zachowaniu obserwowanego ślimaka. Całe pokolenia - z różną intensywnością - próbowały wykraść mięczakom ich tajemnicę - umiejętność budowania brył niemożliwych do odtworzenia przez człowieka. Fascynacje architektów, przyrodników, fizyków czy matematyków nie stoją w sprzeczności z poczuciem zdrady, jakiego doświadcza bohater: to różne aspekty tego samego fenomenu.
Czasem myślimy, że opanowaliśmy ziemię, stanęliśmy nad nią, aby nią zawiadywać. Prawdą jest, że czynimy postępy, ale nie potrafimy radzić sobie z frustracją wynikającą z każdorazowych porażek. Nie potrafimy, jak ślimak, poprawić ułożenia własnej skorupy, i iść dalej. Nie potrafimy patrzeć na świat inaczej niż jako imperatorzy. A ślimaki odkrywają przed nami pełną bólu prawdę: skoro nie potrafimy poradzić sobie ze światem własnych wyobrażeń, jak mamy poradzić sobie z przekształceniem świata?
Fascynował i fascynuje mnie świat muszli, kiedyś potrafiłem się nim zajmować wyłącznie z zachwytu nad konstrukcją, nad genialnym wykorzystaniem fizyki przez zwierzęta, które nawet nie mają dobrze wykształconego mózgu. Dziś pozostaję wierny fascynacji miękkością nie mającą porównania w świecie: bo w tej miękkości - stłoczonej przez język do obelgi - odnajduję prawdę o człowieku: słabym, zagubionym, wołającym o ratunek i zbawienie.

wtorek, 15 marca 2011

Konchistyka

Kiedy spojrzeć na listę publikacji w języku polskim, poświęconych w całości muszlom, to trzeba by się pokusić o stwierdzenie, że jest ona mizerna. Nie zmienia to jednak faktu, że i spośród tej rachitycznej listy dotąd nie udało mi się zdobyć wszystkich pozycji. Te, które znam, są różne i o różnej wartości - zarówno merytorycznej, jak i estetycznej.
K. i W. Dworczyk, Klejnoty morza
Zaczynam od najstarszej w zapisie mojej pamięci: kiedy byłem licealistą namiętnie wypożyczałem ją z publicznej biblioteki marząc o jej zakupie (to stało się kilka lat później, kiedy już  studiowałem). Była pierwszą książką, która bardzo ciekawie odnosiła się do konchistyki, do kolekcjonerstwa muszli oraz do kultury związanej z obecnością muszli. Roku wydania nie pamiętam dokładnie, ale zdaje się, że 1995, w Warszawie, nie pamiętam wydawnictwa, ale z popularnej bardzo serii "Hobby". Krzysztof i Wojciech Dworczykowie, autorzy książki "Klejnoty morza" napisali wciągającą rzecz o mięczakach i o wytworach ich płaszczów - muszlach. Podobał mi się lekki styl, krótkie, podstawowe informacje na temat rodzin, liczne ciekawostki. Brakowało mi barwnych ilustracji - te kilka wklejek barwnych było zdecydowanie za mało na mój apetyt, nie mniej spowodowało, że chętnie wracałem do niej.
Wiem, że w późniejszym czasie pojawiły się inne publikacje na ten temat, ale atlasu "Najpiękniejsze muszle świata" do tej pory nie zdobyłem...
Może za mało szukałem, odchodząc stopniowo od konchistyki do faunistyki?
S. Peter Dance, Muszle
Równolegle czytałem rzecz bardziej profesjonalnie przygotowaną, taką typową dla kolekcjonerów, a mianowicie Petera Dance "Muszle" z serii "Kolekcjoner" wydawnictwa "Wiedza i Życie" (1994). Z tego, co pamiętam, później ta książka została wznowiona w tej samej formie, ale przez inne wydawnictwo. Mam oba egzemplarze, ale do tego drugiego chwilowo nie mam dostępu.
To zupełnie co innego niż pierwsza pozycja: zdecydowanie mniej tu tekstu, natomiast więcej ilustracji, co znaczące - bardzo dobrych ilustracji. Książka wydana w formie poradnika i przewodnika dla kolekcjonerów, zawiera informacje o występowaniu poszczególnych gatunków w różnych rejonach świata, autor podał skalę występowania (od bardzo pospolitych do bardzo rzadkich). Uwzględnił też najważniejsze cechy wyróżniające. Wówczas najbardziej przeszkadzały mi dwie rzeczy: brak polskich nazw gatunkowych oraz nieuwzględnienie rzeczywistości Polski, tj. brak jakichkolwiek odniesień do mięczaków, które mógłbym znaleźć we własnym zakresie. No cóż, skoro nie ma się dostępu choćby do Morza Czarnego, to trzeba siedzieć cicho i się nie skarżyć...
W kilka lat później wpadła mi w ręce jeszcze inna książka, po polsku, a nawet polskiego autorstwa, "Przewodnik Muszle" Penkowskiego i Wąsowskiego (o ich książce - atlasie "Ślimaki i małże Polski" pisałem przed paroma miesiącami). Na pierwszy rzut oka całkiem przyjemna książka (przewodnik), z wprowadzeniem omawiającym typ Mollusca oraz częścią szczegółową, w której zamieszczono kilkaset fotografii muszli mięczaków, w tym również - występujących w Polsce. Jakość fotografii jest nieco niższa niż poprzedniej publikacji, ale nie najgorsza. Każdy gatunek zaopatrzony został również w polską nazwę gatunkową oraz krótką notatkę o występowaniu, trybie życia i rozmiarach. Niestety zaopatrzenie w polskie nazwy nie było do końca dobrym pomysłem. Wyczuwa się pewną sztuczność wprowadzonego nazewnictwa, niejednokrotnie zastosowane kalki językowe są szorstkie czy wręcz dziwaczne. Merytorycznych uwag dostarczyła prof. Pokryszko w recenzji zamieszczonej w jednym z zeszytów Folia Malacologica, niestety nie pamiętam w którym. Wydaje mi się, że dla początkującego adepta kolekcjonerstwa muszli mięczaków, jest to jednak bardzo dobra książka, pomagająca zdobyć podstawowy ogląd na sprawę. Książkę wydało Multico, jakoś około 2000 roku.
Jest kilka jeszcze książek, do których nie dotarłem (wspominałem, bo zarzuciłem troszkę konchiologię na rzecz malakologii i faunistyki), do których mam jednak zamiar dokopać się, może nawet w tym roku. Na pierwszy plan wysuwają się książki Andrzeja Samka, którego sposób opowiadania o muszlach jest niepowtarzalny. Czytałem (dawno, dawno temu, jeszcze w zeszłym tysiącleciu) jego książeczkę (no właśnie, jaki miała tytuł... trzeba odstawić tłuszcze zwierzęce) o muszlach morskich, wydaną na początku lat siedemdziesiątych. Jest jeszcze do nabycia "Atlas muszli ślimaków morskich" autorstwa Profesora, z osobiście przez niego wykonanymi barwnymi tablicami, oraz starsza nieco, bo z lat 90tych książeczka "Muszle morskie".
Zapowiada się sporo szukania, zwłaszcza, że i prof. Ridel napisał kiedyś popularną książeczkę o muszlach, którą warto by odszukać ze względu na szacunek dla niego.
Sama konchiologia odchodzi gdzieś na bok, wrócę do niej zapewne, kiedy będę mógł osobiście docierać do środowisk, w których zamieszkują najbarwniejsze okazy. Czy to kiedyś nastąpi, nie wiem, takie mam marzenia, które - póki co - opodatkowane nie są. No i mam też taką cichą nadzieję, że jakieś nowości pojawiają się wkrótce na naszym rynku, wszak porównując to z rynkiem niemieckim, angielskim czy amerykańskim, to daleko jeszcze w polu tkwimy.
W tym miejscu chciałbym polecić raz jeszcze pana Jacka Glanca, kolekcjonera i popularyzatora: www.concha.pl - ma facet serce do tego!

poniedziałek, 14 marca 2011

Do profesora K.J.

Spotkanie w pierwszy czwartek łódzkiego Klubu Przyjaciół Tygodnika Powszechnego zaowocowało znajomością z prof. KJ, z którym chwilę osobiście rozmawiałem po zakończonym spotkaniu z żywą dyskusją na temat paradoksów obrony praw człowieka.
Potem była grzecznościowa wymiana korespondencji elektronicznej, w której znalazła się zaczepka. Zaczepka, która sprowokowała mnie do pewnych przemyśleń na temat mojego stosunku do malakologii.
Rzadko zwracam na to uwagę, a to błąd. Wielki błąd. A na co? Na najbardziej praktyczne aspekty malakologii, czyli gastromalakologię. Przyznaję, że nie jestem obżartuchem, nie jestem też koneserem - więcej: był czas, kiedy publicznie przyznałem się do nielubienia frutti di mare. Ale to było parę lat temu i od tej pory wiele się zmieniło. No może poza infrastrukturą handlową, która w Polsce wciąż stoi w miejscu jeśli chodzi o handlowy obrót mięczakami i owocami morza.
W mojej biblioteczce jest taka książka - rzadko co prawda otwierana - Frutti di mare. Szlachetna treść w twardej skorupie autorstwa niemieckiego restauratora, Ludwiga Griesera. Książka nie ma roku wydania, obstawiam na drugą połowę lat 90-tych XX wieku. Wydana przez Warszawski Dom Wydawniczy w serii "Smakosz". Ja do smakoszy się nie zaliczam, chociaż winniczki zapiekane w maśle czosnkowym uważam za rarytas i jedno z ciekawszych doświadczeń kulinarnych. Tego samego powiedzieć już nie mogę o winniczkach po burgundzku, które moje podniebienie odebrało z pewną rezerwą. Ale już na przykład omułki: jak najbardziej, albo ośmiorniczki w zalewie octowej: to spełnienie malakologicznych trudów!
Trudno mi w Wielkim Poście rozpisywać się o doznaniach smakowych związanych z konsumpcją mięczaków. Wielki Post jest czasem umartwień i wyrzeczeń, nie bardzo więc widziałbym mięczaki w wielkopostnym menu. A przecież zupełnie inaczej było przed wiekami, kiedy np. nasz winniczek wszedł w kulinarne spółki z zakonami cystersów, benedyktynów czy premonstratensów. Wówczas był podstawowym daniem postnym: hodowano go w przyklasztornych ogrodach, aby móc się nim pożywić w okresie postu. Myślę, że patrzono na niego jednak z pewną wyższością, nie traktując go z powagą, na jaką zasługiwał. Wówczas też był pokarmem tanim i łatwym do zdobycia, więc inna też była jego ekonomiczna wartość.
Dziś, kiedy pojęcie postu zdewaluowało się strasznie i przestało oddziaływać na wyobraźnię, zastanawiam się, jaki powinienem przyjąć stosunek wobec spożywania mięczaków w tym czasie. Gdybym mieszkał nad Morzem Śródziemnym albo Północnym, pewnie nie miałbym tych rozterek. Z drugiej strony przypominają mi się słowa Krzysztofa Zanussiego, które usłyszałem podczas jednego ze spotkań. Odniósł się wówczas do postu we współczesnej kulturze i porównując z ideą postu stwierdził: "A katolik, kiedy ma post, to nie zje kaszanki, ale kupi łososia". Często zastanawiam się nad tą prowokacją przyznając jej słuszność. I zadaje sobie pytanie o post, jego znaczenie i wartość.
I tak sobie myślę, że po tym czasie, świętując Zmartwychwstanie, zdobędę skądś dobre ostrygi i wyprawię ucztę.

Byłem szybszy!

Zostałem zaskoczony. Bardzo pozytywnie zaskoczony. Wczoraj zostałem zaskoczony i do dziś mi to zaskoczenie towarzyszy. I chociaż zostałem zaskoczony, to i tak byłem szybszy. Okazało się bowiem, że podczas oględzin malakologicznego poletka, w czasie codziennego obchodu, trafiwszy na foilamalacologica.com zauważyłem, że podwieszono już pierwszy zeszyt 19 tomu Folii. Ależ byłem zaskoczony, wszak nie dawniej jak parę tygodni temu rozpisywałem się o poprzednim roczniku. A tu proszę - jest nowy. A dlaczego byłem szybszy - bo informację na skrzynkę pocztową (oj, dawno już ich nie było, oj dawno...) otrzymałem ok. godz. 15:40, a ja już około 12 zdążyłem zapisać podwieszone pliki.
Na skrupulatną lekturę nie miałem jeszcze czasu, ale zwrócił moją uwagę tekst otwierający, dotyczący rodzaju Hauffenia - dotąd nie notowanego z Polski. Tekst dotyczy weryfikacji systematycznej, niewiele z niego dotąd zrozumiałem, ale się nie poddaję. Ponadto jest tekst o nowym stanowisku inwazyjnej Sinanodonta woodiana, o biologii Zonitoides nitidus, o malakofaunie jezior mazurskich i inne.
Oby udało się Redaktorom (i Webmastrowi) dotrzymać tempa i systematycznie wprowadzać nowości. Kibicuję im i nie rezygnuję z wyścigu...

piątek, 11 marca 2011

XXVII Seminaruim Malakologiczne, cz. III



Wczoraj wieczorem otrzymałem informację od Pana Jarosława Kobaka o aktualizacji dotyczących Seminarium Malakologicznego. Zamieszczona na stronie http://www.home.umk.pl/~jkob73/sm
lista uczestników oraz program seminarium przyprawiają o ślinotok... Jest kilka referatów, które warto byłoby usłyszeć, zwłaszcza dotyczących faunistyki i biologii gatunków. Najciekawszym wydaje mi się planowany referat prof. Piechockiego o współczesnej malakofaunie Bałtyku (razem z dr B. Wawrzyniak-Wydrowską). Bardzo jestem ciekaw ustaleń, zwłaszcza odnoszących się do tyłoskrzelnych.
Zapraszam do odwiedzin strony organizatora i zapoznania się z programem. Ponad sześćdziesięciu uczestników, kilkadziesiąt referatów i posterów. Będzie się działo... Może się w głowie ZAKRĘCIĆ;-)

wtorek, 8 marca 2011

Skończyło się źródełko

Jeszcze nie tak dawno, bo miesiąc temu, pisałem o internetowych zasobach Journal of Molluscan Studies. Wtedy piałem z zachwytu, jakie to bogactwo archiwum, jakie dobre teksty. No i stało się, pochwaliłem za mocno, dotarło do Anglików i koniec. Pewnie zatrudnili jakiego Szkota, bo jak inaczej wytłumaczyć nagłe skąpstwo, które pojawiło się ni stąd ni zowąd? Już nie ma otwartego dostępu do zasobów, skończyło się źródełko. Trzeba się zarejestrować i dopiero potem można z czegoś tam skorzystać. Niby dobrze, ale było lepiej, zdecydowanie lepiej... Obiecywałem sobie, że w czasie urlopu posiedzę troszkę nad tymi tekstami, poszukam nowych informacji. A tu? Trudno, przeżyję, choć krzywdę teraz odczuwam. Tak się rodzi mechanizm roszczeniowy: kiedy dostaje się coś za darmo, bez ograniczeń, a potem wprowadza się reglamentację, nie jest łatwo mózgowi wytłumaczyć, żeby inaczej gospodarował serotoniną i dopaminą.
Miało być tak pięknie, a trzeba szukać nowego źródełka. Poprzednie nie wyschło, tylko się skończyło (darmowe) z niego korzystanie...
Mimo wszystko zapraszam na www.mollus.oxfordjournals.org - zwłaszcza tych, co lepiej władają angielskim.

środa, 2 marca 2011

Trzeba to znać

Ostatnio trochę się spóźnia, dlatego codziennie zaglądam do jego witryny, sprawdzając czy są zmiany. Dziś nie było, ale towarzyszy mi przekonanie, że w najbliższym czasie coś się pojawi. Pisałem już kiedyś o stronie Petera Gloera, niemieckiego malakologa.  To na niego tak czekam. Zamieszcza na swojej stronie bieżącą bibliografię, więc zaglądam i sprawdzam. W 2010 r. zamieścił tylko pięć tekstów, zatem powinny pojawić się jakieś uzupełnienia.

Znam Gloera z wielu publikacji rozproszonych oraz z jednej zwartej: bardzo dobrej "Die Süßwassergastropoden Nord- und Mitteleuropas" - książki w języku niemieckim, którą warto by przetłumaczyć na polski.
Zaopatrzona w bogaty materiał fotograficzny i ilustracyjny stanowi bezcenne źródło wiedzy na temat słodkowodnej malakofauny północnej i środkowej Europy. Jest zatem w naszej szerokości geograficznej nieoceniona. Sam autor często odwołuje się do malakologów polskich, zwłaszcza Piechockiego, Falniowskiego i Jackiewicz. Każdy gatunek zaopatruje w dostępną synonimikę, opisuje zasięg zoograficzny i wymagania środowiskowe, podaje również status ochrony gatunku w wybranych krajach. Nadto ilustracje cech anatomicznych, niezbędnych przy oznaczaniu gatunków, których muszle nie dają jednoznacznych rozstrzygnięć. Wszystko to sprawia, że książka jest rewelacyjnym kompendium wiedzy o słodkowodnych ślimakach występujących również w Polsce. 
Szkoda, że tylko ślimaków. Rozwiniecie klucza do gromady Bivalvia sprawiłoby, że słodkowodna malakofauna byłaby łatwiejsza do oznaczania. Tego wciąż brakuje, zwłaszcza w odniesieniu do rodzaju Pisidium. No, ale to książka o ślimakach, więc skupmy się na tym czego dotyczy. Nie znalazłem w niej informacji o Segmentina distiguenda Gredler, jeśli w ogóle jest to gatunek a nie forma S. nitida. Gloer nie wspomina w ogóle o takiej formie, która jest przecież dość charakterystyczna. Może znajdzie się w kolejnym wydaniu? Zobaczymy. 
Książka kosztuje koło 55 euro, na polskie warunki to troszkę drogo, ale to jedna z tych pozycji, o które warto powalczyć. Jeśli więc ktoś ma ciotkę w Niemczech, niech prosi o przesyłkę. Naprawdę warto, a nawet trzeba to znać.