poniedziałek, 31 grudnia 2012

Sprzątanie na koniec roku

Mówią, że nie warto podejmować postanowień noworocznych, bo i tak z nich nic nie wychodzi. Dla mnie Nowy Rok tak samo dobry jak inny dzień w roku, byleby dość wytrwale podążać za tym, co się przedsięwzięło. Od postanowień noworocznych zdecydowanie jednak wolę sylwestrowe podsumowania. To pozwala mi na spojrzenie porządkujące i rzucające właściwe światło na noworoczne plany.
Kiedy oglądam się za siebie, kiedy próbuję ogarnąć mijający rok, to stwierdzić mogę, że był to rok przyzwoity, całkiem dobry, bez spektakularnych sukcesów, ale powodami do zadowolenia. Oczywiście z odczuciem motywującego niedosytu.

Terenowo nie był to mocny rok. Wypadów za dużo nie było, a jeśli już, to przy okazji wyjazdów służbowych lub rodzinnego wypoczynku. To się nie zmieniło w ostatnim czasie i nie bardzo widać perspektywy polepszenia sytuacji. Wypracowany model korzystania z okazji satysfakcjonuje mniej niż połowicznie. Na mapce zaznaczyłem powiaty, z których pochodzą zebrane w tym roku materiały, jak widać niewiele tego.
Żółtym kolorem oznaczyłem te obszary, na których samodzielnie nie prowadziłem obserwacji, ale dzięki życzliwości różnych ludzi trafiły stamtąd różne próbki, w tym z kserotermicznych rejonów Ponidzia. Z ciekawszych darowizn mogę wymienić wspominanego niedawno namułka pospolitego Lithoglyphus naticoides oraz niezwykle ciekawy okaz Nassarius reticulatus. Ten ostatni pochodzi z Pomorza, ale nie jest bynajmniej uciekinierem z wód balastowych dalekomorskich statków. Pojedyncza muszla pochodzi z pokładów plejstoceńskich, z interglacjału eemskiego (ok. 130 - 115 tys lat temu), a została znaleziona w tzw. napływkach na plaży Zatoki Gdańskiej w okolicach Mikoszewa.

Zdecydowanie lepszym był ten rok pod względem dostępu do literatury. Jakkolwiek nowych wydań nie było za dużo, ale udało mi się sprowadzić kilka dobrych książek, z których część to absolutne rarytasy.
Po latach trafiła w moje ręce długo poszukiwana książka prof. A. Piechockiego Mięczaki (Mollusca). Ślimaki (Gastropoda) z serii Fauna Słodkowodna Polski. Znam tę książkę prawie od lat dwudziestu, przerysowałem z niej dawno wszystkie ryciny z opisami, przepisałem znaczną ją część, a później jeszcze skserowałem. Ale dopiero własny egzemplarz nasycił moją potrzebę posiadania dostępu do tego klucza. Najlepszego klucza do malakofauny słodkowodnej. Kiedy dotarła do mnie przed kilkunastoma dniami cieszyłem się jak dziecko, choć jednocześnie odczuwałem smutek, bo mój egzemplarz to książka wycofana z biblioteki Wydziału Nauk Przyrodniczych Uniwersytetu Szczecińskiego. Troszkę wstyd!
Również w mijającym roku trafiła do moich rąk książka pod redakcją Czesława Błaszaka. Pierwszy tom podręcznika Zoologii - bezkręgowce bez stawonogów - to najświeższe ujęcie tematu w opracowaniu akademickim. Nie podjąłem się jeszcze recenzowania tej pracy, bo wciąż nad nią siedzę, nie we wszystkim się odnajduję, bo i podejście do mięczaków zostało mocno odświeżone. Jest to jednak bardzo solidna dawka wiedzy o mięczakach, przygotowana przez wybitnych specjalistów, tj. przez prof. A. Falniowskiego (igłoskóre, ślimaki przodoskrzelne), prof. M. B. Pokryszko (ślimaki lądowe), prof. A. Lesickiego (jednotarczowce), prof. A. Piechockiego (małże) czy prof. Marka R. Lipińskiego (głowonogi).
W lutym mijającego roku zdobyłem i pochłonąłem książki A. Wiktora Życie z przyrodą w tle, A. Piechockiego Ucieczka z Akademii IQ oraz S. i W. Alexandrowiczów Analizę malakologiczną. Latem sprowadziłem zaległe, znane z dzieciństwa książki prof. Samka, a potem jeszcze skompletowałem (no prawie) publikacje prof. Kozłowskiego z Poznania. Absolutną nowością w moich zbiorach bibliotecznych okazałą się praca W. Seidlera i J. Domagały Głowonogi, dzięki której dotarłem do szeregu opracowań FAO poświęconym mięczakom jako alternatywnym źródłom żywności.
Ponadto otrzymałem solidne opracowanie Gatunki obce w faunie Polski wydane przez IOP PAN w Krakowie. W swoim czasie napiszę kilka słów o tej pracy, zwłaszcza że jeden ze współautorów, dr. A. Kołodziejczyk podejmuje problem inwazji i pseudoinwazji ślimaków z obszarów czarnomorskich. A te stały mi się nieco bliższe przez nawiązanie relacji z Mikhailem O. Sonem, ukraińskim malakologiem, autorem opracowania inwazyjnych mięczaków obszaru zlewni Morza Czarnego.
Koniec roku z kolei pozwolił na odkrycie zupełnie innych obszarów malakologicznych dociekań, a mianowicie wychylił mnie ku gemmologii, a dokładnie w stronę blasku pereł. Właśnie jestem w trakcie lektury pracy Włodzimierza Łapota z Uniwersytetu Śląskiego i pierwsze moje noty są bardzo pozytywne.
Wszystko to czeka na analizę, omówienie, porównanie, wykorzystanie - nie jest źle, jest co robić, zwłaszcza, że to tylko cząstka zgromadzonej w tym roku literatury.
Dzięki blogowi zrodziły się też nowe znajomości i otworzyły nowe perspektywy. Jakkolwiek obserwuję notoryczne opóźnienia we wpisach, postępujące zaniedbania i spadki aktywności, to nie ustaję w przeświadczeniu, że kryzysy umocnią tylko moją gorliwość w popularyzowaniu malakologii.
A co na nadchodzący rok? Za Młynarskim mogę powtórzyć: "Róbmy swoje". Mam kilka gatunków, które bardzo chciałbym poznać bliżej w nadchodzącym roku. Należą do nich m.in. sadzawczak drobny Marstoniopsis scholtzi, wałkówka pospolita i górska Ena obscura i E. montana, poza tym kilka świdrzyków, ślimaki nagie, małże skójkowate. Będzie co robić. W 2012 r. zacząłem zbierać również ślimaki nagie, w tym roku muszę dopracować metody konserwowania zbiorów no i oczywiście dokończyć katalogowanie kolekcji, które w mijającym roku nie ruszyło z miejsca...
Jak patrzę na zbliżający się 2013 rok? Końca świata nie będzie;), patrzę z optymizmem i nadzieją, że swoim tempem (ślimaczym oczywiście) dojdę do tych momentach, któe będą określać nowy rok jako udany.
W to wierzę. I w tym kierunku zamierzam podążać. Jeszcze dziś, tanecznym krokiem!

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Bóg się rodzi














 
Aby światłość znajdowała w naszych sercach zawsze więcej miejsca niż ciemność.
Aby każde doświadczenie ostatecznie okazywało się dobrym.
Aby każdy spotkany człowiek uczył nas widzieć więcej.
Aby czas Bożego Narodzenia przywracał nam wiarę.
Aby wiara nasza była odważna, prosta i pełna zdumienia.
Aby nie zabrakło w nas wiary
Aby Słowo ciałem się stało.

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Dług wdzięczności

Jest tyle miejsc na świecie, w których pragnąłbym stanąć. Jest tyle miejsc, których nie odwiedzę nigdy. I jest troszkę miejsc, które nawiedziłem i są takie miejsca, które odwiedzone, wołają mnie do siebie i przyciągają do podróży, nie tyle sentymentalnej, co podróży do źródeł.
Są takie miejsca, w których spotykają się różne losy i miejsca te na stałe wpisują się w genom intelektualnej i duchowej tożsamości. Miejsca, bez których nie bylibyśmy sobą do końca.
Litanię takich miejsc odmawiam z modlitewnika wspomnień. Zaglądam tam myślą, by przywołać ciepło majowego wiatru, zapach czerwcowych ziół, promienie lipcowego słońca, żeby raz jeszcze dotknąć dłonią nagrzanego muru, odgarnąć ręką wrześniowe bluszcze, usiąść na wapiennym kamieniu z książką i ołówkiem. Przychodzą wtedy do mnie słowa, gesty, zapisane w pamięci zdarzenia, urwane sentencje, zaniedbane pomysły, ożywione idee. A przede wszystkim twarze.
Czasem, kiedy wracam w te miejsca - fizycznie lub duchowo - powiewa pustką. Niebo jest pochmurne, dookoła jest zimno, a wewnątrz żadnego poruszenia. Jak w zamkniętej skrzyni wyściełanej aksamitem, tłumiącym jakiekolwiek odgłosy. I wtedy dramatycznie i desperacko krzyczy cisza, ostatni świadek zdrady.
Nie każdy z tych powrotów jest miły. Kiedy wiesz, że spojrzeć musisz komuś  w oczy, komuś, kogo rozczarowałeś, zawiodłeś... To nie jest łatwe. Czujesz, jak bardzo w środku odczuwasz niechęć przed takim powrotem, jak broni się coś w tobie przed wejściem w ten krzyczący podmuch ciszy. Kiedy jednak pozwalasz na to, aby cię cisza dopadła, owładnęła, kiedy głębokie westchnienie anamnezy ustawia cię twarzą w twarz, odczuwasz ten wyzwalający spokój, jedyny taki, płynący z pojednania, z przyjęcia przebaczenia, z pogodzenia się ze sobą.
Są takie miejsca, do których wracam po cząstkę siebie. Takie depozyty na czarną godzinę, otwierane przeróżnymi kluczami osób, które - wiedząc o tym lub nie - urabiały mnie na człowieka.
Dziś takim miejscem jest podkrakowski Tyniec. Od rana myślą krążę po dziedzińcu benedyktyńskiego opactwa i kamienną ścieżką schodzę w kierunku tynieckiego cmentarza. Ręką odgarniam śnieg z postumentu nagrobka i lekko bokiem siadam na jego skraju. I patrzę na sosnowy, prosty krzyż, nie bardzo radzący sobie ze zmienną pogodą. Pod krzyżem leży kamień. Zawsze kojarzył mi się z ludzką czaszką. Prosty, polny głaz, jakiego nie znajdzie się już na porządnie zagospodarowanych uprawach.
Myśl moja dzisiaj biegnie do grobu Anny i Jerzego Turowiczów. Nie miałem okazji spotkać ich osobiście. Nigdy nie uścisnąłem dłoni Pana Redaktora. A przecież przy ich grobie stawałem częściej, niż przy grobach moich dziadków. Trudno mi to pojąć i właśnie dziś, w setną rocznicę urodzin Jerzego Turowicza przyglądam się mojemu stosunkowi do niego.
Turowicza nie poznałem osobiście, ale poznałem jego dziecko, zrodzone z dojrzałej wiary i świadomego zaangażowania. Tygodnik Powszechny, którego po raz pierwszy wziąłem do ręki jeszcze za czasów redagowania przez Turowicza, okazał się takim starszym bratem, który w niełatwy, wymagający sposób kazał mi uczyć się świata i Kościoła. Prowadzał mnie - jak to starszy brat - po swoich ulubionych miejscach, czasem dla mnie tajemniczych i strasznych. I trzymał mnie za rękę, kiedy nie miałem odwagi iść dalej. A czasem nawet dawał kopniaka dla zachęty. Ja, podlotek wówczas, w krótkich portkach wiary, czułem się wyjątkowo mogąc rozmawiać z tekstami, z których większości nie rozumiałem, ale czułem się przy nich sobą. Był więc Turowicz moim prywatnym pedagogiem i jednocześnie - mistagogiem Kościoła Otwartego. To on uczył mnie widzieć otwarte drzwi Kościoła, to on pokazywał mi, jak nie domykać jego drzwi, kiedy już się weszło. Dla mnie to wszystko było nowe, inne, ciekawe, wyzywające. Było przygodą umysłu i ducha, sposobem przeżywania młodzieńczego buntu. I przede wszystkim było to moje, własne odkrycie, którego byłem gotów bronić. Moje doświadczenie, którego nikt mi nie odbierze.
Dzięki Turowiczowi i Tygodnikowi Powszechnemu zacząłem świat widzieć inny. Nie oceniam: lepszy czy gorszy. Inny. Bliższy. Mój.
Dziś, kiedy sto lat mija od urodzenia Redaktora, patrzę mu w oczy z zakłopotaniem i pytam siebie, ile we mnie pozostało z tamtej przygody. Ile pasji, ile determinacji, ile posłannictwa pozostało z tamtych wycieczek i podróży po oceanie wiary. Nie jestem z siebie dumny. Nie tak miało wyglądać moje działanie. Gdyby jednak wtedy nie trzymał mnie za rękę, dziś nie wiedziałbym co dalej ze sobą zrobić, lub pogrążałbym się w zwątpieniu. Ale raz doświadczywszy odwagi patrzenia dalej, dziś podnoszę nieśmiało wzrok, i patrząc w oczy Redaktora, wypowiadam słowo "Dziękuję".
Kiedy myślą wracam z tynieckiego cmentarza, kiedy pozwalam sobie na szybki spacer po Wiślnej i przystanek pod numerem 12, kiedy spoglądam na archiwalne numery starego, niewygodnego Tygodnika, wiem, że to jedno z tych miejsc, które określają moją tożsamość. I przypominają mi o długu, jaki pozostał mi do spłacenia. Niełatwym długu wdzięczności. Wyzwalającym długu wdzięczności. Bez tamtego wsparcia, nie byłoby mnie tym, kim jestem.
Dziękuję, pozostaję Pana dłużnikiem, Panie Redaktorze.

piątek, 7 grudnia 2012

Namułek pospolity Lithoglyphus naticoides (C. Pfeiffer, 1828)

Za oknem widzę, jak świat wtula się w śnieżną kołdrę. Pewnie to troszkę potrwa, ma prawo odpocząć. Dla mnie zima nie jest uprzywilejowaną porą roku, tolerują ją, choć nie kocham. Zmusza mnie do zajmowania się sprawami zastępczymi, więc na ogół zimami funkcjonuję nieco gorzej niż w innych porach roku.
Wiem, że w tym roku w teren już nie wyjdę, to znaczy na te moje śmieszne łowy. Może znajdę jeszcze czas na śnieżne spacery, wolne od rozglądania się za ślimakami.
Zdarza się jednak, że śnieg za oknem sprzyja porządkom, również na tym własnym poletku przyjemności. W taki to oto sposób wyjmuję jedną muszelkę i zamierzam poświęcić jej troszkę czasu.
Dotarła do mnie w połowie października, zawinięta wraz setką innych muszelek w chusteczkę higieniczną, dla bezpieczeństwa włożoną w plastikowy kubek po kawie. Została przywieziona z Kanału Augustowskiego, z okolic Przewięzi. Gdzie dokładnie ją znaleziono - nie wiem, ale to nie jest najważniejsze.
Generalnie wolę zbiory własne niż darowizny (choćby właśnie ze względu na lokalizację), choć darowiznami nie gardzę, zwłaszcza, kiedy dawane z serca. A ponieważ nie we wszystkich stronach Polski jestem w stanie postawić nogę, takie darowizny ubogacają też moje zbiory.
W tym przypadku od razu zauważyłem nowy kształt. Była to muszla namułka pospolitego Lithoglyphus naticoides. Wcześniej nie udało mi się znaleźć tego gatunku i znałem go wyłącznie z literatury. Muszla pojedyncza, mocno podniszczona, jak to z tanatocenoz, ale dająca się łatwo identyfikować. W moich stronach namułek pospolity nie występuje, a tam, gdzie bywałem, nie udało mi się go znaleźć. Dlatego też postanowiłem temu gatunkowi troszkę się przyjrzeć.
Zacznę od tego, że nie zawsze pospolity znaczy pospolity. Tak jest w tym przypadku. Nazwa nie oddaje wcale pospolitości, wcale bowiem nie jest na tyle obecnym gatunkiem, aby uważać go za pospolitego. Więcej: wydaje się, że jest gatunkiem coraz rzadszym, a niektórzy nawet skłonni uważać, że ginącym na naszych terenach. O tym za chwilę.
Muszlę ma niewielką, 7 - 11 mm wysokości i 6 - 10 mm szerokości, za to wyraźnie grubościenną, bez dołka osiowego, z niską i zaostrzoną skrętką (nieco mniejsze rozmiary podaje Gloer). Ostatni zwój jest szeroki, stanowi ok 75% wysokości muszli, kolumienkowy brzeg otworu z charakterystyczną zgrubiałą wargą. Barwa, jak to naszych ślimaków, jasnobrunatna lub zielonkawożółta. W zależności od płci zwierzęcia nieco inna: u samic brzeg ujścia jest prosty, u samców wyciągnięty ku przodowi.
Wspomniałem, że ubarwienie nie odbiega od naszych ślimaków. Z namułkiem jest tak, że on nie do końca nasz. Oficjalnie jest to gatunek obcy, nie wykazujący raczej inwazyjności. Jego pojawienie się w naszych wodach datuje się na połowę XIX wieku, co jest związane z budową kanałów łączących zlewiska Morza Czarnego i Morza Bałtyckiego. Pierwotnie zamieszkiwał duże rzeki nizinne w zlewisku Morza Czarnego i Morza Azowskiego. Dzięki zawleczeniom rozszerzał swój zasięg na zachód. Mnie ten pogląd nie do końca przekonuje. Ponieważ gatunek ten jest podawany z warstw trzeciorzędowych właściwie z całej Polski, jego pojawienie się nie powinno być traktowane jako ekspansja gatunku obcego, a raczej jako powrót do pierwotnego zasięgu. Pogląd ten nie jest wspierany przez malakologów i ekologów, ale mnie zdaje się być bliższy.
Obecnie jest gatunkiem umieszczanym w czerwonej księdze i jednym z najbardziej narażonych na wyginiecie. Ponieważ jest obcym składnikiem fauny, nie podlega ochronie (zresztą jak chronić poszczególne gatunki?). W Bugu, dolnej Wiśle, Warcie i Odrze trafia się coraz rzadziej, a to właśnie takie rzeki są preferowanym środowiskiem.
Jest to typowy ślimak denny, żywiący się okrzemkami zeskrobywanymi z dna. W poszukiwaniu jedzenia potrafi zagrzebywać się w mule, ale zeskrobuje również pokarm z przedmiotów zanurzonych w wodzie, spotkać go też można na muszlach innych mięczaków, zwłaszcza na małżach skójkowatych.
Wszystko to podaję za literaturą, sam bowiem nie spotkałem go na żywo. Może kiedyś mi się to uda. Obecnie pozostaje mi ta jedna, podniszczona muszelka. Jeśli będę kiedy na północno-wschodnich obszarach kraju, będę wyglądał go uważniej, w Pilicy, Grabi, Warcie czy środkowej Wiśle jeszcze na niego nie natrafiłem. Jeśli jakość wód będzie się pogarszać, szanse na jego znalezienie też nie będą wzrastać. Szkoda by było, gdyby go zabrakło. Inwazyjny nie jest, urodą się odznacza, warto by dołożyć starań, aby jednak ocalał...
Poza pracą A. Piechockiego, korzystałem również m.in. z A. Kołodziejczyk, Namułek pospolity, w: Z. Głowaciński, H. Okrama, J. Pawłowski, W. Solarz (red.) Gatunki obce w faunie Polski, Kraków IOP PAN, 2011, ss. 70-76.

piątek, 30 listopada 2012

Andrzejkowo

Wosku lać nie zamierzam, bo i panną nie jestem. Czas na lanie wosku był zresztą wczorajszej nocy, więc już pozamiatane. Liturgiczne wspomnienie świętego Andrzeja, jednego z grona Apostołów jest dla mnie okazją nie do wróżb, a do życzliwej pamięci i wdzięczności kilku osobom noszącym to imię. A tak się składa - nie wiedzieć czemu - że imię Andrzej jest jednym z najpopularniejszych wśród... malakologów.
Zanim przejdę do życzeń osobistej natury uwaga. Żal mi wielce, że imiona przestały coś znaczyć. Pierwotnie imię oznaczało to szczególne zawołanie wyróżniające kogoś spośród innych, oddawało czyjąś naturę lub powołanie. W miarę rozwoju chrześcijaństwa imię stawało się również odniesieniem do orędownictwa patrona, świętego, który imię to nosił wcześniej.
Greckie pochodzenie imienia wskazuje bądź na dzielność, odwagę, męstwo, bądź odwołuje do człowieczeństwa, do bycia człowiekiem, mężczyzną. Polską wersją imienia jest Andrzej, dawniej częściej występujące w formie Jędrzej.
Mam szczególny sentyment do tego imienia. Począwszy od zacnych wolborzan: Andrzeja Frycza Modrzewskiego i Jędrzeja Kitowicza, przez Bursę, Wajdę, Szczeklika i wielu, wielu innych. Aż do malakologów, a wśród nich znani mi osobiście profesorowie Andrzej Wiktor i Andrzej Piechocki. Jest ich znacznie więcej, dość wymienić:
- Andrzej Samek, emerytowany profesor związany z Politechniką Krakowską i AGH, ekspert od bioniki; legenda wśród polskich miłośników muszli;
- Andrzej Falniowski, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, jeden z najaktywniejszych malakologów wśród genetyków, światowej sławy ekspert od Rissoidea;
- Andrzej Lesicki, profesor UAM w Poznaniu, dwukrotny Prezes Stowarzyszenia Malakologów Polskich;
- Andrzej Dzięczkowski, emerytowany profesor związany z Instytutem Archeologii i Etnologii PAN w Poznaniu, badacz zespołów ślimaków oraz stosowania malakologii w archeologii;
- Andrzej Kołodziejczyk, doktor biologii, hydrobiolog, konsultant filmów przyrodniczych, autor klucza do oznaczania bezkręgowców wodnych;
- Andrzej Jarzębowski, przedsiębiorca, właściciel największego w Polsce sklepu z muszlami, znawca i kolekcjoner;
Więc wszystkim Andrzejom, nie tylko tym wymienionym, życzę męstwa w codzienności, radosnej odwagi i marzeń: wznoszących, pozwalających na odkrywanie siebie, innych i świata. Wszystkiego dobrego!

środa, 21 listopada 2012

Perspektywy

Jesień ponoć wiąże się z depresyjnym nastrojem. Smutek zaś, towarzyszący depresji, sprzyja ponoć myśleniu analitycznemu, w odróżnieniu do radości, która z kolei pomaga w myśleniu syntetycznym. Tak kiedyś słyszałem, może i tak jest...
Czytałem niedawno niewielką i nie nową już książeczkę autorstwa profesora Riedla i profesor Pokryszko. Na razie wypożyczam jej egzemplarz, choć jej posiadanie byłoby dla mnie czystą radością (radość - myślenie syntetyczne itd...). Czytałem i myślałem sobie, w którą to stronę wszystko zmierza.
W 1999 roku odbyło się XV Krajowe Seminarium Malakologiczne (w Łodzi dokładnie), co było okazją do przyjrzenia się polskiej malakologii z różnych stron. Autorom opracowania Malakologia polska. Historia - Stan obecny - Perspektywy zależało na przedstawieniu pewnego continnum, a ponieważ oboje związani z muzealnictwem, może i łatwiej było im pisać o dokonaniach polskich malakologów ubiegłych dziesięcioleci. Nie jest to historia obszerna, ale zawierające ważne momenty związane z działalnością różnych malakologów, których wkład w rozwój badań nad mięczakami jest znaczny w skali europejskiej. Do takich należeli Kotula, J.A. Wagner czy Poliński. Sylwetki polskich malakologów zostały zaopatrzone a noty biograficzne i omówienie kierunków zainteresowań badawczych.
Potem pojawiają się ci bardziej znani, znaczy: bliżsi współczesności: J. Urbański, M. Jackiewicz, A. Stańczykowska. Omawiane są akademickie ośrodki podtrzymujące badania malakologiczne: wszystko ładne, przejrzyste, czytelne. No i historia seminariów malakologicznych, wtedy piętnastu, dziś zbliżających się pod trzydziestkę. Łącznie z programami wszystkich wystąpień podczas spotkań malakologów.
A dla mnie największym zaskoczeniem był ŚLIMAKURIER. Nawet nie wiedziałem o jego istnieniu. I chyba żal mi go najbardziej, a dziwny to żal, skoro go nie znałem. Może to dlatego, że zawsze miałem niezwykły sentyment do amatorskich gazetek, sam tworzyłem taką w czasach licealnych, a później - studiując - inną, bardziej poważną (tyle, że mnie z redakcji wywalili;-). Gazetki, nieoficjalne pisma z nieregularnym pojawianiem się w rękach czytelnika, mają swój niepowtarzalny klimat. Jedne bardziej amatorskie, inne bardziej zaawansowane redakcyjnie, często pisane z lekkim przymrużeniem oka, w semantycznym kodzie zrozumiałym dla tej grupy, której pismo dotyczy. Te niuanse i półsłówka, na które nie zwróci uwagi ten, który do grona nie należy, a które w mig wychwyci ten, kogo sprawa dotyczy. Zresztą z moich wycieczek internetowych po różnych towarzystwach i klubach miłośników mięczaków wynika, że takie biuletyny i gazetki wewnętrzne są bardzo popularne na Zachodzie. Więc Ślimakuriera mi żal, bardzo żal. Postęp technik informatycznych, rozwój Internetu nie okazał się sojusznikiem gazetki składanej przez malakologów dla malakologów. Poszło w profesjonalizację, w wysokie standardy, w punktacje i wyniki, i trudno teraz oczekiwać, że kto oderwie się od swoich badań, żeby napisać coś dla innych.
Nigdy nie wiem, czy profesjonalizacja przynosi więcej szkód czy korzyści. Piszę to jako amator. Trochę jak z opieką nad chorym: profesjonalizm jest ważny, ale często tak zapatrzony w procedury i wyniki, że nieludzki. A z kolei domowa opieka - daleka od profesjonalnej wiedzy i popełniająca nieraz straszne błędy - ale ludzka, swojska, naturalna... Analogia może odległa, średnio przystająca, ale mnie się wydaje, że coś w niej jest. Dziś środowisko polskich malakologów doczekało się porządnie prowadzonego periodyku naukowego, pisanego właściwie w całości po angielsku. Nie wiem, jak z punktacją, bo były jakieś przejścia w tym temacie, coś tam w każdym razie się dzieje. Śmierć Ślimakuriera jest dla mnie takim namacalnym znakiem odchodzenia jednak od tej mniej formalnej, ale bardziej ludzkiej, swojskiej strony malakologii. Wystarczy spojrzeć na działania promocyjne, na - tak mi bliską - popularyzację wiedzy malakologicznej: zaiste, wspomagają jesienną depresję.
Nie mam o to żalu do poszczególnych osób. Nie mam nawet żalu do środowiska, bo nie ono pierwsze i ie ostatnie padło ofiarą procesu profesjonalizacji i partykularyzacji nauki. Wydaje się, że jest to trend obecnie nieodwracalny. Więcej powiem: mam nawet żal do siebie, że za mało działam w tym kierunku, aby sytuację tę zmieniać. Kiedy kończąc lekturę wspomnianej książeczki zacząłem myśleć o perspektywach polskiej malakologii, trochę się zasmuciłem. Nie wiem, czy śp. prof. Riedel należał do optymistów, czy do tej drugiej grupy (lepiej poinformowanych). Z książki powiewa optymizmem, nadzieją na dalszy rozwój.  I mnie ta nadzieja nie opuszcza, choć mi tak smutno jakoś po przeczytaniu tej książeczki. Myślę jednak, że trzeba robić swoje i robić to z zapałem. Bo tak słyszałem, że zapalić można tylko od zapalonego. Więc oby tego zapału nie zabrakło. A jeśli kto czuje, że osłabł, niech odszuka tę publikację i w niej szuka entuzjazmu towarzyszącego pionierom.
A. Riedel, B.M. Pokryszko 1999. Malakologia polska. Historia - stan obecny - perspektywy. Tomik pamiątkowy z wydany z okazji 15 Krajowego Seminarium Malakologicznego, Poznań, Bogucki Wydawnictwo Naukowe s.c., 64ss.

poniedziałek, 19 listopada 2012

Prawie vis a vis Prezydenta


Pewnie już dobre kilka lat minęło (więcej niż siedem), kiedy pierwszy raz zajrzałem na Krakowskie Przedmieście w Warszawie, bardzo blisko Zamku Królewskiego. Nie pamiętam dokładnie okoliczności, choć pamiętam zakup: filipińskie ślimaki lądowe, Corculum cardissa, Murex pecten i amonit oksfordzki z Madagaskaru. Jest takie miejsce w Warszawie, prawie naprzeciwko Pałacu Prezydenckiego, do którego zaglądam i z ogromną radością, i z poczuciem poirytowania.
Źródło: Google Maps
Pod numerem 47, po schodkach w dół znajduje się niezwykłe miejsce. Pełne szklanych gablot, kuszących wzrok amatorów egzotycznych kształtów. Coś na kształt gabinetu osobliwości, który rozpalał umysły XIX-wiecznych mieszczan. Warszawski sklep Neptunea należy do bardzo nielicznych przedsięwzięć rynkowych poświęconych konchistyce w skali naszego kraju. Liczący sobie około dwudziestu lat sklep pewnie wejdzie wkrótce w fazę dojrzałości i rozpocznie zdobywanie rynku;) To oczywiście ciepłe życzenie z mojej strony na dwudziestolecie istnienia: a ponieważ dwadzieścia lat to wiek młodzieńczego zapału, wierzę głęboko, że najlepsze dopiero przed Neptuneą.
Cóż powoduje, że sklep przy Krakowskim Przedmieściu tak rozbudza moje emocje? Legenda. Właśnie legenda tego miejsca, pierwszego i bodajże jedynego takiego w Polsce. Pierwotnie sklep znajdował się na ulicy Tamka, która jak wiadomo wiąże się z legendą o złotej kaczce. Obecna lokalizacja nie powinna odstraszać tych, którzy stronią od snobizmu, a wręcz przeciwnie. Jakkolwiek oferowane przedmioty nie należą do dóbr podstawowych, nie mniej podręcznikowy snob najlepiej się tam czuł nie będzie. A to za sprawą właścicieli sklepu, zwłaszcza pana Andrzeja Jarzębowskiego, który w środowisku polskich kolekcjonerów muszli uchodzi za jednego z największych znawców. Otóż obsługa, fachowe doradztwo, możliwość wymiany opinii, zadania pytań, wszystko to buduje bardzo ciepłą atmosferę, wolnego od pośpiechu refleksyjnego dokonywania wyboru potencjalnego zakupu. A wybór jest spory, zwłaszcza jak na polskie warunki, gdzie rynek konchologiczny wciąż jest w powijakach (nie licząc oczywiście przymorskich straganów ze stertami muszlowego złomu). I w odróżnieniu od nadmorskich straganów czy też sklepików z egzotykami, tutaj można liczyć na fachowe wsparcie rasowego kolekcjonera. W zależności od zasobności portfela, cicerone potrafi poprowadzić właściwą ścieżką budowania kolekcji, pomoże w podjęciu decyzji, czy iść w głąb (jeden rodzaj lub gatunek, najcenniejsze okazy) czy na początek postawić na reprezentantów różnych rodzin, dając początek materiałom porównawczym w kolekcji.
Jeśli kto odkrywa w sobie zamiłowanie do konchistyki, jeśli planuje stworzenie kolekcji muszli, powinien zacząć od wizyty w Neptunei. W sklepie znajdzie też inne artefakty z egzotycznych krańców świata (Afryka, Oceania, Azja), poza muszlami znajdzie skamieniałości, korale, minerały lub wyszukane ozdoby.
Źródło: www.neptunea.pl
Dawno już podjąłem decyzję, by nie budować kolekcji na materiałach pochodzących ze sklepów. Wizyty w Neptunei skłaniają mnie jednak do rewidowania przekonań: myślę, że warto posiadać w swoich zbiorach materiał poglądowy na różnorodność form ekologicznych mięczaków. To, co znajduje się w moich zbiorach, a co nie pochodzi z własnoręcznych zbiorów, to głownie nabytki z Neptunei. Nie ma tego wiele, ale są w dobrym stanie i z przybliżoną lokalizacją, co dla mnie szczególnie ważne. Stąd poirytowanie, o którym wspomniałem wcześniej: bo może do końca nie wyrosłem z marzeń o takiej wielkiej kolekcji egzotycznych muszli, może łudzę siebie samego, że dokonany wybór jest ostateczny. Nie wiem, doprawdy nie wiem...
Gdyby mnie ktoś zapytał, co robić, aby zbudować dobrą kolekcję, zaproponowałbym  lekturę książek Andrzeja Samka i wycieczkę do Warszawy, na Krakowskie Przedmieście. Prawie naprzeciwko Pałacu Prezydenckiego (troszkę dalej w stronę Zamku). Trafi w dobre ręce.
Sklep Neptunea jest naprawdę jedynym tego typu w Polsce. Nie chodzi o to, że gdzie indziej nie da się kupić muszli. Owszem, znam takie miejsca i w Krakowie, i w Łodzi i w paru innych miejscach. Ale tylko tam, w Warszawie, sklep prowadzi kolekcjoner, pasjonat i znawca. Dlatego przy okazji wizyty w Warszawie może i warto poświęcić chwilę na wizytę na Krakowskim Przedmieściu. Może więcej niż chwilę, bo pośpiech przy rozglądaniu się wśród muszli na pewno nie jest wskazany...

piątek, 9 listopada 2012

W kolejce po Oscara

Jesień zaczęła się na dobre. Miała już swoje dni letnie i dni zimowe. Teraz jest pochmurna, wietrzna, siąpiąca, jak to w listopadzie. Liście nie opadły jeszcze wszystkie: brzozy z daleka rozpalają horyzont ogniskiem ciepłych brązów i żółci. Jarzębiny też jeszcze nie obdziobane do końca. Każdy dzień oddzielający od zimy jest dobry... Zima też być musi, ale nie muszę jej kochać, wystarczy okazywany jej szacunek. Więc korzystam z jesieni na sposoby różne mi dostępne, choć z dala do wędrówek po lasach i przegrzebywania liści w poszukiwaniu gotowych do snu ślimaków. Pewnie dobrze  byłoby jeszcze pochodzić, poszperać, poszukać. O tej porze częściej jednak zdarza mi się oglądać ptactwo przeróżne, niż szukać ślimactwa. Awifauna jesienno-zimowa potrafi dać na chwilę odetchnienie od chłodu, z którym nie zawsze sobie radzę...
Zgromadziłem kilka nowych pozycji w podręcznej biblioteczce, część już dawno przetrawiłem, do części muszę się dopiero dostać po pobieżnym przekartkowaniu. Pracy mam dużo, nudzić się nie powinienem. Korzystając jednak z jesieni chciałbym na chwilę zatrzymać się przy obiekcie, który dotąd nie gościł w moich rozważaniach.
Przypadkiem się składa, że wczoraj minęły cztery lata od emisji jednego z odcinków serii "Dzika Polska" emitowanego w TVP Polonia. Tamten, noszący tytuł "Zakręcone ślimaki" realizowany był w rezerwacie "Muszkowicki Las Bukowy", a zaproszonymi ekspertami byli prof. Beata M. Pokryszko, prof. A. Wiktor oraz dr Tomasz K. Maltz, wszyscy z Muzeum Przyrodniczego Uniwersytetu Wrocławskiego. Film ten można obejrzeć w zasobach internetowych TVP pod adresem http://www.tvp.pl/wiedza/przyroda/dzika-polska/wideo/zakrecone-slimaki-08112008/185663.
Natomiast w najbliższy poniedziałek, 12.11.2012 o godz. 18.10 w TVP Polonia będzie można obejrzeć drugi z filmów tej serii poświęcony mięczakom, pt. "Ślimak na zakręcie", z udziałem prof. Pokryszko i dr. Maltza. W zasobach internetowych dostępny pod adresem http://www.tvp.pl/wiedza/przyroda/dzika-polska/wideo/slimaki-na-zakrecie/8968178.

Niejednokrotnie narzekałem na ubóstwo tytułów polskojęzycznej bibliografii malakologicznej. Jeśli jednak wziąć pod uwagę zasoby filmografii malakologicznej, trzeba powiedzieć krótko: krajobraz pustynny. Proponowane przeze mnie filmy są więc zielenią tryskającymi oazami na bezkresach pustyni. Przyznaję, że nie znam innych filmów dokumentalnych poświęconych mięczakom, być może są jakieś produkcje mi nieznane, chętnie zapoznam się, jeśli ktoś wie więcej na ten temat.
Odcinków recenzował nie będę. Wciąż jestem zbyt głodny, aby mówić o rozpoznawanych smakach i nutach smakowych. A jak ktoś jest głodny, to łapczywie pożera, zamiast się delektować. Ja te filmy pożarłem, niezbyt estetycznie, jak to na ogół robią wygłodzeni. Nie mogę też powiedzieć, żebym był nasycony. Jednak dzielę się z innymi tym, że warto sięgnąć i nakarmić się choćby troszeczkę.
Kiedyś taką ucztą był fragment filmu "Mikrokosmos" (Microcosmos: Le peuple de l'herbe; Framcja, 1996, 80min.), poświęcony zalotom winniczków. Polska produkcja daleko odbiega od francuskiej, inne towarzyszyły jej założenia redakcyjne i realizatorskie, natomiast gorąco polecam przyjrzenie się przeświecającym ciałom świdrzyków czy półnagim ślimakom (chyba Eucobresia): zbliżenia pozwalają na dostrzeżenie, że nie tylko skorupka ślimaka jest niezwykłym artefaktem przyrody, ale również jego niesamowite ciało.
Był czas, że poważnie rozważałem wybór filmoznawstwa jako podstawowy kierunek studiów. Dziś nie odważyłbym się twierdzić, że orientuje się w kinematografii tak, jak 20 lat temu. Braki w wiedzy są już chyba do nienadrobienia, jeśli więc ktoś słyszał kiedy o sojuszu kamery i mięczaków, proszę o kontakt. Może wtedy uda się stworzyć zakręconą kolejkę po Oscara...

Dzika Polska, TVP. Scenariusz i reżyseria: Dorota Adamkiewicz, Joanna Łęska; Zdjęcia: Tomasz Michałowski; Prowadzenie autorskie: Tomasz Kłosowski

wtorek, 23 października 2012

Wystawa w Palmiarni

Udało mi się i zdążyłem. Choć tak się śpieszyłem, że nieomal nie ominąłem i nie pobiegłem dalej. W ostatniej chwili zorientowałem się, że to,  to "to", a właściwiej "ta".
W ostatnią niedzielę wybrałem się w końcu zobaczyć wystawę muszli morskich w Palmiarni Ogrodu Botanicznego w Łodzi. Zacznę od tego, że słowo "wystawa" nie do końca oddaje rzeczywistość, ale brzmi ładniej niż "wystawka" - bardziej adekwatny termin.
Towarzyszy mi emocjonalna ambiwalencja. Z jednej strony cieszę się, że na wystawienniczej mapie Polski pojawił się taki punkcik. Wszystko, co służy promocji malakologii jest mi bliskie i cieszę się z każdej podjętej w tym względzie inicjatywy. Ale pomimo tego, że się cieszę, doznaję też smutku, może raczej rozczarowania czy nawet lekkiego zażenowania. Przypuszczam, że wielu kolekcjonerów z Polski mogłoby zaprezentować zbiory nieco bogatsze i nieco ciekawsze. Przypuszczam również, że wielu kolekcjonerów byłoby po prostu rozczarowanych wystawą.
Wchodząc do budynku Palmiarni, jeszcze w holu głównym (zanim kupi się bilety) można zobaczyć dwie szklane gablotki z eksponatami, w jednej muszle ślimaków, w drugiej muszle małży. W pierwszej z małym błędem w oznaczeniu rodzaju Lambis. O, i to już jedna z bolączek ekspozycji: okazy nie zostały opisane. Niektóre tylko zostały zaopatrzone w coś na kształt etykietki, z podaniem nazwy rodzajowej. Niestety dotyczy to tylko wybranych muszli. Obniża to zdecydowanie walor poznawczy i edukacyjny wystawy. Wydaje się, że zabrakło trochę pomysłu, widoczny jest brak ręki kuratora: nie zadbano o dopasowanie rodzajów, ułożenie wg jakiegoś czytelnego klucza. Może żądam zbyt wiele od tak niewielkiej wystawy, ale po prostu brakuje. Poza tym mylący jest sam tytuł: "Muszle - klejnoty morza". Gdyby zatytułowano ją "Skorupy - klejnoty morza", byłby to - semantycznie - bardziej trafiony wybór.
Zgromadzenie obok siebie muszli małży, ślimaków, głowonogów (w tym "muszli" żeglarka - niezwykle interesującego tworu mięczaka, który jednak muszlą nie jest) oraz skorup jeżowców, egzemplarzy rozgwiazd, gąbek czy pancerza skrzypłocza wymyka się z tytułu ekspozycji. Przy braku odpowiednich podpisów może wzbudzić w umysłach oglądających niepotrzebne zamieszanie.
Imprezą towarzyszącą wystawie był wykład, o którym wspominałem w poprzednim wpisie. Dobry, przystępny wykład, adresowany do kompletnych laików, którzy może jednak odnajdują w sobie zainteresowanie mięczakami. Kilka dobrze postawionych pytań dało kilka dobrych odpowiedzi. Autorka wystąpienia wyjaśniała między innymi, po co małżom zamki, gdzie ślimaki mają włosy, gdzie żebra albo zęby. Mówiła (i pokazywała) krajowych gigantów i krajowych karłów (karzełków właściwie), wskazywała na podstawowe różnice w budowie małży i ślimaków, w tym - jakże często mylone - położenie oczu tych ostatnich.
Pomysł wykładu mocno ratuje wystawę. Bez tego oglądanie ekspozycji mogłoby trwać tak krótko, jak trwa podejście do pięciu bodajże przeszklonych gablotek. Mało tego. Oczywiście, wziąwszy pod uwagę miejsce ekspozycji - palmiarnię - nie można oczekiwać ogromnej wystawy: nie to jest celem takich miejsc jak palmiarnia. Jeśli już jednak ktoś podjął decyzję o jej organizowaniu, powinien skonsultować się albo z kimś, kto zajmuje się mięczakami zawodowo, albo kto dary je nieugaszoną miłością amatora. Tego mi zabrakło i wciąż odczuwam niedosyt.
Wierzę jednak, że kiedyś do Łodzi zawita wystawa większa, lepiej przygotowana, o wyżej postawionych celach edukacyjnych. Optymalnie byłoby, gdyby jeszcze za mego życia;)






 A to już coś z zupełnie innej beczki, ale trudno uciec od skojarzeń;). Stały mieszkaniec Palmiarni: Begonia Rex

piątek, 19 października 2012

Wykład w Palmiarni

Mam nadzieję zdążyć. Zarówno z informacją, jak i na samą treść informacji. Otóż: w najbliższą niedzielę, 21.10.12 r. o godzinie 14 w Łódzkiej Palmiarni, przy okazji wystawy muszli (o której wspominałem przed paroma wpisami) odbędzie się prelekcja dr Anny Sulikowskiej-Drozd pt. Cudze chwalicie... Poznajcie krajowe ślimaki i małże.
Ponieważ nie miałem jeszcze okazji zobaczyć wystawę, mogę przede wszystkim gorąco rekomendować prelegenta. Organizator informuje, że prelekcja będzie miała charakter multimedialny. Prelegentem będzie pracownik Uniwersytetu Łódzkiego, specjalistka m.in. od świdrzyków (Clausiliidae), współautorka opracowania mięczaków w "Fauna Polski" pod redakcją W. Bogdanowicza i in. (tom III, MiIZ PAN, 2008), badaczka malakofauny różnych obszarów Polski (Bieszczady, Beskidy, Pieniny, Tatry, obszar Łódzkiego).
Przypuszczam, że rodzime mięczaki mogą popaść w kompleksy przy swoich egzotycznych kuzynach. Nie mniej ich biologia i ekologia może być równie zajmująca, pod warunkiem wszakże, że nie poszukuje się sensacyjnych odkryć...
Szczegóły, jeśli tak to można nazwać, na stronie Palmiarni. Jeśli kto nie ma pomysłu na niedzielne popołudnie, nie straci wybierając się na wystawę z wykładem o mięczakach. A zyska porcję solidnej wiedzy o najbardziej zakręconych stworzeniach,  żyjących z nami po sąsiedzku.

wtorek, 16 października 2012

Głowonogi

W 1979 roku ustanowiono dzień 16 października Światowym Dniem Żywności. Pierwsze jego obchody odbyły się rok później w Rzymie, w siedzibie FAO - Organizacji Narodów Zjednoczonych ds. Wyżywienia i Rolnictwa. W Polsce data 16 października kojarzyć się będzie z wyborem Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową, myślę jednak, że nie zawadzi kilka słów poświęcić dzisiejszemu świętu, i z tej choćby przyczyny, że w zawołaniu FAO znajdują się słowa FIAT PANIS, które można przetłumaczyć jako "niech będzie chleb", "niech stanie się chleb" (a w konsekwencji: niech nie zabraknie chleba).
Wpadła mi ręce publikacja FAO z 1984 r., którą odkryłem dzięki skryptowi w całości poświęconemu głowonogom. A ponieważ głowonogi, jako nieobecne w rodzimej faunie, skąpo reprezentowane są w polskojęzycznej literaturze malakologicznej, nie mogę przemilczeć nowej zdobyczy.

Przed kilkoma dnami dotarła do mnie przesyłka ze Szczecina, omawiająca cztery rzędy współczesnych głowonogów, i to właśnie pod kątem wykorzystania w rybołówstwie.
Wiesław Seidler oraz Józef Domagała podjęli się przygotowania skryptu dla studentów Uniwersytetu Szczecińskiego, którzy w przyszłości chcieliby wypłynąć na oceaniczne wody polskimi traulerami. Ponieważ w podtytule napisano, że to skrypt dla studentów Wydziału Nauk Przyrodniczych, nie wiem, czy powinienem się za niego zabierać, przyjąłem jednak, że może dostanę jakąś dyspensę...
Ponad stopięćdziesięciostronicowy skrypt (w języku polskim!) wydany został w 2003 roku nakładem Wydawnictwa Uniwersytetu Szczecińskiego. Stanowi przegląd czterech rzędów współczesnych głowonogów, tj. łodzików, ośmiornic, mątw i kalmarów. Wspomniano tylko o kopalnych rzędach (amonitach i belemnitach) oraz o współcześnie żyjących wampirzycach (reprezentowanych przez jeden tylko gatunek Vampyroteuthis infernalis Chun, 1903). Celem publikacji jest zaznajomienie ze współczesnymi głowonogami, mającymi zastosowanie w przemyśle spożywczym. Chodzi o to, aby potencjalny dalekomorski żeglarz wiedział, że poza rybami i waleniami można łowić jeszcze inne zwierzęta morskie.
Skrypt stanowiłby zapewne dzieło o nieprzecenionej wartości gdyby nie mała okoliczność, że właściwie jest streszczeniem pracy Ropera, Sweeneya i Nauen wydanej przez FAO w 1984 r. Cephalopods of the World (FAO Fisheries Synopsis No 125 vol. 3), którą można pobrać ze stron FAO.
O  głowonogach postaram się kiedyś napisać nieco więcej. To jedne z najinteligentniejszych zwierząt morskich (zwłaszcza ośmiornice). Jesteśmy w tej przykrej sytuacji, że w Bałtyku nie uświadczy się żadnego przedstawiciela tej gromady. Nic dziwnego: głowonogi preferują pełnosłone wody oraz znaczne głębokości, niektóre z gatunków żyją na głębokości kilku tysięcy metrów. W światowym dniu żywności przyszło mi na myśl wspomnieć o głowonogach jako alternatywnej formie pokarmu. Nie znam statystyk dotyczących połowu tych mięczaków. Pewnie idzie w miliony ton rocznie. Pewnie - jak wszystkie naturalne źródła pokarmu - zostaną wkrótce znacznie przetrzebione,co  poważnie zakłóci obiegiem materii w oceanach. Więc patrząc na te niezwykłe stworzenia, właśnie w tym dniu warto zrobić sobie rachunek sumienia z zawartości lodówki, z której część sukcesywnie ląduje w śmietniku.
W naszym morzu nie ma głowonogów i nigdy nie było. Są obszary na ziemi, na których głód i śmierć głodowa są codziennością. Wydaje się nam, że to nie dotyczy naszego kraju, naszych miejscowości. Jeśli jednak o żywność nie będziemy dbać i mądrze zarządzać jej pozyskiwaniem, może i nam przyjdzie konfrontować się z głodem. Obyśmy tego nie doczekali.
Dziś kalmary czy pierścienie ośmiornic są dla nas towarem delikatesowym, symbolem wyrafinowania i wyszukanych gustów. Dla wielu jednak są też symbolem obrzydliwości, którą nie wiadomo dlaczego się je. Chciałbym, aby ludzie uwierzyli w to tylko, że żywność jest darem i zadaniem ludzkości. W tym dniu, bliskim Polakom, którzy w osobie Jana Pawła II widzieli szczególnego syna narodu, warto raz jeszcze spojrzeć na jego nauczanie dotyczące solidarności społecznej i walki z głodem. Może okaże się, że treść dzisiejszej daty i dzisiejszych świąt idealnie się ze sobą komponują.

niedziela, 30 września 2012

Zaproszenie do Łódzkiej Palmiarni

Od 18 września 2012 r. między tysiącami roślin dostępnych w Łódzkiej Palmiarni, zobaczyć można coś, co z roślinami ma niewiele wspólnego. Wydaje się jednak, że wnętrza palmiarni mogą idealnie pasować do nowej, czasowej wystawy.
Zapraszam, choć sam jeszcze wystawy nie widziałem. Mam nadzieję, że do 4 listopada mi się uda, wtedy bowiem się kończy. Mam nadzieję, że organizatorzy się postarali. Wystawy muszli nie należą w Polsce do najczęstszych, choć środowisko kolekcjonerów rozrasta się i wymienia doświadczeniami. Dopóki jednak nie powstanie jakaś stała inicjatywa, warto korzystać ze wszelkich okazji, jakie się nadarzą. A taką jest ta łódzka. Wystawa kilkuset muszli ze zbiorów Kawiarni 7 Kontynentów Palmiarni Poznańskiej może przyciągnąć miłośników konchistyki lub malakologii. Obiecuję relację, jak tylko się tam wybiorę. Mam nadzieję, że już wkrótce.
Wystawę oglądać można w godzinach otwarcia Palmiarni, al. Piłsudskiego 61 (od strony Parku Źródliska, blisko łódzkiej Filmówki), od 9 do 16 (bo już październik za pasem!), we wszystkie dni poza poniedziałkami.
Więcej wkrótce.

środa, 26 września 2012

Mytilopsis leucophaeata Conrad, 1831 - nowy gatunek w naszych wodach



Gdybym otrzymał zadanie domowe, polegające na napisaniu ile gatunków mięczaków można spotkać w polskich wodach Bałtyku, miałbym spory problem. Nie dlatego, że matematyka jest moją słabą stroną: do dwudziestu liczyć potrafię. Problem miałbym dlatego, że wciąż brakuje całościowego opracowania poświęconego bałtyckiej malakofaunie polskich wód morskich. Gdybym więc musiał odpowiedzieć, powiedziałbym, że od niedawna o jeden więcej.
Tak, tak… Niedawno przeczytałem doniesienie naukowe o obserwacjach w wodach Zatoki Gdańskiej nowego gatunku małża z rodziny Racicznicowantych (Dreissenidae) z rodzaju Mytilopsis. Jest to przybysz z Zatoki Meksykańskiej (kawał drogi!), będący obecnie w ekspansji gatunek Mytilopsis leucophaeata Conrad, 1831. Zwierzę nie ma jeszcze polskiej nazwy gatunkowej, pewnie się też długo jeszcze jej nie doczeka.
Autorka doniesienia, Anna Dziubińska z gdyńskiego Instytutu Oceanologii Uniwersytetu Gdańskiego podaje, że Mytilposis leucophaeata notowany był w Europie po raz pierwszy jeszcze w XIX wieku w Antwerpii, notowano go również w Kanale Kilońskim, a w 2004 r. stwierdzono go w Zatoce Fińskiej. Zważywszy na zasolenie Zatoki Gdańskiej (ok. 7) jest bardzo prawdopodobne, że gatunek znajdzie korzystne warunki do utrzymania populacji, toleruje bowiem zasolenie rzędu 26, jednakże optymalne dla niego jest 1,3 – 12,6.
Jak wygląda? Szczerze mówiąc nie wiem, bo nie widziałem. Znaczy na żywo nie widziałem. Jest bardzo podobny do racicznicy zmiennej Dreissena polymorpha oraz do D. bugensis (jeszcze nie notowanej w Polsce, ale bardzo prawdopodobne, że już u nas żyjącej). Osiąga mniejsze rozmiary, około 20 mm długości i 10 mm szerokości (a właściwie odwrotnie, bo przecież racicznice mają muszle przede wszystkim szerokie, jeśli za szerokość wziąć odległość między wierzchołkiem a brzegiem). Pewnie rozpoznać można po budowie zamka, ale nie dysponuję kluczem, za którym mógłbym te szczegóły podać.
Pozostaje jeszcze otwarte pytanie, czy M. leucophaeata zadomowi się u nas. Może się okazać, że będzie tu za zimno albo za brudno. Zobaczymy. Poczekamy na kolejne doniesienia. A gdyby ktoś chciał się zapoznać z informacją o pierwszym notowaniu w naszych wodach, tekst p. Dziubińskiej znajdzie pod adresem: http://www.iopan.gda.pl/oceanologia/532dziub.pdf
Fotografia ukazująca różnice między racicznicami pochodzi z artykułu: Annick Verween, Magda Vincx, Steven Degraer: Mytilopsis leucophaeata: The brackish water equivalent of Dreissena polymorpha? A review, który można znaleźć na www.vliz.be/imisdocs/publications/213306.pdf

wtorek, 25 września 2012

Malakologia dla pragmatyków

Gdybym dysponował odpowiednimi warunkami (czas i duże pieniądze) siedziałbym właśnie w samolocie do Rio de Janeiro. Niektórzy wybierają się tam w styczniu, na karnawał. Ja  - zamiast na karnawał - wolałbym się wybrać na coś mniej widowiskowego i bardziej przyziemnego. I mam tu na myśli rozpoczynający się w dniu dzisiejszym XI Międzynarodowy Kongres Malakologii Medycznej i Praktycznej (XI International Congress on Medical and Applied Malacology). Hasłem Kongresu jest "Crossing boundaries: Integrative Approaches to Malacology": które tłumaczę jako: przekraczanie granic: zintegrowane koncepcje malakologii (bardzo swobodne tłumaczenie).
Jednym z organizatorów kongresu jest International Society of Medical and Applied Malacology (ISMAM), stowarzyszenie skupiające malakologów, którzy zajmują się "malakologią użytkową" tzn. praktycznym zastosowaniem badań malakologicznych w innych dziedzinach. Jest w tym coś z naciągania, bo wszystkie badania mogą być podporządkowane innym celom, ww tym bardzo pragmatycznym. Rzecz w tym, aby badania prowadzone przez malakologów oparte były na metodologii dającej się zastosować w różnych dziedzinach.
Prace kongresu odbywać się będą w kilku sesjach tematycznych, rzecz by można: w kilku zespołach. Każda grupa ma swojego kierownika i swój program referatów, dyskusji czy sesji posterowych. Trudno mi więc wyobrazić sobie realizację tego jednego celu stawianego kongresowi, jakim jest integracja środowisk malakologicznych. Wydaje mi się, że w konsekwencji prowadzi to właśnie do okopania się na swoich pozycjach i kontynuowanie własnej ścieżki. Może się mylę...
Przewidziano następujące sekcje:
1. Ekologia i rozmieszczenie mięczaków morskich (przewodniczy: Jesús Troncoso, Universidad de Vigo)
2. Malakologia medyczna (przewodniczy: Roberta Lima Caldeira, Instituto Oswaldo Fundação Cruz)
3. Mięczaki jako bioindykatory (przewodniczy: Marcos Antonio Fernandez)
4. Eozynofilowe Zapalenie Opon Mózgowych w obu Amerykach (przewodniczy: Robert Cowie, Univerity of Hawaii)
5. Akwakultura i rybołówstwo (przewodniczy: Aime Rachel Magenta Magalhães, Universidade Federal de Santa Catarina)
6. Ekologia i rozmieszczenie mięczaków słodkowodnych (przewodniczy: Maria Cristina Dreher Mansur, Universidade Federal do Rio Grande do Sul)
7. Kolekcje i systematyka (nie potwierdzone, nie wyłoniono przewodniczącego sekcji)
8. Anatomia i taksonomia ślimaków (przewodniczy: Magenta Carlo, Universidade de São Paulo)
9. Postępy w biotechnologii (przewodniczy: Roberto Berlinck, Universidade de São Paulo)
10. Choroby mięczaków (przewodniczy: Mario Luis Fajardo Araya, Universidad Catolica del Norte) 
11. Gatunki obce (przewodniczy: Cláudia T. Callil, Universidade Federal do Mato Grosso)
12. Schistosomatozy i inne choroby przenoszone przez ślimaki (przewodniczy:  Paulo Zech Coelho, Instituto Oswaldo Fundação Cruz) 
13. Edukacja i nauczanie (przewodniczy: Guido Pastorino, Museu Argentino de Historia Natural Bernardino Rivadavia)
Troszkę tego jest... Nie dysponuję informacjami o uczestnikach, wiem natomiast, że kongres adresowany jest zarówno do zawodowców, jak i studentów oraz amatorów. Studenci mają również szansę na  zdobycie nagrody za wyróżniające się wystąpienie (Nagroda im. Dr Williama H. Heard'a). W czasie Kongresu zostanie przyznana również nagroda im. Dr Wladimira Lobato (za osiągnięcia z dziedzin medycznych).
Polską malakologię reprezentować będzie dr Tomasz Kałuski i Marianna Soroka, którzy mówić będą o śliniku luzytańskim i śliniku wielkim, a w sesji posterowej pojawi się praca Ewy Kosickiej, Joanny Pieńkowskiej i Andrzeja Lesickiego o bardzo skomplikowanym dla mnie zagadnieniu ;( 
Językiem kongresu będzie angielski. Dziś, zanim zacznie się część sesyjna Kongresu, będzie można wziąć udział w krótkich kursach, m.in. nt. zastosowania biologii molekularnej w badaniach bioróżnorodności lub powiązań między genami a środowiskiem. 
Zakończenie planowane jest na dzień 29 września 2012r. Czy jakaś publikacja z tego się ukaże? Nie wiem, ale jak będę wiedział, dam znać. 

piątek, 14 września 2012

Zespół odstawienny

 Za oknem pada. I całe szczęście. Nie będzie deszczu, nie będzie grzybów, a bez grzybów to co to za jesień?

Zostało do jej przyjścia jeszcze parę dni, wiele jednak wskazuje, że może przyjść wcześniej. Płakał nie będę, co nie znaczy, że znudziło mi się lato. Właściwie niewiele z niego skorzystałem, co też widać w częstotliwości wpisów na blogu. Niestety…
A po kolei. Nawet byłem na urlopie. Serio. Nad morzem. Nad naszym, jedynym do którego mamy dostęp, nad Bałtykiem. I żeby nie było niedomówień: pływałem w nim. Udało mi się dwa dni zaznać takiej pogody, że wejście do morza nie było tożsame z postradaniem zmysłów. A woda – jak to w Bałtyku, prędzej zmrozi niż oparzy.
Pomorze Słowińskie charakteryzuje się piaszczystymi plażami i dość łagodnym brzegiem. I ubóstwem mięczaków, niestety! Z napływek nie dało się nic ciekawego wydobyć, a bardzo napalałem się na wodożytki. Bez efektu tym razem.
Kiedy jednak pogoda nie sprzyjała pływaniu (czytaj: wykonywaniu nieskoordynowanych ruchów kończyn celem utrzymania się na powierzchni wody lub przemieszczenia się w kierunku odwrotnym do znikającego horyzontu), ratunkiem były okoliczne atrakcje. Przede wszystkim Słowiński Park Narodowy. Nie dotarłem nigdy do opracowań poświęconych malakofaunie SPN, niektóre źródła podają liczbę 73 stwierdzonych mięczaków. W czasie wypraw do Czołpina, Rąbki czy do Kluk zerkałem na prawo i lewo rozglądając się za ślimactwem. Jeżeli coś wypatrzyłem, to pospolite raczej gatunki, zagrzebki, żyworódki, zatoczki i błotniarki, a z lądowych bursztynki i śliniki. Te ostatnie nawet ładne, czarne, połyskujące jak świeżo zastygła smoła. Rzecz jasna, że gdybym chodził po terenach Parku, pewnie wypatrzyłbym dużo więcej, ale ograniczyłem się tylko do dostępnych ścieżek, stąd skąpe te moje obserwacje. Chociaż – przypominam sobie, że w okolicach Mielna i Unieścia (to dużo bardziej na zachód) widywałem na piaszczystych klifach ślimaki (gajowego C. nemoralis i ogrodowego C. hortensis), których nie widziałem na piaszczystych brzegach lasów Parku. C. nemoralis jako synantrop jest bardzo pospolity w Łebie, ale w samym SPN go nie zauważyłem. Ciekawi mnie, czy któryś z krajowych ślimaków byłby w stanie tworzyć populacje na ruchomych wydmach słowińskich, w jakże nieprzychylnych dla życia warunkach…
Miejscem, w którym przez chwilę zapuściłem się na polowanie, był kanał Chełst w Łebie, na odcinku w pobliżu portu. Nie wiem, czy tam jest jeszcze rzeką, czy już kanałem. Ponoć Chełst jedną z najczystszych rzek na Pomorzu. Być może, ale wypływając z Jeziora Sarbsko i płynąc przez Łebę nie potwierdza już tej tezy. Nie mniej jakieś życie w nim jest (w niej? Nie wiem jak odmieniać przez rodzaje). W tym roku rozszerzyłem listę znanych mi gatunków zamieszkujących Chełst o Acroloxus lacustris i Unio tumidus, których w 2008 roku nie wypatrzyłem. Z najciekawszych gatunków tam występujących na prowadzenie w subiektywnym rankingu wysuwa się rozdepka rzeczna Theodoxus fluviatilis. Uważam, że to najpiękniejszy ślimak spotykany naszych wodach.
Wróciłem z urlopu z ogromnym niedosytem. Polityka obserwacji i z boku w połączeniu ze kilkuminutowymi wypadami od dawna mnie nie satysfakcjonuje. Marzy mi się w woderach, z kasarkiem lub dragą pobrodzić po rzekach, rzeczkach czy kanałach w poszukiwaniu interesujących mnie stworzeń. Tutaj pozwolę sobie na dygresję: kiedy łaziłem wzdłuż brzegu kanału, napotkało mnie czterech łebskich autochtonów napływowych (pewnie trzecie pokolenie osadników), mniej wpływowych, za to bardziej pod wpływem;) Nie mogło umknąć ich uwadze, że w wodzie stoi ktoś, kto nie łowi ryb. Przez chwilę trwała dyskusja „o nim”, czyli o mnie, po czym jeden z bardziej już wpłyniętych (a nie było jeszcze jedenastej, nie mówiąc o trzynastej!) – wykazując się sporą błyskotliwością, spytał, czy szukam na przynętę i czy na to biorą ryby. Kiedy zaprzeczyłem, retorycznie zapytał: „No to po chuj?” I to jedno z najbardziej frapujących pytań, jakie usłyszałem w czasie wakacji. Wciąż nie znałbym na nie odpowiedzi, gdyby nie to – jak zaznaczyłem – że było to pytanie retoryczne. Po krótkiej chwili zawieszenia, potęgującej napięcie (wspaniała zagrywka retoryczna, zarezerwowana dla dobrych mówców), mój nieznajomy rozmówca odpowiedział: „Pewnie naukowiec”. I opowiedział jako to słyszał, że ponoć ktoś tam kiedyś tam komuś tam zapłacił stówę za rybę, pod warunkiem żeby jej flaków nie wyrywać, bo on tych rybich flaków do badań potrzebuje. Zauroczyła mnie odpowiedź łebskiego filozofa po kilku Łebskich krótko pasteryzowanych w temperaturze 70°C (tak się reklamuje miejscowe piwo, całkiem porządne). Skłamałem. Przytaknąłem mu. No bo tak sobie pomyślałem, że fajnie być choć przez chwilę naukowcem. Taki naukowiec to – w oczach autochtonów – musi być wariat innej maści, taki głupek, tyle że nie groźny. Na szczęście nie zaoferowali mi odsprzedaży rybich flaków za stówę, bo trudno byłoby mi z tak intratnego interesu (dla dobra nauki!) się wycofać.
Swoją drogą: pragmatyzm jednak nie jest ostatecznym kryterium. Okazuje się, że oto żyją jeszcze ludzie, dla których etos nauki jest ważniejszy niż to, czy „Na to można łowić ryby”… Budujące i pokrzepiające.
Nienasycony w sercu głód, 
bo za jednym nocnym chłodem – drugi chłód...
Nie spoczniemy, 
nim dojdziemy, 
nim zajdziemy 
w siódmy las, 
więc po drodze, 
więc po drodze 
zaśpiewajmy
jeszcze raz! 
Tak nuciłem sobie pod nosem słowa Osieckiej do melodii Krajewskiego (rewelacyjny duet!) wracając z urlopu mając w głowie perspektywę wyjazdu do Warszawy. Czułem się nienasycony i w głowie tkałem misterną sieć planów kolejnych ślimaczych podbojów. Ale, jako że babie lato blisko, sieci się porwały i pofrunęły z wiatrem, i jedna z nich tylko zaczepiła się na Wiśle. Otóż wyczytałem, że oto Wisła pobiła rekord wielce smutny – zanotowano najniższe stany wody od dwustu lat. Pomyślałem, że trzeba to wykorzystać i wieczorem, kiedy słońce jeszcze nad Pragą lekko poświecało, polazłem przez Las Bielański nad Vistulę. Pomysł nienajlepszy, spóźniony, niedopracowany. Ale trudno. Poszedłem, aby choć przez moment stanąć na jej brzegu. I co? I było warto się przejść, bo natrafiłem pośród odsłoniętych kamieni na brzegu, kilka skorupek gałeczki rzecznej, zwanej też kulkówką rzeczną Sphaerium rivivola. To pierwsze moje notowanie tego gatunku, dotąd nie udało mi się go wyłowić. Były też inne mięczaki, z okazałymi Dreissena polymorpha i pospolitymi Viviparus viviparus, ale to groszkówka ucieszyła mnie najbardziej.
Myślałem sobie: rzeki schną, trzeba wykorzystać moment, połazić, popatrzeć, poszukać, może uda się trafić na jaką ciekawostkę. Pomieszało się. Nie zdążyłem.
Za oknem pada. I całe szczęście. Może przybędzie trochę wody w rzekach. Nie zdążę, cóż, może kiedy indziej połażę, poszukam, popatrzę. Ważne, żeby było życie, a przecież bez wody go nie ma.
Kierat się kręci, wciąż się z czymś spóźniam, wciąż na coś brakuje czasu. Urlop już za mną. Perspektyw na wypad w teren raczej brak. Ale –
Czy warto było kochać nas?
Może warto, lecz tą kartą źle grał czas...
Nie spoczniemy,
nim dojdziemy, 
nim zajdziemy 
w siódmy las, 
więc po drodze, 
więc po drodze 
zaśpiewajmy jeszcze raz!

P.S. Pisałem wczoraj wieczorem, ale nie mogłem opublikować. A dziś pogoda słoneczna, no proszę...