piątek, 13 lipca 2012

Nago w kapuście

Dla amatora malakologii pewne tematy pozostają trudne, wręcz wstydliwe... Zwłaszcza, kiedy trzeba skonfrontować się z nagością. Nie każdy potrafi bez zażenowania rozmawiać o tych tematach, nie czerwieniąc się z zawstydzenia. Mnie sprawia to sporą trudność, dlatego postanowiłem się z tym zmierzyć i - nomen omen - obnażyć się z moich problemów.
Sprawa jest śliska. Niestety wiele wskazuje na to, że nie można jej rozwiązać w delikatny sposób i wymaga działań zdecydowanych. Przekonuje mnie o tym stanowisko poznańskiego malakologa, prof. Jana J. Kozłowskiego, specjalisty od ochrony roślin.
Przed kilkoma dniami dotarła do mnie przesyłka z pracami profesora Kozłowskiego, który od lat zajmuje się badaniem metod ochrony roślin przed szkodnikami, zwłaszcza przed ślimakami nagimi.
Jeszcze z dzieciństwa pamiętam jedną z trudniejszych rozmów na temat mojej fascynacji ślimakami. Rozmowa, a właściwie polemika, odbyła się z pracownikiem Ośrodka Doradztwa Rolniczego, który przekonywał mnie, że ze ślimaków nie ma żadnych pożytków i jedynym słowem, jakie można je określać, to "szkodnik". A ja byłem młody i głupi i nie potrafiłem znaleźć licznych kontrargumentów, w związku z czym pozostałem przy najmocniejszym: "Skoro Pan Bóg stworzył, to znaczy że do czegoś są potrzebne". Ale i dziś miałbym pewnie problemy z przekonaniem działkowca, któremu ślimaki zjadły całą marchew, że "ślimaki są do czegoś potrzebne"...
I od tego chciałbym zacząć. Jeśli mówimy o tym, że ślimaki są szkodnikami upraw, to mówimy prawdę, ale prawdę, którą trzeba uzupełnić o dopowiedzenia. Po pierwsze: nie wszystkie ślimaki są w jednakowym stopniu szkodnikami. Potencjał jednych jest większy, potencjał innych - co oczywiste - mniejszy. Jedne ślimaki preferują siewki pszenicy lub rzepaku, i te będą czynić spustoszenie, inne z kolei wybierają rośliny o mniejszej wartości użytkowej dla człowieka, stąd czynione szkody będą miały mniejsze znaczenie.
Po drugie szkodnikami są przede wszystkim gatunki obce inwazyjne. Myślę, że to trzeba podkreślić. Gatunki rodzime, które zamieszkują te obszary od tysiącleci, tworzą część ekosystemów, w których zachowywana jest równowaga. Mają swoich wrogów naturalnych, dzięki czemu populacja utrzymywana jest w odpowiedniej liczebności. Gatunki obce na ogół wypierają gatunki rodzime, jednocześnie na ogół lepiej radzą sobie z wrogami naturalnymi.Tam, gdzie inwazyjne ślimaki pojawiają się masowo, masowo też ustępują gatunki dotąd zamieszkujące skolonizowaną niszę.
Po trzecie o szkodnikach mówić możemy dopiero wtedy, kiedy mamy do czynienia z gospodarką. Interesy życiowe człowieka i ślimaka nie koniecznie idą w parze, a praktyka podpowiada, że na ogół są przeciwstawne (choć duża część ślimaków nagich to gatunki synantropijne).
Po czwarte: w dużej mierze człowiek sam sobie winien. Bo przede wszystkim on sam przyczynia się do kolejnych zawleczeń ślimaków i to on sam przez niewłaściwe gospodarowanie przyczynia się do zwiększenia komfortu rozwoju szkodzących ślimaków. Niszczenie bioróżnorodności odbija się przede wszystkim na  powiększających się stratach ekonomicznych. Gospodarka rolna coraz częściej opiera się na monokulturach, które pozwalają daleko idącą specjalizację rolniczą. Ale jeśli wprowadza się monokultury (np. plantacje rzepaku, ziemniaka czy kukurydzy), to trzeba się liczyć z tym, że odbiera się środowisko życia całych ekosystemów, które bez ingerencji człowieka pozostawały w równowadze. Weźmy za przykład pszczoły, które od lat borykają się z drastycznym spadkiem liczebności. Jedną (ale nie jedyną!) z przyczyn masowego ginięcia pszczół są właśnie wielkoobszarowe monokultury, które powodują braki pożywienia dla pszczół. I nawet jeśli weźmiemy pod uwagę plantacje rzepaku, to dla pszczół oznacza to kilka dni obfitości a potem całkowity brak dostępu do alternatywnych źródeł pokarmu.
Myślę, że ślimakami może być podobnie, z tą jednak różnicą, że jednolite uprawy rugują gatunki pierwotne, ale pomagają gatunkom obcym, lepiej przygotowanym do kolonizowania nowych środowisk.
Dzieje się tak choćby dlatego, że zwierzęta pozbawione różnorodności roślin, zmuszone są poniekąd do zjadania właśnie tych, które są jedynie dostępne, stąd konflikt interesów się zaostrza. Przekształcanie środowisk pod potrzeby gospodarki rolnej powoduje również degradację naturalnych biotopów, zamieszkiwanych przez naturalnych wrogów szkodników upraw. Wysoka kultura agrarna z jednej strony przyczynia się do wzrostu wydajności produkcji rolnej, z drugiej strony naraża na nowe niebezpieczeństwa. Osuszane pola, wycinane pojedyncze drzewa śródpolne, likwidacja miedz - to wszystko powoduje, że łatwiej jest prowadzić produkcję, ale trudniej jest zapewnić funkcjonowanie zwierząt odpowiedzialnych za zwalczanie szkodników.
Owszem, natura sobie poradzi, bo nie toleruje pustki. Pytanie tylko, czy mechanizmy obronne przyrody będą sprzyjać człowiekowi? W mojej ocenie nie. Co zatem zrobić, aby zażegnać widmo braku marchewki czy kapusty na stole?
Próbę odpowiedzi na tego typu pytania dają prace prof. Kozłowskiego. Powtarzam, że nie jest mi łatwo poruszać się w tym temacie, bo przyznawać się muszę do twierdzenia, że moje ulubione zwierzęta są jednak szkodnikami. Sam zresztą tego doświadczam, choć w tym roku akurat ślimaki nagie zostały poważnie przetrzebione przez zbyt ciepłą na początku i zbyt zimną i bezśnieżną na końcu zimę.
Z pośród znanych mi prac poznańskiego naukowca, kilka wartych jest wspomnienia i polecenia. Stanowią one kompleksowe opracowanie problemu, zawierające zarówno identyfikację gatunków szczególnie uciążliwych, jak i metod obserwacji, zwalczania czy minimalizowania szkód powstałych na skutek obecności uciążliwych mięczaków. Omawiając metody przeciwdziałania szkodom w uprawach, koncentruje się nie tylko na metodach chemicznych, ale również na zwalczaniu biologicznym, na zabiegach agrotechnicznych, na tworzeniu źródeł alternatywnego żywienia szkodników bądź wprowadzaniu biologicznych ochron w postaci np. roślin, której obecności ślimaki nie bardzo tolerują.
Urzekła mnie okładka jednej z poznanych publikacji, powstałej przy współautorstwie dr Radosława J. Kozłowskiego z Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu. Mam na myśli wydaną w Poznaniu w 2010 r. przez Instytut Ochrony Roślin Obce inwazyjne gatunki ślimaków nagich występujące w Polsce. Metody wykrywania i zapobiegania ich rozprzestrzenianiu. Przedstawia ona (okładka) dwa ślimaki: ślinika i winniczka. Niesamowicie zostało skomponowane to zestawienia dwóch ślimaków, z których jeden może być gatunkiem niezwykle cennym gospodarczo, a drugi może przyczyniać się do generowania w gospodarce ogromnych strat. Metaforyczne ujęcie spotkania winniczka ze ślinikiem daje do myślenia: winniczek zdaje się prezentować postawę otwartą - z zaciekawieniem przygląda się przybyszowi, który dla odmiany przybiera postawę obronną (charakterystyczne dla rodzaju Arion uformowanie ciała), zdradzającą jednak agresywne nastawienie do otoczenia. Ślinik zdaje się być zdecydowanie większy i wskazuje postawą ciała na roszczenia typu: "Teraz ja tu rządzę! Teraz ja pokażę, na co mnie stać!" Spotkanie odbywa się gdzieś na liściu, może to liść sałaty lodowej, może innej rośliny uprawnej. Przyznaję, że to jedna z najciekawszych okładek, jakie spotkałem w publikacjach przyrodniczych: wysmakowana, metaforyczna, trafna, tajemnicza, utrzymująca w napięciu, a jednocześnie prosta i przejrzysta zarazem. Treść książki dostosowana zarówno do potrzeb specjalistów od uprawy, jak i specjalistów od ślimaków. Autorzy zamieścili ryciny pozwalające na oznaczenie ślimaków za pomocą budowy układów rozrodczych, przedstawiono mapki zasięgu gatunków inwazyjnych, zestawienie preferowanych gatunków roślin oraz skali uszkodzeń. Ponadto w książce znaleźć można metodykę odłowu ślimaków, szacowania strat, metody zapobiegania zawleczeń oraz metodykę zwalczania szkodników.
Więcej informacji na temat ślimaków nagich znajdzie czytelnik w innej publikacji prof. Kozłowskiego, o której już niegdyś troszkę wspominałem w zakładce Galeria. Wydana w tym samym roku praca Ślimaki nagie w uprawach/ Klucz do identyfikacji. Metody zwalczania zawiera bogatszy materiał ilustracyjny (liczne fotografie okazów) oraz omawia więcej gatunków ślimaków nagich spotykanych w uprawach. Zawiera też dobry klucz do oznaczania ślimaków nagich, pozwalający na naukę szybkiego odróżniania podstawowych rodzin ślimaków nagich.
Dla tych, którzy dość już mają obecności pomrowików, śliników, pomrowów czy pomrowców w swoich uprawach, przygotowano rozdziały omawiające zwalczanie szkodników. Omówione zostały dawkowania dostępnych preparatów chemicznych (moluskocydów) oraz biologicznych, opartych na nicieniu Phasmarhabditis hermaphrodita, który atakuje ślimaki nagie nie przynosząc ponoć szkody innym zwierzętom i człowiekowi. Podchodzę do tego troszkę sceptycznie, nie należę bowiem do zwolenników przenoszenia nowych gatunków, nawet pożytecznych, w obce ekosystemy. Jeszcze nie potrafimy przewidzieć wszystkich następstw pojawienia się obcego nicienia, stąd mój dystans...
Natomiast warte odnotowania są uwagi prof. Kozłowskiego, dotyczące metod chemicznych, a zwłaszcza zalecanych dawek moluskocydów. W opinii autora nie powinno się przekraczać zalecanych przez producenta dawek, ponieważ w konsekwencji prowadzi to odstraszania ślimaków od zjadania wyłożonej trucizny, w związku z czym toksyczne substancje nie spełnią swojej roli, a mogą stanowić zagrożenie dla innych zwierząt. Kozłowski podaje, że właściwie prowadzone prace agrotechniczne mogą przyczynić się nawet do 50% redukcji liczebności ślimaków nagich w uprawach.
Cóż, nie wymieniłem nawet nazw gatunków szczególnie uciążliwych. Niech to posłuży za zachętę do lektury wspomnianych opracowań. No bo jeśli przy deszczowej pogodzie zobaczy kto nagusa w kapuście, to niech wie, co robić. Myślę, że prace prof. Kozłowskiego są godne polecenia zarówno tym, którzy ślimaki lubią, jak i tym, którzy szczerze ich nienawidzą. A  że nie jest mądrze nienawiścią się kierować, warto zmądrzeć. Może lektura publikacji wydanych przez Instytut Ochrony Roślin w Poznaniu w tym pomoże. Ja przynajmniej do tego zachęcam.
Książki, które omawiam, można znaleźć pod adresem Instytutu Ochrony Roślin

poniedziałek, 9 lipca 2012

Szczeżuja pospolita Anodonta anatina (Linnaeus, 1758)

W krajowej malakofaunie rodzina skójkowatych reprezentowana jest przez 7 gatunków, w tym trzy chronione i jeden inwazyjny. Ochroną objęto szczeżuję wielką, szczeżuję spłaszczoną oraz skójkę gruboskorupową, natomiast obcym, inwazyjnym gatunkiem z tej rodziny jest szczeżuja chińska Sinanodonta woodiana Lea, 1843.
Małże z tej rodziny należą do największych przedstawicieli krajowych mięczaków, Anodonta i Sinanodonta mogą nawet przekraczać 200 mm długości. Skójki są dużo mniejsze, na ogół nie przekraczają 100 mm.
Do jednych z najpospolitszych przedstawicieli rodziny Unionidae należy szczeżuja pospolita. Polska nazwa gatunkowa może się wkrótce okazać mało aktualna, ponieważ obserwowany jest spadek liczebnosci populacji tego małża. Na tle rodzimych skójkowatych trzyma się nie najgorzej, z tej głównie przyczyny, że bardziej od A. cygnaea oraz Pseudanodonta complanata znosi zanieczyszczenie wód.
Szczeżuję pospolitą spotkałem ostatnio w Buczku, w powiecie łaskim. W zmętnionej wodzie stawów na Czajce (tak chyba nazywa się ten ciek wodny) wypatrzyłem kilka charakterystycznych obrysów, wskazujących, że to ten małż. Znalazłem też kilka pustych skorup, które potwierdziły moje przypuszczenia. 
Szczeżuja pospolita charakteryzuje się dwuklapkową muszlą o długości do 78 mm (+/- 11 wg Dyduch-Falniowskiej i Piechockiego, 1993) lub 100 mm (Urbański, 1957), wysokości ok. 42-47 mm  i grubości do 35 mm (Urbański, 1957). Ubarwienie od rogowokremowego do oliwkowozielonego. Wnętrze muszli perłowe.

Z zebranych w Buczku skorup przynajmniej jedna godna jest szczególnej uwagi. W zniszczonym wierzchołku lewej połówki, pomiędzy warstwami muszli utknął kilkumilimetrowy kamyczek, otoczony od wewnątrz muszli masą perłową (endostrakum). Powstała w ten sposób półperła, obok której dostrzec można podobne półperły powstałe na skutek dostania się pojedynczych ziaren piasku. Niestety załączona fotografia nie bardzo oddaje to, o czym wspominam.
Spotkanie z buczkowskimi szczeżujami pozwoliło mi na kilkunstominutową obserwację tych zwierząt w naturze. Jeśli ktoś zastanawia się, skąd wzięła się polska nazwa rodzajowa, niech się przyjrzy syfonom małża, zwłaszcza większemu, wpustowemu. Uzbrojony w w liczne wypustki przypomina paszczę drapieżnej bestii szczerzącej zęby na ofiarę. W rzeczywistości szczeżuje nie polują na ofiary, ponieważ prowadzą osiadły tryb życia filtratora. Oczywiście trzeba na nie uważać, zwłaszcza latem na kąpieliskach usytuowanych w naturalnych akwenach, ponieważ nadepniecie na zagrzebaną w pisku szczeżuję może być bolesne. Swoją drogą, to przyznaję się, że z etymologią to sobie troszkę pofolgowałem: nie wiem, czy na pewno szczeżuja ma coś wspólnego ze szczerzeniem zębów na kogoś (ortografia na to bezpośrednio nie wskazuje...), ale mnie tam taka domorosła etymologia odpowiada.
Szczeżuje, pomimo tego iż ich larwy (glochidia) pasożytują na rybach, są bardzo pożytecznymi zwierzętami bentosowymi. Szczeżuja wielka jest obecnie bardzo rzadka, podobnie jak szczeżuja spłaszczona. Pospolita jeszcze jest pospolita, ale warto działać w kierunku ochrony środowisk, które zamieszkuje. Jako zwierzę osiadłe nie potrafi uciekać przed zagrożeniami, stąd troska o nie powinna być tym bardziej zadaniem pilnym. Kto wie, może kiedy zadbamy o szczeżuje, to kiedyś szczerzyć będzie swój uśmiech do naszych wnuków. Oby im było dane odziedziczyć po nas te spokojne, a jakże intrygujące stworzenia.