poniedziałek, 31 grudnia 2018

Coś się kończy, coś się zaczyna

Kołowrót czas kręci się bez przerwy. Wylewa zaczerpnięty skądś strumień czasu w koryto, które niknie przed stopami. Dawno już straciłem poczucie kontroli nad tym, co wylewa. Czuję jak ten strumień rozmiękcza mi skórę, jak podmywa stopy. Jeszcze stoję, ale czuję, że wszystko przyśpiesza i nie wiem, kiedy wypłucze spod stóp resztkę procesów, na których się utrzymuję. Przyjdzie moment, że osunę się w ten zanikający przede mną strumień czasu i wypłukane zostaną ze mnie atomy, które dziś ubrane są w kombinację określającą moją teraźniejszość. Bunt się na nic nie zda, to proces nieodwracalny. Nie mam pojęcia, czy istnieje sposób na spowolnienie choćby tego odczucia, z każdym rokiem doświadczam jednak tego, że czas już nie biegnie. Czas zapierdala.
Że zgrzyta poetycka metafora i wulgaryzm. Zgrzyta. Pewnie że zgrzyta. Ten zgrzyt coraz częściej wybudza mnie w nocy nie dając kontynuować snu aż do rana. A czasem najpierw nie pozwala zasnąć, a kiedy ta sztuka jakimś cudem się powiedzie, wtedy jakimś niemym budzikiem wyrywa z onirycznych krain i zmusza do słuchania, jak czas wypłukuje atomy z komórek jeszcze żywego czasu.
Coraz częściej dociera do nie, że nie zdążę. Coraz częściej widzę, jak ucieka mi peleton, jak brakuje tchu w płucach, żeby gonić. Puchniesz, stary... mówię do siebie próbując zmotywować się do wysiłku. Ale boli wszystko, a najbardziej to, że w ogóle istnieję. Tak, istnieje coś takiego, jak nieznośny ból spowodowany świadomością, że się żyje. Das Schmerz des Lebens ist Leben selbst... parafrazując niemieckich romantyków.
Domorosłe autoterapeutyzowanie pozwala mi zrzucać winę na kryzys wieku średniego, ale wiem, że to nie to. Od zawsze byłem nastrojony w tonacjach mollowych. Teraz dociera do mnie, że melancholia nie uodparnia na przemijanie. Szkoda.
Powoli zamykam rok 2018. W biologii mojego ciała nie ma właściwie różnicy między 31 grudnia a 1 stycznia. Duch jednak coraz wyraźniej czuje osuwający się pod nogami grunt. Patrzę, czy występuję w dobrych zawodach, czy mam szansę na ukończenie biegu, ustrzeżenie wiary. Nie znajduję Tymoteusza, do którego mógłbym napisać o tym w liście. Z każdym rokiem czuję się bardziej pogubiony, coraz mniej chronią mnie przed pogubieniem miłości i pasje, w których kiedyś zachłannie pokładałem nadzieję. Ale nie rezygnuję  (dopóki krew obraca twoją ciemną gwiazdę).
Zębów mi życie nie wybiło w tym roku, ale dupę porządnie skopało. Bywa. Ten nasz sadomasochistyczny układ warto by zmienić, ale mechanizmy adaptacyjne robią swoje i ciężko się oduczyć. Biło na odlew, ale nie zabiło, takie to moje życie. Kochane i obolałe, bolące i nienawidzące. Wyrywam mu jakieś ochłapy a ono słoną pogwizduje cenę.
Przekupiło mnie w tym roku mniejszymi lub większymi łapówkami. A to pozwoliło mi wybrać się w Sudety, a to zabrało na Jurę, a to nawet na kilka dni przemyciło do Italii (przez co przez dwa miesiące miałem szlaban na oddawanie krwi...). Było jak dzień przed sylwestrem, czyli głośny fajerwerk, niespodziewany, raz na kilka godzin. Tak mi ten rok upłynął. Rzadko robiłem to, co chciałem, ale te rzadkie chwile jakoś się mocniej w pamięci wryły.
Początek roku był okropny. Najpierw informacja o śmierci profesora Andrzeja Samka, później o odejściu profesor Jackiewicz. Profesora Samka znałem osobiście, talentami mógłby pułk obdzielić...
We wrześniu wspominano nieobecnych podczas XXXIV Krajowego Seminarium Malakologicznego w Toruniu. Zastanawiałem się, dla ilu uczestników nazwiska te jeszcze coś mówią... Dobrze, że pojawił się na seminarium Krzysztof Kolenda, który opowiedział o Leszku Bergerze, którego postać umknęła nawet "historykom polskiej malakologii". Wrześniowe seminarium w Toruniu mogłoby być dla mnie apogeum malakologicznej aktywności w mijającym roku. Poznałem nowych ludzi, kilka tematów powierciło mój umysł. Potrzebowałem tego. Bardzo potrzebowałem. Przy okazji potwierdziłem stanowisko Cepaea vindobonesis z Torunia (miesiąc wcześniej odkryłem nowe stanowisko w powiecie tomaszowskim). Polowo to był niezły rok, nawet bardzo niezły.
Najpierw od przyjaciółki dostałem muszle z Portugalii, w tym Otala lactea i Glycymeris glycymeris. Później przejechałem po Ziemi Kłodzkiej notując nowe stanowisko Ena montana i Helicigona lapicida w Złotym Stoku. Stanąłem w końcu w kamieniołomie w Żelaźnie, choć nie udało mi się znaleźć źródeł z Bythinella austriaca, czego bardzo żałuję. Spore wrażenie zrobiły na mnie Góry Stołowe, które jednak pod kątem malakologicznym są dość ubożuchne. Miesiąc później wyskoczyłem do Ogrodzieńca i Smolenia. W Smoleniu spodziewałem się spotkać poczwarówkę maczugowatą. Nie spotkałem, szkoda.
Największym podbojem wydawało mi się przejechanie przez pół Europy, do Włoch. Nie był to wyjazd ślimaczy, więc miejsca, w których się zatrzymywałem siłą rzeczy nie mogły obfitować w mięczaki. Niewiele byłem z tego skorzystałem, ale powiększyłem zbiory o kilka nowych gatunków (dwa nowe Clausiliidae, coś z Zonitidae, Cornu aspersum i coś z Hygromiidae). Przez kilka miesięcy użerałem się z porządkowaniem kolekcji, niewielkie zrobiłem w tym względzie postępy. Do przodu, ale dużo wolniej, niż plan zakładał.
W bibliotece pojawiło się też troszkę nowych pozycji. Zaskoczył mnie prof. Andrzej Piechocki nową powieścią, wpadła mi w ręce książka o ośmiornicach Godfrey-Smitha, sprowadziłem też świeży podręcznik biologii autorstwa Jerzego Dzika. Poza tym troszkę nowych publikacji z zakresu malakopedagogiki oraz - zupełnie nowa działka w moich zbiorach - ślimacze gry planszowe (aż trzy pozycje, obiecuję wkrótce zrecenzować).
Nie mam za bardzo powodów do narzekania. Nie było źle. Nie mniej kończę ten rok z niedosytem. Wielkim niedosytem. Obserwuję też spadek aktywności grafomańskiej, co interpretuję jako kolejny przejaw doświadczanego kryzysu. Nie panikuję, ale spokoju nie znajduję.
Zostały plany. Po pierwsze więcej energii włożyć w uporządkowanie zbiorów. Muszę zdecydowanie przyśpieszyć. Planuję powtórzyć wypad na Jurę, zwłaszcza na południową jej część. Chciałbym też przejść przez Zachodnie Tatry, ale obawiam się buntu kolan. Czekam też niecierpliwie na wydanie książki o głowonogach, której nie zdążył dokończyć profesor Samek. Podobno prace są już zaawansowane. I Szczecin. Mam nadzieję w maju pojechać do Szczecina, ale tutaj to dopiero będzie szarża. O tym już jednak przy innej okazji.
Żelazno, Ziemia Kłodzka

Ogrodzieniec

Otala lactea

Otala lactea

Strombus gigas, odnaleziony po latach przy porządkowaniu zbiorów

Włoskie widoki w okolicach Udine

Przedgórze Alp

Liczenie Unionidae z Pilicy







poniedziałek, 24 grudnia 2018

Natale Domini MMXVIII

Z okazji rozpoczynających się Świąt Narodzenia Pańskiego wszystkim Czytelnikom życzę zapatrzenia w betlejemską stajnię uczącą przyjmować najważniejsze wydarzenia w życiu z prostotą i w głębokim  zaufaniu do rzeczywistości. Niech wydarzenia Tamtej Nocy uzdolnią nas do bycia sobą bez konieczności grania lub udawania siebie. Niech wrażliwość i wzruszenie rozbija skorupy naszych masek a serce niech wypełnia się dźwięczną tonacją dobroci. Niech nie zabraknie pamięci o tych, którzy wyprzedzili nas w wędrówce ku Nieznanemu Celowi, a pusty talerz niech będzie pełen nadziei spotkania. Pozwólmy się dotknąć przez Dziecko, które uczy prawdziwie być człowiekiem.


środa, 12 grudnia 2018

Folia Malacologica - Tom 26 Zeszyt 4

Wczoraj, 11 grudnia 2018 r., opublikowany został czwarty zeszyt dwudziestego szóstego tomu rocznika Folia Malacologica. To nasze jedyne krajowe pismo malakologiczne, które od ponad trzydziestu lat (z krótkimi przerwami na początku lat dziewięćdziesiątych) jest areną publikacji dorobku polskich malakologów, a od kilkunastu lat jest profesjonalnym międzynarodowym pismem malakologicznym z językiem angielskim jako językiem publikacji. Choć pismo wciąż nie trafiło na tzw. listę filadelfijską, obserwowany jest wzrost zainteresowania autorów nawet z odległych stron. Lista państw, których przedstawiciele publikowali w Folia systematycznie się wydłuża.
Widać to też w ostatnim z wydanych zeszytów. Poza krajowymi autorami pojawili się również malakolodzy z Niemiec, Turcji, Węgier, Brazylii oraz Indii. Mam nadzieję, że będzie się to przekładać na świętą Cytowalność, której kult w nauce rozwija się w patologicznych rozmiarach w ostatnich dziesięcioleciach... Świętej Cytowalności poświęcę kiedyś odrębny felieton, teraz tylko kij włożę w mrowisko twierdząc, że odkrywca tzw. fauny z Ediacara nie spotkał się z uznaniem redakcji Nature, która odrzuciła jego artykuł jako nie wnoszący niczego nowego do nauki...
Omawiany tom prezentuje całe spektrum malakologicznych zagadnień, od tematów ekologiczno-protekcyjnych, przez faunistykę, rewizję systematyczną, ochronę roślin, geologię czwartorzędu a na recenzjach książek i wystaw skończywszy. Na łamach Folia najpełniej ujawnia się coś, co można by nazwać interdyscyplinarnością malakologiczną: różne dziedziny, różne metodologie, różne cele, ale ten sam przedmiot badań, czyli mięczaki, nie ograniczone do jednego obszaru, jednego środowiska czy jednej gromady. Uważam, że to wszystko stanowi o wartości publikowania w Folia.
Święta Cytowalność w swoim kulcie jest tutaj jeszcze nienasycona, ale kiedyś się to zmieni. Trudno przekonywać autorów zmuszanych do publikowania w pismach z wysokim imact factor, żeby składali artykuły w naszym roczniku dla samych punktów. Jest jednak wiele innych walorów publikacji w tym piśmie. Nie dość, że każdy artykuł jest recenzowany (a lista recenzentów to naprawdę porządne nazwiska światowej malakologii), to i czas publikacji jest bardzo krótki, a koszta właściwie żadne.
Osobiście polecam uwadze i lekturze.