piątek, 30 listopada 2012

Andrzejkowo

Wosku lać nie zamierzam, bo i panną nie jestem. Czas na lanie wosku był zresztą wczorajszej nocy, więc już pozamiatane. Liturgiczne wspomnienie świętego Andrzeja, jednego z grona Apostołów jest dla mnie okazją nie do wróżb, a do życzliwej pamięci i wdzięczności kilku osobom noszącym to imię. A tak się składa - nie wiedzieć czemu - że imię Andrzej jest jednym z najpopularniejszych wśród... malakologów.
Zanim przejdę do życzeń osobistej natury uwaga. Żal mi wielce, że imiona przestały coś znaczyć. Pierwotnie imię oznaczało to szczególne zawołanie wyróżniające kogoś spośród innych, oddawało czyjąś naturę lub powołanie. W miarę rozwoju chrześcijaństwa imię stawało się również odniesieniem do orędownictwa patrona, świętego, który imię to nosił wcześniej.
Greckie pochodzenie imienia wskazuje bądź na dzielność, odwagę, męstwo, bądź odwołuje do człowieczeństwa, do bycia człowiekiem, mężczyzną. Polską wersją imienia jest Andrzej, dawniej częściej występujące w formie Jędrzej.
Mam szczególny sentyment do tego imienia. Począwszy od zacnych wolborzan: Andrzeja Frycza Modrzewskiego i Jędrzeja Kitowicza, przez Bursę, Wajdę, Szczeklika i wielu, wielu innych. Aż do malakologów, a wśród nich znani mi osobiście profesorowie Andrzej Wiktor i Andrzej Piechocki. Jest ich znacznie więcej, dość wymienić:
- Andrzej Samek, emerytowany profesor związany z Politechniką Krakowską i AGH, ekspert od bioniki; legenda wśród polskich miłośników muszli;
- Andrzej Falniowski, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, jeden z najaktywniejszych malakologów wśród genetyków, światowej sławy ekspert od Rissoidea;
- Andrzej Lesicki, profesor UAM w Poznaniu, dwukrotny Prezes Stowarzyszenia Malakologów Polskich;
- Andrzej Dzięczkowski, emerytowany profesor związany z Instytutem Archeologii i Etnologii PAN w Poznaniu, badacz zespołów ślimaków oraz stosowania malakologii w archeologii;
- Andrzej Kołodziejczyk, doktor biologii, hydrobiolog, konsultant filmów przyrodniczych, autor klucza do oznaczania bezkręgowców wodnych;
- Andrzej Jarzębowski, przedsiębiorca, właściciel największego w Polsce sklepu z muszlami, znawca i kolekcjoner;
Więc wszystkim Andrzejom, nie tylko tym wymienionym, życzę męstwa w codzienności, radosnej odwagi i marzeń: wznoszących, pozwalających na odkrywanie siebie, innych i świata. Wszystkiego dobrego!

środa, 21 listopada 2012

Perspektywy

Jesień ponoć wiąże się z depresyjnym nastrojem. Smutek zaś, towarzyszący depresji, sprzyja ponoć myśleniu analitycznemu, w odróżnieniu do radości, która z kolei pomaga w myśleniu syntetycznym. Tak kiedyś słyszałem, może i tak jest...
Czytałem niedawno niewielką i nie nową już książeczkę autorstwa profesora Riedla i profesor Pokryszko. Na razie wypożyczam jej egzemplarz, choć jej posiadanie byłoby dla mnie czystą radością (radość - myślenie syntetyczne itd...). Czytałem i myślałem sobie, w którą to stronę wszystko zmierza.
W 1999 roku odbyło się XV Krajowe Seminarium Malakologiczne (w Łodzi dokładnie), co było okazją do przyjrzenia się polskiej malakologii z różnych stron. Autorom opracowania Malakologia polska. Historia - Stan obecny - Perspektywy zależało na przedstawieniu pewnego continnum, a ponieważ oboje związani z muzealnictwem, może i łatwiej było im pisać o dokonaniach polskich malakologów ubiegłych dziesięcioleci. Nie jest to historia obszerna, ale zawierające ważne momenty związane z działalnością różnych malakologów, których wkład w rozwój badań nad mięczakami jest znaczny w skali europejskiej. Do takich należeli Kotula, J.A. Wagner czy Poliński. Sylwetki polskich malakologów zostały zaopatrzone a noty biograficzne i omówienie kierunków zainteresowań badawczych.
Potem pojawiają się ci bardziej znani, znaczy: bliżsi współczesności: J. Urbański, M. Jackiewicz, A. Stańczykowska. Omawiane są akademickie ośrodki podtrzymujące badania malakologiczne: wszystko ładne, przejrzyste, czytelne. No i historia seminariów malakologicznych, wtedy piętnastu, dziś zbliżających się pod trzydziestkę. Łącznie z programami wszystkich wystąpień podczas spotkań malakologów.
A dla mnie największym zaskoczeniem był ŚLIMAKURIER. Nawet nie wiedziałem o jego istnieniu. I chyba żal mi go najbardziej, a dziwny to żal, skoro go nie znałem. Może to dlatego, że zawsze miałem niezwykły sentyment do amatorskich gazetek, sam tworzyłem taką w czasach licealnych, a później - studiując - inną, bardziej poważną (tyle, że mnie z redakcji wywalili;-). Gazetki, nieoficjalne pisma z nieregularnym pojawianiem się w rękach czytelnika, mają swój niepowtarzalny klimat. Jedne bardziej amatorskie, inne bardziej zaawansowane redakcyjnie, często pisane z lekkim przymrużeniem oka, w semantycznym kodzie zrozumiałym dla tej grupy, której pismo dotyczy. Te niuanse i półsłówka, na które nie zwróci uwagi ten, który do grona nie należy, a które w mig wychwyci ten, kogo sprawa dotyczy. Zresztą z moich wycieczek internetowych po różnych towarzystwach i klubach miłośników mięczaków wynika, że takie biuletyny i gazetki wewnętrzne są bardzo popularne na Zachodzie. Więc Ślimakuriera mi żal, bardzo żal. Postęp technik informatycznych, rozwój Internetu nie okazał się sojusznikiem gazetki składanej przez malakologów dla malakologów. Poszło w profesjonalizację, w wysokie standardy, w punktacje i wyniki, i trudno teraz oczekiwać, że kto oderwie się od swoich badań, żeby napisać coś dla innych.
Nigdy nie wiem, czy profesjonalizacja przynosi więcej szkód czy korzyści. Piszę to jako amator. Trochę jak z opieką nad chorym: profesjonalizm jest ważny, ale często tak zapatrzony w procedury i wyniki, że nieludzki. A z kolei domowa opieka - daleka od profesjonalnej wiedzy i popełniająca nieraz straszne błędy - ale ludzka, swojska, naturalna... Analogia może odległa, średnio przystająca, ale mnie się wydaje, że coś w niej jest. Dziś środowisko polskich malakologów doczekało się porządnie prowadzonego periodyku naukowego, pisanego właściwie w całości po angielsku. Nie wiem, jak z punktacją, bo były jakieś przejścia w tym temacie, coś tam w każdym razie się dzieje. Śmierć Ślimakuriera jest dla mnie takim namacalnym znakiem odchodzenia jednak od tej mniej formalnej, ale bardziej ludzkiej, swojskiej strony malakologii. Wystarczy spojrzeć na działania promocyjne, na - tak mi bliską - popularyzację wiedzy malakologicznej: zaiste, wspomagają jesienną depresję.
Nie mam o to żalu do poszczególnych osób. Nie mam nawet żalu do środowiska, bo nie ono pierwsze i ie ostatnie padło ofiarą procesu profesjonalizacji i partykularyzacji nauki. Wydaje się, że jest to trend obecnie nieodwracalny. Więcej powiem: mam nawet żal do siebie, że za mało działam w tym kierunku, aby sytuację tę zmieniać. Kiedy kończąc lekturę wspomnianej książeczki zacząłem myśleć o perspektywach polskiej malakologii, trochę się zasmuciłem. Nie wiem, czy śp. prof. Riedel należał do optymistów, czy do tej drugiej grupy (lepiej poinformowanych). Z książki powiewa optymizmem, nadzieją na dalszy rozwój.  I mnie ta nadzieja nie opuszcza, choć mi tak smutno jakoś po przeczytaniu tej książeczki. Myślę jednak, że trzeba robić swoje i robić to z zapałem. Bo tak słyszałem, że zapalić można tylko od zapalonego. Więc oby tego zapału nie zabrakło. A jeśli kto czuje, że osłabł, niech odszuka tę publikację i w niej szuka entuzjazmu towarzyszącego pionierom.
A. Riedel, B.M. Pokryszko 1999. Malakologia polska. Historia - stan obecny - perspektywy. Tomik pamiątkowy z wydany z okazji 15 Krajowego Seminarium Malakologicznego, Poznań, Bogucki Wydawnictwo Naukowe s.c., 64ss.

poniedziałek, 19 listopada 2012

Prawie vis a vis Prezydenta


Pewnie już dobre kilka lat minęło (więcej niż siedem), kiedy pierwszy raz zajrzałem na Krakowskie Przedmieście w Warszawie, bardzo blisko Zamku Królewskiego. Nie pamiętam dokładnie okoliczności, choć pamiętam zakup: filipińskie ślimaki lądowe, Corculum cardissa, Murex pecten i amonit oksfordzki z Madagaskaru. Jest takie miejsce w Warszawie, prawie naprzeciwko Pałacu Prezydenckiego, do którego zaglądam i z ogromną radością, i z poczuciem poirytowania.
Źródło: Google Maps
Pod numerem 47, po schodkach w dół znajduje się niezwykłe miejsce. Pełne szklanych gablot, kuszących wzrok amatorów egzotycznych kształtów. Coś na kształt gabinetu osobliwości, który rozpalał umysły XIX-wiecznych mieszczan. Warszawski sklep Neptunea należy do bardzo nielicznych przedsięwzięć rynkowych poświęconych konchistyce w skali naszego kraju. Liczący sobie około dwudziestu lat sklep pewnie wejdzie wkrótce w fazę dojrzałości i rozpocznie zdobywanie rynku;) To oczywiście ciepłe życzenie z mojej strony na dwudziestolecie istnienia: a ponieważ dwadzieścia lat to wiek młodzieńczego zapału, wierzę głęboko, że najlepsze dopiero przed Neptuneą.
Cóż powoduje, że sklep przy Krakowskim Przedmieściu tak rozbudza moje emocje? Legenda. Właśnie legenda tego miejsca, pierwszego i bodajże jedynego takiego w Polsce. Pierwotnie sklep znajdował się na ulicy Tamka, która jak wiadomo wiąże się z legendą o złotej kaczce. Obecna lokalizacja nie powinna odstraszać tych, którzy stronią od snobizmu, a wręcz przeciwnie. Jakkolwiek oferowane przedmioty nie należą do dóbr podstawowych, nie mniej podręcznikowy snob najlepiej się tam czuł nie będzie. A to za sprawą właścicieli sklepu, zwłaszcza pana Andrzeja Jarzębowskiego, który w środowisku polskich kolekcjonerów muszli uchodzi za jednego z największych znawców. Otóż obsługa, fachowe doradztwo, możliwość wymiany opinii, zadania pytań, wszystko to buduje bardzo ciepłą atmosferę, wolnego od pośpiechu refleksyjnego dokonywania wyboru potencjalnego zakupu. A wybór jest spory, zwłaszcza jak na polskie warunki, gdzie rynek konchologiczny wciąż jest w powijakach (nie licząc oczywiście przymorskich straganów ze stertami muszlowego złomu). I w odróżnieniu od nadmorskich straganów czy też sklepików z egzotykami, tutaj można liczyć na fachowe wsparcie rasowego kolekcjonera. W zależności od zasobności portfela, cicerone potrafi poprowadzić właściwą ścieżką budowania kolekcji, pomoże w podjęciu decyzji, czy iść w głąb (jeden rodzaj lub gatunek, najcenniejsze okazy) czy na początek postawić na reprezentantów różnych rodzin, dając początek materiałom porównawczym w kolekcji.
Jeśli kto odkrywa w sobie zamiłowanie do konchistyki, jeśli planuje stworzenie kolekcji muszli, powinien zacząć od wizyty w Neptunei. W sklepie znajdzie też inne artefakty z egzotycznych krańców świata (Afryka, Oceania, Azja), poza muszlami znajdzie skamieniałości, korale, minerały lub wyszukane ozdoby.
Źródło: www.neptunea.pl
Dawno już podjąłem decyzję, by nie budować kolekcji na materiałach pochodzących ze sklepów. Wizyty w Neptunei skłaniają mnie jednak do rewidowania przekonań: myślę, że warto posiadać w swoich zbiorach materiał poglądowy na różnorodność form ekologicznych mięczaków. To, co znajduje się w moich zbiorach, a co nie pochodzi z własnoręcznych zbiorów, to głownie nabytki z Neptunei. Nie ma tego wiele, ale są w dobrym stanie i z przybliżoną lokalizacją, co dla mnie szczególnie ważne. Stąd poirytowanie, o którym wspomniałem wcześniej: bo może do końca nie wyrosłem z marzeń o takiej wielkiej kolekcji egzotycznych muszli, może łudzę siebie samego, że dokonany wybór jest ostateczny. Nie wiem, doprawdy nie wiem...
Gdyby mnie ktoś zapytał, co robić, aby zbudować dobrą kolekcję, zaproponowałbym  lekturę książek Andrzeja Samka i wycieczkę do Warszawy, na Krakowskie Przedmieście. Prawie naprzeciwko Pałacu Prezydenckiego (troszkę dalej w stronę Zamku). Trafi w dobre ręce.
Sklep Neptunea jest naprawdę jedynym tego typu w Polsce. Nie chodzi o to, że gdzie indziej nie da się kupić muszli. Owszem, znam takie miejsca i w Krakowie, i w Łodzi i w paru innych miejscach. Ale tylko tam, w Warszawie, sklep prowadzi kolekcjoner, pasjonat i znawca. Dlatego przy okazji wizyty w Warszawie może i warto poświęcić chwilę na wizytę na Krakowskim Przedmieściu. Może więcej niż chwilę, bo pośpiech przy rozglądaniu się wśród muszli na pewno nie jest wskazany...