Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Arion. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Arion. Pokaż wszystkie posty

piątek, 28 lipca 2017

Rufus, lusitanicus czy vulgaris?

No to w końcu mamy ślimacze lato, nareszcie! Uprzykrzające urlopowiczom życie pogody są wręcz idealne do obserwowania ślimaków, zwłaszcza lądowych. Zdarza się, że wieczorami widuję po kilkaset śliników wyłażących z przeróżnych zakamarków na żer. Czasem widok jest jak w horrorze Ślimaki (The Slugs) o którym na blogu niegdyś wspominałem: przerażająca ilość głodnych ślimaków pełznących w stronę czegokolwiek, co da się zjeść, zwłaszcza kwiatów i warzyw...
Pogody są idealne zwłaszcza dla ślimaków nagich. Nie muszą się szczególnie starać. Żarcia w brud, kryjówek pod dostatkiem i wysoka wilgotność ułatwiająca długą aktywność dobową. Czego chcieć więcej? Dziś zatem kilka słów o ślimaku, który wielu malakologom sen spędza z powiek, nie wspominając o działkowcach, dla których jest synonimem ogromnych strat w uprawach.
Wiadomym jest, że żyje w Polsce kilka gatunków nagich ślimaków z rodzaju Arion. Rzecz w tym, że niedokładnie wiadomo ile, i jakie. Systematyka tego rodzaju jest dość zawiła dla laików, a niewielu malakologów lubi babrać się w goliźnie ślimaczej. Sprawę komplikuje synonimizacja opisanych gatunków oraz skłonność do tworzenia międzygatunkowych hybryd. Badania molekularne pewnie stopniowo będą sprawę rozjaśniać, ale sporo jeszcze Wisły upłynie, zanim zrobi się porządek.
Do największych krajowych Arionidae należą: Arion rufus i niemal identyczny Arion vulgaris, do którego odnoszą się niemal wszystkie dane z literatury na temat A. lusitanicus. Nie czuję się siłach, aby próbować rozjaśniać różnice pomiędzy gatunkami, natomiast w największym uproszczeniu mogę powiedzieć, że A. lusitanicus jest endemitem iberyjskim, natomiast tym paskudnym ekspansywnym ślinikiem znanym z tysięcy stanowisk w Polsce i w Europie jest A. vulgaris. Natomiast jest jeszcze A. rufus, który prawdopodobnie ma w Polsce wschodnią granicę zasięgu. Wiktor (2004) podaje, że śliniki te nie występują razem, ale chyba uznać trzeba, że dane te są nieaktualne. Podobnie dane dotyczące zasięgu A. rufus. Ma ten gatunek skłonność do synantropizacji i łatwo ulega zawleczeniu. Spotykałem go zarówno w rejonach naturalnego występowania (buczyny w okolicach Koszalina, sosnowe bory w Słowińskim Parku Narodowym), jak i w okolicach Kętrzyna czy Leżajska, a w okolicach Łodzi mógłbym go łopatą na przyczepę TIRa ładować...
W przypadku oznaczeń tych ślimaków zdać się można wyłącznie na badana anatomiczne i genetykę. Próba określania na podstawie barwy czy wyglądu jest całkowicie pozbawiona sensu. Co ciekawe, populacje dużych śliników na ogół są jednobarwne, ale barwa nie jest cechą stałą. Obserwuję to w miejscach, w których od kilku lat przyglądam się ślinikom. Corocznie ślimaki są nieco inne. Najczęściej przybierają barwę brązowawą w różnych odcieniach, ale bywa, że są prawie pomarańczowe albo prawie czarne. Takie czarne smoliste widywałem tylko na północy i na zachodzie Polski, natomiast pomarańczowe (pomidorowe) widywałem w różnych częściach Polski. W tym roku widuję jasnobrązowe lub czekoladowe (raczej jednak czekolada mleczna niż moja ulubiona gorzka...). Czy jednak mam do czynienia z A. rufus czy A. vulgaris, tego nie wiem, ale ufając malakologom wiem, że z pewnością nie z A. lusitanicus...







czwartek, 8 października 2015

XXXI Krajowe Seminarium Malakologiczne - podsumowanie

Dotarły już do mnie materiały konferencyjne z XXXI Krajowego Seminarium Malakologicznego, więc zabieram się do zaległego podsumowania. Nie będę streszczał streszczeń, wspomnę tylko o tym, co mnie zainteresowało, i może uda mi się zarysować jakieś dostrzegalne trendy.
Wspominałem już, że najważniejszą dla mnie informacją jest doniesienie o pierwszym notowaniu Dreissena rostriformis bugensis (Andrusov, 1897) w polskich wodach. Okazuje się, że w 2014 roku stwierdzono obecność tego inwazyjnego gatunku w Zalewie Szczecińskim. Ciekawe jest to, że pomimo krótkiego czasu od zasiedlenia nowego obszaru, quagga mussel bardzo szybko stworzyła populacje o liczebności zbliżonej do Dreissena polymorpha. Według wstępnych obserwacji, stosunek liczebności w Zalewie Szczecińskim dla D. rostriformis i D. polymorpha wynosi 4:6. Dreissena rostriformis bugensis jest inwazyjnym gatunkiem małża, którego naturalnym obszarem występowania jest dorzecze Morza Czarnego i Kaspijskiego. Małż ten w szczególny sposób zaznacza swą obecność w Ameryce Północnej, gdzie znacząco przyczynia się do wypierania skójkowatych oraz mnożenia strat ekonomicznych w gospodarce hydrotechnicznej. Jest bardzo podobny do racicznicy zmiennej, ale wzór na muszli jest mniej regularny, stąd dla odróżnienia od zebra mussel przylgnęła do niego angielskojęzyczna nazwa quagga mussel. Nie można wykluczyć, że gatunek ten zasiedla inne obszary Polski, ale nie był dostrzegany ze względu na podobieństwo do racicznicy zmiennej. Faktem jest natomiast, że jest to pierwsze notowanie tego gatunku dla zlewni Morza Bałtyckiego.
Bardzo ciekawie wygląda wystąpienie prof. Roberta Camerona. Lubię te momenty, w których malakolodzy odchodzą choć na chwilę od binokularów lub mikroskopów, a patrzą na szerokie horyzonty kultury i obecności w niej motywów malakologicznych. Warto popatrzeć na to, jak w różnych kulturach postrzega się ślimaki, jaki budzą skojarzenia, jakiej wagi inwektywą może być porównanie ze ślimakiem... Żałuję, że referatu tego nie słyszałem, ale pocieszam się, że na przyszły rok planowane jest wydanie książki traktującej o ślimakach w kulturze. Szkoda tylko, że książka ma być wydana w Wielkiej Brytanii...
Ponieważ mięczaki w polskiej faunie reprezentowane są tylko przez dwie gromady: Gastropoda i Bivalvia, szczególnej uwagi godne są wystąpienia dotyczące innych gromad. Profesor Andrzej Samek z Krakowa mówił o głowonogach. Warto odnotowywać takie momenty, bo świat głowonogów owiany jest wieloma tajemnicami i zdecydowanie więcej można mówić o tym, czego o Cephalopoda nie wiemy, niż o tym, co o nich wiadomo. Zwłaszcza - paradoksalnie - o największych bezkręgowcach świata...
Znalazłem jeszcze kilka referatów, które mnie zainteresowały, ale będę się musiał zadowolić samymi streszczeniami. Kiedy jednak patrzę na listę tytułów wystąpień, zauważam, że niektóre obszary były szczególnie mocno reprezentowane. Na lidera XXXI Krajowego Seminarium Malakologicznego wysunęła się skójka gruboskorupowa oraz rodzina Unionidae. Sześć wystąpień poświęconych zostało wyłącznie temu gatunkowi. Ma to swoje uzasadnienie i w statusie prawnym tego gatunku, i jego narażeniu na wyginięcie.
Licznie reprezentowane były również badania nad ślimakami nagimi, zwłaszcza Arion vulgaris. Również Dreissena polymorpha mocno zaznaczyła swoją obecność w wystąpieniach. Ślimaki lądowe jakby nieco ustąpiły pola, ale może to pozorne spostrzeżenie...
Mocną stroną Krajowych Seminariów Malakologicznych jet ich interdyscyplinarność. Pod tym względem udało się kontynuować tę właściwość podczas XXXI seminarium, mam nadzieję, że uda się to również w następnych. A według wszelkich znaków następne odbędzie się w Centralnej Polsce. Ale o tym przy innej okazji. Może nawet wkrótce...


poniedziałek, 22 września 2014

XXX Krajowe Seminarium Malakologiczne, cz. II

Już tylko kilkanaście dni pozostało do inauguracji XXX Krajowego Seminarium Malakologicznego, które w tym roku odbędzie się w Łopusznej koło Nowego Targu. Przez te kilkanaście dni trzeba będzie się jeszcze napocić nieco, zanim powie się omnia parata, ale zdaje się, że organizatorzy dopinają resztkę przygotowań na przysłowiowy ostatni guzik (kto wie, czy nie sochociński;). Otrzymałem kolejny komunikat organizacyjny, z którego wyłuszczyłem m.in, że przewidziano 37 referatów i komunikatów, sesję posterową, wycieczkę (spływ Dunajcem), walne zebranie członków Stowarzyszenia Malakologów Polskich... Kilka wystąpień zapowiada się ciekawie i z pewnością będę  na nie polował. Prof. Anna Stańczykowska i prof. Krzysztof Lewandowski podsumują sześćdziesiąt lat polskich badań nad Dreissena polymorpha, Małgorzata Marzec zreferuje występowanie ślimaków lądowych na pożarzyskach na bagnach biebrzańskich, Tomasz Kałuski spróbuje odpowiedzieć, czy Arion lusitanicus i  A. vulgaris to jeden czy dwa gatunki?, prof. Stefan Alexandrowicz omówi holoceńską malakofaunę Puszczy Kampinoskiej, a doc. Ewa Stworzewicz i prof. Beata Pokryszko zidentyfikują eoceńskie ślimaki bałtyckiego bursztynu. Ciekawie zapowiada się również wystąpienie szanownego jubilata prof. Andrzeja Samka, który w czerwcu tego roku skończył 90 lat, a na seminarium opowie o mięczakach jako wzorcu w technice i sztuce. Na to wystąpienie czekać będę chyba z największym zniecierpliwieniem, bo ze wszystkich tematów interdyscyplinarność malakologii jest mi zawsze najbliższa...

Jeśli warunki techniczne na to pozwolą, kolejna informacja będzie relacją z Seminarium "na żywo", jeśli jednak plan się nie powiedzie, obiecuję obfitszą relację post factum.

piątek, 12 września 2014

Grzybobranie

Zastanawia mnie, jak bardzo doświadczenia dzieciństwa potrafią odbijać się na dorosłym życiu... Na przykład takie grzybobranie: ciągnie się za mną radość tamtych dziecięcych odkryć nowych gatunków, tamto ściganie się kto więcej, kto bardziej różnorodne. Nie ten wygrywał, kto nazbierał więcej, a ten, komu udało się znaleźć więcej gatunków... Albo te wyskoki do lasu po lekcjach, przed powrotem do domu, z plecakiem pełnym książek i zeszytów... Te zagajniki polne, brzezinki rzadkie, po których nikt by się nie spodziewał dwudziestocentymetrowych koźlarzy czy półkilowych niemal prawdziwków...
Eh, rozmarzam się szybko... Rzadziej zdecydowanie zdarza mi się teraz chodzić na grzyby. Kiedyś bywało, że od połowy lipca do końca listopada, a i w grudniu nawet (np. w 1993 roku) chodziłem na grzyby, w swoje miejsca, czasem najdziwniejsze nawet, ale zawsze takie, w których były grzyby. Już wtedy obserwowałem jednak, że grzybobranie nie jest najlepszą okazją do znajdowania muszli ślimaków. Niby czasem gdzieś się coś znalazło, ale to zawsze małe było i takie nijakie, a nagusy nie bardzo mnie wtedy interesowały.
Dziś niewiele się zmieniło, jeśli chodzi o coś, co można by nazwać frajdą. Nie chodzę po grzyby, ale na grzyby i cieszy mnie bardziej fakt snucia się po lasach, niż zbieranie tych samych podgrzybków z tych samych sosnowych bezrunowych lasów... Kiedy już uda mi się na grzyby wyskoczyć, bardziej od tych grzybów wyglądam ślimaków. No może nie bardziej, a tak samo intensywnie... I na ogół coś się znajdzie, czasem coś ciekawego...
Ostatnio na owocnikach czubajki kani Macrolepiota procera znalazłem dwa ślimaki. Jeden to ślinik rdzawy (Arion subfuscus) bodajże, drugi to pomrów cytrynowy Malacolimax tenellus. Kanie nie były ponadgryzane, więc może ślimaki bardziej kryły się w nich, niż na nich żerowały, nie mniej ukryły się chyba niedostatecznie dobrze przed moim wzrokiem. Śliniki spotykam często na  podgrzybkach brunatnych Xerocomus badius, gdzie zostawiają po sobie dość charakterystyczne ślady żerowania. W tym roku spotkałem także pomrowa nadrzewnego Lehmania marginata, nie udało mi się natomiast wypatrzeć już dawno pomrowa czarniawego Limax cinereo-niger lub dziko żyjącego ślinika wielkiego Arion rufus.
Moimi ulubionymi grzybami są piaskowiec modrzak Gyroporus cyanenscens oraz koźlarz czerwony Leccinum aurantiacum - grzyby, na których ślimaki żerują chyba mniej chętnie, niż na gołąbkowatych. W lasach, które mam w pobliżu, dominuje sosna, a to - jak wiadomo - niezbyt dobre środowisko dla ślimaków. Stąd kiedy już na te grzyby pójdę i cieszę się jak dziecko z grzybobrania, jeszcze bardziej się cieszę, kiedy w koszyku, obok różnych gatunków grzybów, trafią się jeszcze i różne gatunki ślimaków. Przyjemne z pożytecznym? Nie po prostu przyjemne!

Malacolimax tenellus

Podgrzybek nadjedzony przez ślinika...

... raczej dużego ...

...takiego jak ten?

piątek, 9 maja 2014

Ślinik rdzawy Arion subfuscus (Draparnaud, 1805)

Największy współczesny autorytet w dziedzinie ślimaków nagich, prof. Andrzej Wiktor, w wydanym przed dziesięciu laty kluczu "Ślimaki lądowe Polski" użył gatunkowej nazwy tego ślimaka w cudzysłowie. Nie przypominam sobie, aby w stosunku do innego ślimaka posłużył się tym zabezpieczeniem, więc coś jest na rzeczy. Nie dotarła do mnie informacja, czy ostatecznie zakończono już rewizję systematyczną tego zbiorczego gatunku, którego szukac można w różnych obszarach Europy.
Wiktor (2004) podaje, że jest to "gatunek zbiorczy" i że w Polsce występuje na pewno jeden z opisanych w literaturze gatunków kryjących się pod tą nazwą. A ponieważ jest to gatunek eurytopowy (o dużej tolerancji ekologicznej) podawany z większej części Europy, systematycy mają co robić.
Ja tego ślimaka spotykam o różnych porach, najczęściej w czasie letniego lub jesiennego grzybobrania, ale równie często w czasie wiosennych spacerów w czasie deszczowej pogody. Jeśli w lasach, to na ogół iglastych, jeśli poza lasami, to najczęściej w parkach, ale raczej nie w środowiskach ruderalnych. W mojej ocenie dość dobrze czuje się w pobliżu kompostowników i dzikich wysypisk śmieci, zwłaszcza takich śródleśnych, których widok doprowadza mnie zawsze do szału...
Ślinik rdzawy jest ślimakiem nagim, osiągającym długość ciała między 35 a 70 mm. Ubarwienie ciała opiera się na barwach pochodnych brązu i pomarańczy, różnej intensywności, od jasnopomarańczowego po brunatny. Otwór oddechowy (pneumostom) znajduje się - jak to u Arionidae - w przedniej części płaszcza i jest otoczony z góry, z tyłu i częściowo od spodu paskiem ciemniejszego pigmentu. Stopa jest biaława, kremowa, a podrażniony ślimak wydziela pomarańczowy śluz, który jest jedną z cech rozpoznawczych. Na końcu ciała znajduje się gruczoł kaudalny, charakterystyczny dla śliników.
Nie jest wybredny pokarmowo: zjada grzyby kapeluszowe, części roślin, nie gardzi odchodami kręgowców, zwłaszcza ssaków (patrz foto).
W odróżnieniu od większych Arionidae, zdaje się prowadzić cichszy tryb życia... Nie łazi tak często w wilgotne poranki i wieczory, zdecydowanie częściej widuję go podczas ciepłych deszczów. Wygląda tak,
jakby lubił kiedy padają na niego krople deszczu. Może po prostu wie, że w czasie deszczu ptaki unikają latania i polowania, więc zawsze troszkę bezpieczniej...
Musze w tym roku intensywniej poszukać innych średnich Arionów, zwłaszcza fasciatus i silvaticus. W ogóle chciałbym trochę bliżej przyjrzeć się tym ślimakom i choć troszeczkę pewniej podchodzić do ich nazywania. A z drugiej strony, to czy to takie istotne, skoro wciąż nie wiadomo, który ślinik "rdzawy" u nas występuje?
Korzystałem z A. Wiktor. 2004. Ślimaki lądowe Polski. Mantis Olsztyn. 304pp.
 

piątek, 12 lipca 2013

Sucharek

Zjawisko to zaobserwowałem po raz pierwszy przed kilkunastu laty, w 1998 lub '99 roku. Na ogół ma ono miejsce latem, choć widywałem je również późną wiosną i wczesną jesienią.

Na fotografiach widać ślinika, czarno umaszczonego, podpowiem, że to Arion rufus albo Arion vulgaris (=lusitanicus). Na pierwszy rzut oka nie widać, aby coś się tam działo. To fakt. Zdarzenie miało już miejsce, a fotografie przedstawiają skutek. Smutny skutek. Smutny dla ślimaka...
Na zdjęciach widoczny jest ślinik podążający w kierunku kryjówki, do której już nigdy nie dotrze. Zaskoczony wzrostem  temperatury i promieniowania słonecznego nie zdążył już schronić się przed zabójczym działaniem słońca. Jak to możliwe, że zwierzę staje się tak nieuważne?
Zastanawiam się nad mechanizmem tego zjawiska. Wiążę je przede wszystkim ze środowiskami antopogenicznymi, choć "w naturze" też kilkakrotnie to widziałem. Najczęściej jest to związane z dość wilgotnymi porankami, lekko zachmurzonymi, takimi, po których trudno ocenić, jaka będzie pogoda. Ślimaki powinny być mądrzejsze i lepiej od ludzi przewidywać pogodę. W takich sytuacjach, jak ta opisywana, ślimak rano wyrusza na żerowanie. Rośliny są wilgotne, skropione rosą, co pozwala na szybkie przemieszczanie się i smaczny posiłek. Kiedy ślimak jest najedzony, postanawia wrócić do kryjówki. Nie doszedłem jeszcze tego, czy ślimaki nagie preferują stałe kryjówki, takie bazy wypadowe, czy też chowają się gdzie popadnie, byleby było bezpiecznie. I jedna i druga teza mają swoją argumentację. Wydaje mi się jednak, że niepłoszone ślimaki mają raczej swoją kryjówkę, natomiast nękane (choćby zabiegami agrotechnicznymi lub innymi okolicznościami) kryją się w dość przypadkowych miejscach. Wróćmy do opisywanej sytuacji. Kiedy ślimak się naje i wraca do swojej kryjówki, następuje zmiana warunków atmosferycznych. Promienie słoneczne nagrzewają ziemię szybciej niż dotąd i zaczyna się wyścig. Jeżeli ślimak znalazł się na chodniku, wybetonowanym podjeździe czy na utwardzonej drodze, wzrost temperatury podłoża następuje szybciej. Zwłaszcza na asfaltowych lub betonowych elementach dróg. Gdyby ślimak pozostał na żerowisku, pewnie ukryłby się w korzeniach roślin lub w ostateczności na spodniej stronie liści (ślimaki nagie rzadko preferują ten typ schronienia). Wejście na chodnik wyłożony betonowymi płytami jest ryzykowne, choć teoretycznie niesie ze sobą możliwość sporej wygranej: jeśli dotrze na czas, może ukryć się w szczelinach między płytami, gdzie nie dosięgnie go żaden drapieżnik... Temu ze zdjęcia nie udało się jednak dojść do celu. Dlaczego? Źle wyliczył czas dojścia, prawdopodobnie nie uwzględniając wydłużającej się drogi ze względu na wzrost lepkości śluzu.
Wzrost temperatury powoduje drażnienie ślimaka. Musi wtedy wytwarzać więcej śluzu, aby chronić swoje ciemne ciało przed poparzeniem słonecznym. Śluz jest też niezbędny do poruszania się. Im jest cieplej i im niższa wilgotność powietrza, tym szybciej śluz wysycha, stając się najpierw bardziej lepki,potem zamieniając się w opalizującą suchą błonkę. Wzmożone zapotrzebowanie na śluz powoduje odwodnienie ślimaka, jego ruchy stają się przez to bardziej powolne. Im bardziej ślimak stara się pośpieszyć, tym więcej energii go to kosztuje, a im więcej energii traci, tym wolniej się porusza. W efekcie: czasem na kilka centymetrów przed kryjówką (kamienieniem, cegłą, starą szmatą, porzuconą deską, grudą ziemi itp.) znajduje się - nawet po kilka - zasuszonych ślimaków nagich. To prawdopodobnie najwyższa cena, jaką zapłaciły za ewolucyjny wynalazek pozbawiający ich muszli. Szybkość, którą zdobyły wraz z pozbyciem się balastu muszli nie zawsze rekompensuje ryzyko wyschnięcia.
Zastanawia mnie natomiast, jak to możliwe, że niektóre osobniki ślimaków nagich nie nauczyły się rozpoznawać warunków atmosferycznych. Czy to wina obżarstwa, tej jeszcze jednej porcyjki, po której ciężko wstać od stołu?  Czy to wina spóźnialstwa, za które kiedyś trzeba zapłacić? Może to pokłosie młodzieńczej naiwności i wiary w to, że jeszcze zdążę? A może to wina człowieka, że tak dużo miejsca zabetonował, zaasfaltował, udeptał i utwardził? Nie wiem; to pytania dla ślimaków, pod rozwagę. Choć wydaje mi się, że i my możemy się czegoś z tej przykrej lekcji nauczyć...

czwartek, 6 czerwca 2013

Krakanie

Kończąc poprzedni wpis na blogu, wspomniałem o niemieckim samochodzie. Przedwczoraj przypomniał o swoim wieku i zasługach w zdobywaniu świata i poprosił o kilka dni urlopu. Właściwie: zażądał, bo  bez żadnego ostrzeżenie po prostu nie odpalił i nie robi tego już trzeci dzień. Czyli sam sobie wykrakałem wizytę u mechanika, która znowu szarpnie za oberwaną kieszeń.
Pomyślałem sobie tak: nie ma tragedii. Nie chce odpalić - to nie, pojadę autobusem, trochę zaoszczędzę, trochę poczytam po drodze, trochę więcej pospaceruję do przystanku. Same plusy. Taaaa, już to widzę, jak sobie wmówiłem propagandę sukcesu.
Wczoraj był Światowy Dzień Ochrony Środowiska Naturalnego, święto ogłoszone przez ONZ w 1972. Fajna okazja, żeby zastanowić się troszkę nad problematyką ochrony środowiska, a co z tym nierozerwalnie związane - również ochrony przyrody. No i tak: już drugiego dnia dojazdu do pracy środkami komunikacji publicznej okazało się, że koszt dojazdu "wte i wewte" przekroczył koszt paliwa, jakie zużywam przeciętne dojeżdżając do pracy własnym samochodem. Zaraz, coś tu się nie zgadza! Przecież wszędzie na świecie transport zbiorowy jest tańszy niż indywidualny, więc co jest grane? Czyżbym miał tak ekonomiczny (a tym samym ekologiczny) pojazd, że na głowę biję komunikację publiczną i zadaję kłam ekologom i zielonym ekonomistom? Niemożliwe, przecież moje auto jest stare, technologie nie tak zaawansowane, więc nie może być tańsze od przejazdu PKSem. A jednak. Same autobusy pewnie dużo starsze niż to moje i pewnie jeszcze więcej przejechały równików. I na pewno zostawiają więcej spalin, bo każde przyśpieszenie tych wehikułów pozostawia za dyliżansem czarną chmurę nadpalonej ropy... Może dlatego te bilety takie drogie, bo większa część oleju napędowego, zamiast być zamieniona na energię i spaliny, zamieniania jest na te ostatnie, a energii wystarcza co najwyżej na wprawianie pojazdu w swoisty rezonans powodujący, że czytanie książki staje się wyzwaniem dla najcierpliwszych...
Przejechanie 60 km komunikacją publiczną kosztowało mnie 16 zł 30 groszy. To prawie dwukrotnie więcej niż przejazd samochodem, oczywiście bez uwzględniania kosztów amortyzacji, ubezpieczenia i innych narzutów na koszta, które przecież też muszą być uwzględnione w cenie biletu. Dziś za bilet na trasę o długości 6 km (słownie sześć kilometrów, czyli sześć tysięcy metrów) zapłaciłem 4 złote. Znaczy to, że jeden kilometr kosztował mnie ok. 67 groszy, prawie dwa razy więcej niż w dniu wczorajszym. To wychodzi więcej niż zryczałtowana stawka za przejazd 1 km samochodem osobowym z silnikiem o pojemności poniżej 900 cm3 i troszkę mniej niż za to samo, ale samochodem z silnikiem powyżej 900 cm3 (swoją drogą: ciekawe, czy Minister Infrastruktury ma rozeznanie, ile samochodów z silnikiem o pojemności poniżej jednego litra jeździ po polskich drogach...).
Trudno mi się pogodzić z taką sytuacją. Nie mając obecnie samochodu, decyduję się na jazdę komunikacją zbiorową. To powinno być tańsze, bo niekoniecznie wiąże się z wygodniejszą jazdą. W istocie: muszę dojść do przystanku blisko kilometr, przesiadać się w miejscowości, w której autobusy jeżdżą raz na półtorej godziny lub rzadziej, zastanawiać się czy w ogóle autobus przyjedzie, czy się zatrzyma na przystanku, czy mnie zabierze (no bo może właśnie przeładowany). A w drodze powrotnej to jeszcze muszę przejść trzy kilometry, bo autobus nie jedzie na moje osiedle, a komunikacja miejska zapewni mi podwózkę za cztery złote (za trzy kilometry!) dopiero za godzinę... Do tego dochodzi niemiłosierny hałas w czasie jazdy i dołączony w promocji wibrator wmontowany w każdą część autobusu. Okoliczności takie jak braki w higienie czy zwykłe przepocenie po całym dniu pracy, nie wymagają dalszego komentowania. I jeszcze stanie w czasie jazdy... Jeśli autobusem, to idzie wytrzymać, jak busikiem, to trzeba się schylać i lawirować, żeby się nie wyłożyć na kolejnym zakręcie.
Źle się dzieje, że tak wygląda sytuacja. Za daleko mam do pracy, żeby dojeżdżać rowerem (druga sprawa: nie miałbym możliwości wejść pod prysznic po takiej przejażdżce). Pracować muszę, więc do pracy dojeżdżam samochodem. Wolałbym autobusem, ale jakoś nie widzę, żeby mnie próbowano przyciągnąć. Więcej: towarzyszy mi przekonanie, że komunikacja publiczna jest wspaniałym rezerwuarem peerelowskiej mentalności: tam nie jestem klientem, tylko balastem. A infrastruktura jest beznadziejna. Więc nie zostaje mi nic innego, jak podzielić się z mechanikiem moimi dochodami i na powrót korzystać z niemieckiego samochodu, który wciąż ma ambicje dziesięciokrotnego okrążenia równika...
Mam świadomość, że jeżdżąc samotnie do pracy swoim samochodem przyczyniam się do niszczenia środowiska naturalnego. Mam świadomość, że tracę sporo czasu. Mam też świadomość, że tracę bardo dużo z moich pasji, bo nie mogę się przyglądać trawnikom, drzewom, murkom i innym miejscom, gdzie łażą sobie ciekawskie ślimaki. Naprawdę chciałbym to zmienić, naprawdę wolałbym korzystać z rozwiązań opartych na transporcie zbiorowym. Ale w Polsce B jest to niemożliwe. W Polsce B upokarza się człowieka nawet wtedy, kiedy chce się przesiąść do autobusu. W Polsce B argumenty ochrony środowiska umykają bardzo, ale to bardzo daleko od zdrowego rozsądku...
Nie wiem, ile potrwa moje unieruchomienie samochodu. Nie wiem, ile wystarczy mi cierpliwości do pseudokomunikacji zbiorowej. Na razie pozostaje mi to, co jest. Wymuszone spacery, w czasie których stwierdzam kolejne bardzo liczne stanowiska ślinika, jeszcze nie wiem czy wielkiego, czy luzytańskiego. Jak podrosną, może ktoś mi pomoże oznaczyć rufus czy vulgaris (= lusitanicus). W każdym razie pogoda sprzyja ślimakom i dobrze to widać, idąc na przystanek po wydeptanej ścieżce wśród rozmiękczonych nieużytków wzdłuż nieczynnych torów kolejowych - jedynej drogi z osiedla na przystanek.
I czemu wciąż się obawiam spóźnienia na autobus, zatrzymując się na ścieżce i przenosząc niepoprawne wstężyki gajowe, którym właśnie w tym momencie zachciało się wchodzić mi pod nogi...
Minął wczoraj Światowy Dzień Ochrony Środowiska Naturalnego. Jak tak dalej pójdzie, to cała naszą ekologię szlag trafi przez rozklekotane autobusy pekaesów. Ciekawe, czy ktokolwiek zwraca na to uwagę, czy może właśnie księgowość wyliczyła, że trzeba podnieść bilety, bo straty za duże... I obym tego znów nie wykrakał!

piątek, 13 lipca 2012

Nago w kapuście

Dla amatora malakologii pewne tematy pozostają trudne, wręcz wstydliwe... Zwłaszcza, kiedy trzeba skonfrontować się z nagością. Nie każdy potrafi bez zażenowania rozmawiać o tych tematach, nie czerwieniąc się z zawstydzenia. Mnie sprawia to sporą trudność, dlatego postanowiłem się z tym zmierzyć i - nomen omen - obnażyć się z moich problemów.
Sprawa jest śliska. Niestety wiele wskazuje na to, że nie można jej rozwiązać w delikatny sposób i wymaga działań zdecydowanych. Przekonuje mnie o tym stanowisko poznańskiego malakologa, prof. Jana J. Kozłowskiego, specjalisty od ochrony roślin.
Przed kilkoma dniami dotarła do mnie przesyłka z pracami profesora Kozłowskiego, który od lat zajmuje się badaniem metod ochrony roślin przed szkodnikami, zwłaszcza przed ślimakami nagimi.
Jeszcze z dzieciństwa pamiętam jedną z trudniejszych rozmów na temat mojej fascynacji ślimakami. Rozmowa, a właściwie polemika, odbyła się z pracownikiem Ośrodka Doradztwa Rolniczego, który przekonywał mnie, że ze ślimaków nie ma żadnych pożytków i jedynym słowem, jakie można je określać, to "szkodnik". A ja byłem młody i głupi i nie potrafiłem znaleźć licznych kontrargumentów, w związku z czym pozostałem przy najmocniejszym: "Skoro Pan Bóg stworzył, to znaczy że do czegoś są potrzebne". Ale i dziś miałbym pewnie problemy z przekonaniem działkowca, któremu ślimaki zjadły całą marchew, że "ślimaki są do czegoś potrzebne"...
I od tego chciałbym zacząć. Jeśli mówimy o tym, że ślimaki są szkodnikami upraw, to mówimy prawdę, ale prawdę, którą trzeba uzupełnić o dopowiedzenia. Po pierwsze: nie wszystkie ślimaki są w jednakowym stopniu szkodnikami. Potencjał jednych jest większy, potencjał innych - co oczywiste - mniejszy. Jedne ślimaki preferują siewki pszenicy lub rzepaku, i te będą czynić spustoszenie, inne z kolei wybierają rośliny o mniejszej wartości użytkowej dla człowieka, stąd czynione szkody będą miały mniejsze znaczenie.
Po drugie szkodnikami są przede wszystkim gatunki obce inwazyjne. Myślę, że to trzeba podkreślić. Gatunki rodzime, które zamieszkują te obszary od tysiącleci, tworzą część ekosystemów, w których zachowywana jest równowaga. Mają swoich wrogów naturalnych, dzięki czemu populacja utrzymywana jest w odpowiedniej liczebności. Gatunki obce na ogół wypierają gatunki rodzime, jednocześnie na ogół lepiej radzą sobie z wrogami naturalnymi.Tam, gdzie inwazyjne ślimaki pojawiają się masowo, masowo też ustępują gatunki dotąd zamieszkujące skolonizowaną niszę.
Po trzecie o szkodnikach mówić możemy dopiero wtedy, kiedy mamy do czynienia z gospodarką. Interesy życiowe człowieka i ślimaka nie koniecznie idą w parze, a praktyka podpowiada, że na ogół są przeciwstawne (choć duża część ślimaków nagich to gatunki synantropijne).
Po czwarte: w dużej mierze człowiek sam sobie winien. Bo przede wszystkim on sam przyczynia się do kolejnych zawleczeń ślimaków i to on sam przez niewłaściwe gospodarowanie przyczynia się do zwiększenia komfortu rozwoju szkodzących ślimaków. Niszczenie bioróżnorodności odbija się przede wszystkim na  powiększających się stratach ekonomicznych. Gospodarka rolna coraz częściej opiera się na monokulturach, które pozwalają daleko idącą specjalizację rolniczą. Ale jeśli wprowadza się monokultury (np. plantacje rzepaku, ziemniaka czy kukurydzy), to trzeba się liczyć z tym, że odbiera się środowisko życia całych ekosystemów, które bez ingerencji człowieka pozostawały w równowadze. Weźmy za przykład pszczoły, które od lat borykają się z drastycznym spadkiem liczebności. Jedną (ale nie jedyną!) z przyczyn masowego ginięcia pszczół są właśnie wielkoobszarowe monokultury, które powodują braki pożywienia dla pszczół. I nawet jeśli weźmiemy pod uwagę plantacje rzepaku, to dla pszczół oznacza to kilka dni obfitości a potem całkowity brak dostępu do alternatywnych źródeł pokarmu.
Myślę, że ślimakami może być podobnie, z tą jednak różnicą, że jednolite uprawy rugują gatunki pierwotne, ale pomagają gatunkom obcym, lepiej przygotowanym do kolonizowania nowych środowisk.
Dzieje się tak choćby dlatego, że zwierzęta pozbawione różnorodności roślin, zmuszone są poniekąd do zjadania właśnie tych, które są jedynie dostępne, stąd konflikt interesów się zaostrza. Przekształcanie środowisk pod potrzeby gospodarki rolnej powoduje również degradację naturalnych biotopów, zamieszkiwanych przez naturalnych wrogów szkodników upraw. Wysoka kultura agrarna z jednej strony przyczynia się do wzrostu wydajności produkcji rolnej, z drugiej strony naraża na nowe niebezpieczeństwa. Osuszane pola, wycinane pojedyncze drzewa śródpolne, likwidacja miedz - to wszystko powoduje, że łatwiej jest prowadzić produkcję, ale trudniej jest zapewnić funkcjonowanie zwierząt odpowiedzialnych za zwalczanie szkodników.
Owszem, natura sobie poradzi, bo nie toleruje pustki. Pytanie tylko, czy mechanizmy obronne przyrody będą sprzyjać człowiekowi? W mojej ocenie nie. Co zatem zrobić, aby zażegnać widmo braku marchewki czy kapusty na stole?
Próbę odpowiedzi na tego typu pytania dają prace prof. Kozłowskiego. Powtarzam, że nie jest mi łatwo poruszać się w tym temacie, bo przyznawać się muszę do twierdzenia, że moje ulubione zwierzęta są jednak szkodnikami. Sam zresztą tego doświadczam, choć w tym roku akurat ślimaki nagie zostały poważnie przetrzebione przez zbyt ciepłą na początku i zbyt zimną i bezśnieżną na końcu zimę.
Z pośród znanych mi prac poznańskiego naukowca, kilka wartych jest wspomnienia i polecenia. Stanowią one kompleksowe opracowanie problemu, zawierające zarówno identyfikację gatunków szczególnie uciążliwych, jak i metod obserwacji, zwalczania czy minimalizowania szkód powstałych na skutek obecności uciążliwych mięczaków. Omawiając metody przeciwdziałania szkodom w uprawach, koncentruje się nie tylko na metodach chemicznych, ale również na zwalczaniu biologicznym, na zabiegach agrotechnicznych, na tworzeniu źródeł alternatywnego żywienia szkodników bądź wprowadzaniu biologicznych ochron w postaci np. roślin, której obecności ślimaki nie bardzo tolerują.
Urzekła mnie okładka jednej z poznanych publikacji, powstałej przy współautorstwie dr Radosława J. Kozłowskiego z Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu. Mam na myśli wydaną w Poznaniu w 2010 r. przez Instytut Ochrony Roślin Obce inwazyjne gatunki ślimaków nagich występujące w Polsce. Metody wykrywania i zapobiegania ich rozprzestrzenianiu. Przedstawia ona (okładka) dwa ślimaki: ślinika i winniczka. Niesamowicie zostało skomponowane to zestawienia dwóch ślimaków, z których jeden może być gatunkiem niezwykle cennym gospodarczo, a drugi może przyczyniać się do generowania w gospodarce ogromnych strat. Metaforyczne ujęcie spotkania winniczka ze ślinikiem daje do myślenia: winniczek zdaje się prezentować postawę otwartą - z zaciekawieniem przygląda się przybyszowi, który dla odmiany przybiera postawę obronną (charakterystyczne dla rodzaju Arion uformowanie ciała), zdradzającą jednak agresywne nastawienie do otoczenia. Ślinik zdaje się być zdecydowanie większy i wskazuje postawą ciała na roszczenia typu: "Teraz ja tu rządzę! Teraz ja pokażę, na co mnie stać!" Spotkanie odbywa się gdzieś na liściu, może to liść sałaty lodowej, może innej rośliny uprawnej. Przyznaję, że to jedna z najciekawszych okładek, jakie spotkałem w publikacjach przyrodniczych: wysmakowana, metaforyczna, trafna, tajemnicza, utrzymująca w napięciu, a jednocześnie prosta i przejrzysta zarazem. Treść książki dostosowana zarówno do potrzeb specjalistów od uprawy, jak i specjalistów od ślimaków. Autorzy zamieścili ryciny pozwalające na oznaczenie ślimaków za pomocą budowy układów rozrodczych, przedstawiono mapki zasięgu gatunków inwazyjnych, zestawienie preferowanych gatunków roślin oraz skali uszkodzeń. Ponadto w książce znaleźć można metodykę odłowu ślimaków, szacowania strat, metody zapobiegania zawleczeń oraz metodykę zwalczania szkodników.
Więcej informacji na temat ślimaków nagich znajdzie czytelnik w innej publikacji prof. Kozłowskiego, o której już niegdyś troszkę wspominałem w zakładce Galeria. Wydana w tym samym roku praca Ślimaki nagie w uprawach/ Klucz do identyfikacji. Metody zwalczania zawiera bogatszy materiał ilustracyjny (liczne fotografie okazów) oraz omawia więcej gatunków ślimaków nagich spotykanych w uprawach. Zawiera też dobry klucz do oznaczania ślimaków nagich, pozwalający na naukę szybkiego odróżniania podstawowych rodzin ślimaków nagich.
Dla tych, którzy dość już mają obecności pomrowików, śliników, pomrowów czy pomrowców w swoich uprawach, przygotowano rozdziały omawiające zwalczanie szkodników. Omówione zostały dawkowania dostępnych preparatów chemicznych (moluskocydów) oraz biologicznych, opartych na nicieniu Phasmarhabditis hermaphrodita, który atakuje ślimaki nagie nie przynosząc ponoć szkody innym zwierzętom i człowiekowi. Podchodzę do tego troszkę sceptycznie, nie należę bowiem do zwolenników przenoszenia nowych gatunków, nawet pożytecznych, w obce ekosystemy. Jeszcze nie potrafimy przewidzieć wszystkich następstw pojawienia się obcego nicienia, stąd mój dystans...
Natomiast warte odnotowania są uwagi prof. Kozłowskiego, dotyczące metod chemicznych, a zwłaszcza zalecanych dawek moluskocydów. W opinii autora nie powinno się przekraczać zalecanych przez producenta dawek, ponieważ w konsekwencji prowadzi to odstraszania ślimaków od zjadania wyłożonej trucizny, w związku z czym toksyczne substancje nie spełnią swojej roli, a mogą stanowić zagrożenie dla innych zwierząt. Kozłowski podaje, że właściwie prowadzone prace agrotechniczne mogą przyczynić się nawet do 50% redukcji liczebności ślimaków nagich w uprawach.
Cóż, nie wymieniłem nawet nazw gatunków szczególnie uciążliwych. Niech to posłuży za zachętę do lektury wspomnianych opracowań. No bo jeśli przy deszczowej pogodzie zobaczy kto nagusa w kapuście, to niech wie, co robić. Myślę, że prace prof. Kozłowskiego są godne polecenia zarówno tym, którzy ślimaki lubią, jak i tym, którzy szczerze ich nienawidzą. A  że nie jest mądrze nienawiścią się kierować, warto zmądrzeć. Może lektura publikacji wydanych przez Instytut Ochrony Roślin w Poznaniu w tym pomoże. Ja przynajmniej do tego zachęcam.
Książki, które omawiam, można znaleźć pod adresem Instytutu Ochrony Roślin