wtorek, 14 października 2014

XXX Krajowe Seminarium Malakologiczne - Sprawozdanie

Obiecałem, że coś napiszę. Myślałem: wieczorami siadał będę i opisywał cały dzień. Oj naiwny, naiwny... Nie było wieczorów na siedzenie przed komputerem, bo wieczory należały do rozmów, konwersacji, dyskusji, szeroko rozumianego życia towarzysko-kulinarnego i innych aktywności, które skutecznie wieczór przesuwały daleko w noc. Skoro jednak obiecałem coś napisać, to trzeba się wywiązać, choć wcale to łatwe nie będzie. A dlaczego? Bo wciąż towarzyszy mi ekscytacja, wiąż jeszcze nie zeszły ze mnie emocje tamtych dni.
Tegoroczne Krajowe Seminarium Malakologiczne miało jubileuszowy charakter, bo było trzydziestym z kolei spotkaniem polskich malakologów. Pierwsze z seminarium, zorganizowane z inicjatywy prof. Stefana Alexandrowicza, odbyło się w Krościenku nad Dunajcem w 1985, a uczestników seminarium Organizator wyszukiwał po publikacjach i wydzwaniał z zaproszeniem korzystając z książek telefonicznych…
Dziś, w dobie mediów społecznościowych, Internetu i telefonów komórkowych, dotarcie do malakologów jest nieporównywalnie łatwiejsze, co widać w rosnącej liczbie wystąpień i uczestników kolejnych seminariów. Moja noga stanęła tam pierwszy raz i był to czas, który wciąż zajmuje obie moje półkule mózgowe…
Seminaria malakologiczne – jak wszystkie tego typu konferencje, sympozja czy kongresy – ma dwie strony: naukową, związaną z prezentacją wyników ostatnich badań, konsultacjami, dyskusjami i nawiązywaniu nowych relacji badawczych, oraz silnie z tym powiązaną stronę towarzyską, gdzie każda chwila sprzyja już nie tylko wymianie poglądów, ale również wspomnieniem, anegdotom i ogólnie ujmując: pielęgnowaniu przyjaźni. Nawiasem mówiąc, bardzo spodobała mi się kuluarowa anegdotka rodem z Torunia, bardzo bliska moim amatorskim doświadczeniom. Opowiadała jedna z osób* zajmująca się przywrami digenicznymi, że w czasie ćwiczeń terenowych ze studentami, podczas zbierania zatoczków do badań nad stopniem zarażenia przywrami, zapytał ktoś z autochtonów, czym się zajmują. Pouczona doświadczeniem, chcąc uniknąć skomplikowanego tłumaczenia celu badań, zdawkowo odpowiedziała: „Badamy jakość wody”. W odpowiedzi dało się słyszeć z ust nadjeziornego autochtona: „A myślałem, że zbieracie te zatoczki, co są zarażone tymi przywrami…”
Smaczków temu podobnych więcej było w czasie jubileuszowego Seminarium. Niech one zostaną we wspomnieniach uczestników, niech obrastają własnym życiem, powtarzane jako dygresje w trakcie wykładów. Nie mogę jednak nie docenić tej właśnie strony Krajowego Seminarium Malakologicznego: od jakiegoś czasu udaje mi się zdobywać tomy konferencyjnych streszczeń, wiem  mniej więcej, o czym się dyskutuje, w jakim kierunku podążają badania. Najbardziej brakowało mi jednak kontaktu z ludźmi, którzy większą lub mniejszą cześć swojego życia, nie tylko zawodowego, związali z malakologią. Miałem okazję poznać już kilku malakologów, z kilkunastoma utrzymuję mniej lub bardziej intensywną korespondencję. Ale to wciąż mało, mało, mało. Seminarium stworzyło mi okazję nie tylko osobistego spotkania z legendami (tak, tak właśnie mam prawo określać niektóre z osób uczestniczących w seminarium), ale również rozmów z nimi, wymiany poglądów czy po prostu wyrażenia im swojej wdzięczności za wprowadzenie mnie w świat pasji. Bardzo żałuję tylko, że nieobecna był prof. Anna Stańczykowska-Piotrowska, z której książki Zwierzęta bezkręgowe naszych wód jako kilkuletni chłopiec przerysowywałem muszle mięczaków podpisując je łacińskimi nazwami i poszukując polskich odpowiedników. Może następnym razem uda mi się osobiście pokłonić Pani Profesor i cząsteczkę swojego długu wobec niej spłacić. Żal mi również, że nie spotkałem i innych – Tomasza Umińskiego, Andrzeja Kołodziejczyka czy Stanisława Myzyka, ale przecież nie można mieć wszystkiego…
Dla osób, które przygodę z malakologią – tak jak ja – zaczęły od fascynacji muszlami, spotkanie z profesorem Samkiem musi być  wydarzeniem niezwykłym. Zdążyłem mu powiedzieć, że pierwszą egzotyczną muszlę udało mi się oznaczyć na podstawie jego książki Świat muszli z 1976. Do dziś uważam tę książkę za niezwykle cenną publikację na temat nie tylko mięczaków i ich muszli, ale również historycznych i kulturowych związków człowieka z mięczakami.
Wiele mógłbym wymieniać nazwisk, które znaczyły kolejne etapy na drodze mojej malakologicznej pasji. Ale w jednym miejscu: prof. Wiktor, Piechocki, Alexandrowicz, Pokryszko, Lewandowski a nawet Robert Cameron… Gubię się i nadal nie odnajduję słów oddających emocje, które wciąż mi towarzyszą…
Bardzo miłe były również te momenty, kiedy wyciągając rękę mogłem się przedstawić  ludziom, z którymi od jakiegoś czasu pozostaję w korespondencyjnym kontakcie. Nie będę ich wymieniał, bo to duża część z tych, którzy malakologią się zajmują. Ale to naprawdę miłe. A jeszcze milsze były te momenty, kiedy po jakimś czasie rozmowy okazywało się, że Malakofil to ja… Oj, połechtało to próżność niejednokrotnie, oj połechtało…
Spotkania z legendami to jedno. Ale spotkania z nadziejami są nie mniej ekscytujące. Kiedy siedziałem i przysłuchiwałem się wystąpieniom polskich malakologów, którzy karierę naukową dopiero budują, widziałem niezwykłe perspektywy otwierające się przed nimi. Nisko się chylę przed nimi, przed ich pracowitością, pasją, dążeniem do znaczących wyników. Może w tym sporo jest mojej naiwności, a niech tam, ale to przecież kolejna zmiana sztafety, to oni za lat trzydzieści będą podpisywać swoje książki takim zawstydzonym amatorom, których niechcący zarazili pasją… Oczyma wyobraźni widzę ich – dzisiejszych magistrów i doktorów, jak uzyskują kolejne stopnie i tytuły. Widzę ich i milcząco zachwycam się ich pracą…
Pora zejść z górnego C i oddać kilka słów wystąpieniom. Nie będę ich omawiał. Te, które najbardziej mnie interesowały, udało mi się wysłuchać, w ogóle nie opuściłem żadnego z wystąpień. Żadnego! I tylko mój pęcherz mi świadkiem, że czasem nie było łatwo pogodzić śle dennie wywodu z fizjologią i perspektywą wymiany spostrzeżeń w czasie krótkiej przerwy kawowej. No w dwóch miejscach jednocześnie jeszcze nie nauczyłem się bywać, stąd fizjologia musiała ustępować pierwszeństwa pasji… Nie było chyba takiego referatu, który by mnie znudził, choć były takie, które wysłuchiwałem trochę jak na tureckim kazaniu. Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka dziura w biologicznej wiedzy. Czasem po prostu zwyczajnie ni w ząb nie rozumiałem, o czym prelegent mówi. I chyba niektóre referaty były dla mnie trudniejsze niż wystąpienie prof. Camerona, który mówił po angielsku, a ja jakoś nigdy tego języka się nie uczyłem (słowo daję, że coś tam zrozumiałem, zwłaszcza liczby;)).
Pierwszego dnia obrad największe wrażenie zrobił na mnie najmniej malakologiczny referat prof. Witolda Alexandrowicza pt. Ile trwają dwie minuty? Dydaktyczny majstersztyk! Dla mnie, który przez kilkanaście tygodni tego roku walczył z książką Jerzego Dzika Dzieje życia na Ziemi było to jak odsłonięcie zasady działania magicznej sztuczki: iluzja fascynuje, kiedy jest nieznana, ale kiedy ujrzeć ją od drugiej strony, radość jest jeszcze większa i rozlewać się chce na innych. Tak właśnie się czułem, jakby ktoś wtajemniczył mnie w magiczną sztuczkę. A na czym sztuczka polegała? Żeby dzieje Ziemi skorelować z rocznym kalendarzem i kolejnym datom przypisać ważne wydarzenia w dziejach planety. Świetne!
Prace „słodkowodne” wypełniły pierwszy dzień Seminarium. Z otwarta gębą przysłuchiwałem się kolejnym referatom i komunikatom, latałem wzrokiem za slajdami prezentacji i chłonąłem jak gąbką wszystko, o czym tylko była mowa. A po zakończonych obradach jeszcze Walne Zebranie Członków Stowarzyszenia Malakologów Polskich… Również pierwsze w mojej historii…
Jak to określił prof. Wiktor, drugiego dnia wypełzliśmy na ląd. Od początku popołudniowej sesji (bo przed południem była wycieczka – spływ Dunajcem) zaczęła się tematyka ślimaków lądowych. I tutaj znów zachłanność wiedzy wygrywała z potrzebami innej natury, ale i prezentowane referaty były nad miarę wciągające, a wystąpienie nt Mikrotomografii komputerowej w badaniach malakologicznych, które przyjąłem w harmonogramie jako jedno z tych, co nic nie zrozumiem, okazało się rewelacją (łac. revelatio oznacza objawienie). Odniosłem również wrażenie, że i wśród słuchaczy spotkało się z wielkim zainteresowaniem, wskazując na nową metodę badań, która zapowiada świetne wyniki. A kiedy sobie pomyślę, że już kilka tygodni temu wiedząc, co będzie przedmiotem wystąpienia Anny Sulikowskiej-Drozd, nie wypytałem o szczegóły. A to takie niesamowite rzeczy się okazały!
Czekałem na wystąpienie dr Tomasza Kałuskiego (prezesa Stowarzyszenia), który podjął temat śliników z rodzaju Arion (to te wielkie, oślizgłe, brązowe lub czarne, co zjadają warzywa na działkach;). Wniosek płynął z referatu taki: Arion lusitanicus jest endemitem iberyjskim, a to, co zżera nam marchewkę, to niewątpliwie jest Arion vulgaris. No przesadziłem z tym „niewątpliwie” – wątpliwości nadal jest sporo i wiele warzyw zostanie jeszcze zjedzonych, zanim szkodnikowi ostatecznie nadane zostanie imię…
Zaskoczył mnie też referat malakologa praktycznego pt. Wpływ barwy światła na parametry rozrodu i tempo wzrostu ślimaka Helix aspersa aspersa. W tomach streszczeń pokonferencyjnych dotychczas pomijałem te referaty w pierwszej lekturze i czytałem je dopiero na koniec, dla całości obrazu. A ten mnie zaciekawił i postanowiłem, że w końcu poświecę na blogu trochę miejsca pracy malakologów z Instytutu Zootechniki z Balic, co przekładałem dotąd z nieznanych (nieuświadomionych) przyczyn.
Zanim nastał dzień trzeci, była jeszcze uroczysta kolacja. I jubileuszowy tort ze ślimakiem. I podziękowania dla organizatorów. A zasłużyli na gorące słowa podziękowań, bo zorganizowali naprawdę porządnie całe Seminarium, dbając i o umysł, i o ciało. I o wypoczynek też, w malowniczym cieniu Gorców i Pienin. A odpowiedzialnymi za organizację byli w tym roku malakolodzy z Wrocławia. Świetna robota!
I nastał dzień trzeci. Tu głos należał najpierw do przeszłości: badania nad ślimakami trzecirzędowymi i czwartorzędowymi prezentowane były przez malakologów poruszających się z wprawą po geologii. Nie wyobrażałem sobie, żeby nie wysłuchać wystąpienia doc. Ewy Stworzewicz z Krakowa na temat Eoceńskich ślimaków w inkluzjach bursztynu bałtyckiego. Znowu byłem zmieszany, bo szczęka mi opadała z wrażenia i bałem się ślinotoku na widok złotych muszelek w bursztynie…
W ostatnim bloku tematycznym, po ostatniej przerwie kawowej, a przed obiadem, zaczął się trochę maraton sprintem, czyli gonienie czasu i walka z trudnościami technicznymi, które nieoczekiwanie dały znać o sobie. Pośpiech nie pomagał w zrozumieniu najtrudniejszych dla mnie zagadnień, czyli fizjologii, genetyki i badań molekularnych, które wtedy były właśnie najbardziej reprezentowane. Pośpiech nie oszczędził również prof. Samka, który również musiał pomijać części swojego referatu na temat wykorzystania mięczaków jako wzorca w technice i sztuce. Czekałem na to, jak na gwóźdź programu, stąd lekki niedosyt odczułem. Ale rozumiem, że czasem tak z czasem bywa. Sam też doświadczyłem żelaznej dyscypliny moderatora sesji, i swoje wystąpienie musiałem zaprezentować wykorzystując sposoby Macieja Orłosia… Powiedziałem kilka słów o małym kościółku w Łasku, który zaskakuje dekoracjami ołtarza i ambony muszlami mięczaków, w tym kubańskimi Cerion uva. Chyba nie tylko ja byłem tym zaskoczony…
Wiele mógłbym jeszcze pisać, wspominać, opowiadać. Nie zeszły jeszcze ze mnie emocje tamtych spotkań, więcej w tej narracji emocji niż rozumu. A niech tam. Przecież tam byłem. Miodu nie piłem, ale co widziałem, na blogu spisałem…

I jeszcze na koniec: zupełnie poza malakologią odkryłem coś bardzo inspirującego – blog krakowskiego doktoranta Andrzeja Antoła, który serdecznie polecam: http://jyndrek.blogspot.com/ Nie o mięczakach, ale naprawdę trudno przejść obojętnie.

* nie zapytałem, czy mogę anegdotkę w świat posyłać, więc wolę tak anonimowo;)

Konferencyjny tom
Jubileuszowa publikacja...

Był okolicznościowy tort...
... i czas na przypatrzenie się ślimakom też się zalazł;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz