Całkiem niedawno rozpisywałem się nad nowatorskim pomysłem Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad przeniesienia siedliska poczwarówki jajowatej Vertigo moulinsiana Dupuy, 1849. W polskich warunkach to coś nowego, sojusz drogowców z naukowcami mógł stworzyć nową jakość.
Przed kilkoma dniami oglądałem główne wydanie Wiadomości i w TVP1 i nie bardzo mogłem ogarnąć, o czym mówi materiał reporterski. Widziałem dr Bartłomieja Gołdyna, który komentował coś, co mi nie brzmiało.
Dziś okrężną drogą dotarły do mnie informacje, które wiele mi wyjaśniły jeśli chodzi o wydanie Wiadomości, ale jeszcze więcej zamąciły, jeśli chodzi o poczwarówkę.
Sprawa nadaje się na niezłe dziennikarskie śledztwo, pod warunkiem tylko, że dziennikarze chcieliby naprawdę przejąć się losem chronionego gatunku ślimaka, którego z lupą szukać po turzycowiskach. O tym jeszcze za chwilę. Najpierw streszczenie problemu.
GDDKiA rozpisała w styczniu przetarg nieograniczony na przeniesienie siedliska poczwarówki, media zaczęły się rozpisywać, ile to pieniędzy pójdzie na przeniesie siedliska. Po cichutku, już po tym jak Unia Europejska wstrzymała Polsce środki na budowę dróg, GDDKiA zmieniła troszeczkę warunki przetargu, tak nieznacznie, nikt prawie nie zauważył. Według nowych warunków ma być taniej i szybciej. Wszystko pięknie, tylko znów rzecz idzie o szczegóły. Powiedzenie "wylać dziecko z kąpielą" rewelacyjnie nadaje się do tej sytuacji. Czym się różni pierwszy wariant przetargu od drugiego? Prawie niczym, różnica jest podobna jak "między piciem w Szczawnicy a szczaniem w piwnicy"... Kto się wczytał w nową specyfikę zamówienia ten spostrzegł, że pod określeniem "przeniesienie siedliska" kryje się tak naprawdę "przeniesie ślimaków". Pomysł od czapy zupełnie, nie poparty żadną naukową analizą, podporządkowany reżimowi ekonomicznemu i najdziwaczniej pojętej ochronie środowiska.
Rzecz w tym, że w pierwszej wersji miało być przeniesione siedlisko. Potrzeba było odpowiedniego sprzętu, który przeniesie całe połacie darni z turzycami w nowe miejsce o podobnych warunkach hydrologicznych. Zadanie niełatwe, raz zrealizowane w Wielkiej Brytanii, do pewnego momentu nawet skuteczne. Chodziło o to, żeby przenieść całe środowisko ślimaka zachowując jego mikrohabitaty, co dawało szansę na jego przetrwanie po wysiedleniu.
Ktoś mądry zaopiniował jednak zupełnie inny wariant. Wpadł na pomysł, żeby pozbierać z czterdziestu poletek o powierzchni 1 m2 wszystkie poczwarówki i przenieść je paręnaście metrów dalej, gdzie już poczwarówki sobie żyją. No przecież szczytna idea! Toć gdyby te poczwarówki chciały do rodziny w odwiedziny pójść, to by im kilka pokoleń minęło, a tak: przyjdą pracownicy firmy, która wygra przetarg, potrząsną trawą, pozbierają 2000 muszelek i wysypią w nowym miejscu... Farsa? Nie, poważny projekt finansowany ze środków publicznych.
Nie wiem, kto jest autorem nowej koncepcji usprawnienia budowy zachodniej obwodnicy Poznania. Co gorsza, niefrasobliwy urzędnik przygotowujący specyfikację przetargu tak skompilował pliki, że można by odnieść wrażenie, że pomysł wyzbierania ręcznego ("przez strząsanie na płachtę") zrodził się w głowie Bartłomieja Gołdyna albo Zofii Książkiewicz, którzy badali konfliktowe stanowisko poczwarówki jajowatej.
Bardzo współczuję przywołanym malakologom. Nie dość, że napracowali się, żeby zinwentaryzować stanowisko tego bardzo rzadkiego u nas ślimaka, to jeszcze postulaty ich pracy podeptano, a barbarzyński pomysł podpisano ich nazwiskami. Woła o pomstę do nieba. Podkreślę: bardzo kibicowałem przeniesieniu siedliska, zależało mi na sprawdzeniu, czy pomysł zrealizowany przed laty w Wielkiej Brytanii ma szansę na powtórzenie sukcesu. Bardzo mi się nie podoba nowy pomysł. Według mnie jest to kpina ze współczesnego myślenia o ochronie środowiska, bliższe XIX-wiecznej gorączce gabinetów naturalnych niż poparte rzetelnym studium działaniem na rzecz ochrony zwierzęcia nie mającego najmniejszych szans z człowiekiem...
Emocje dają mi znać o sobie. Nie bardzo potrafię się zdystansować wobec absurdu, który obserwuję. Być może znalazłbym racje, którymi kieruje się GDDKiA. Chodzi o niemałe przecież pieniądze w czasie kryzysu. Mądrzy ludzie jednak powtarzają, że tanie jest drogie i coś mi podpowiada, że nowy pomysł drogowców w to się doskonale wpisuje. Lepiej zapłacić mniej za coś, co może nie wyjść, niż więcej za coś, co daje większą gwarancję. Jakość przegrywa z taniością, jak zwykle zresztą. Ale ja uważam to za głęboko naganne etycznie. Nie tylko stracone zostaną środki publiczne, ale nie zostanie osiągnięty postawiony cel, a gatunek - zamiast ochrony - najprawdopodobniej doczeka się unicestwienia na tym stanowisku. Jak zauważają malakolodzy wplątani w jajowatą aferę, przeniesie dużej ilości osobników jednego gatunku w nowe miejsce może w konsekwencji doprowadzić do zniszczenia populacji autochtonicznej, która nie wytrzyma naporu konkurencji pokarmowej narzuconych krewniaków. I w ten sposób zamiast ochrony możemy sfinansować bezpowrotne zniszczenie nie jednego, a dwóch siedlisk Vertigo moulinsiana.
Chciałbym, aby dziennikarze mówiący o ochronie przyrody nie szukali dwugłowego cielaka lub innej sensacji. Żeby w przypadku zwierząt, na których nie da się zarabiać, pisać rzetelnie informując nie o fanaberiach malakologów, entomologów czy innych dziwolągów, ale o interesie środowiska jako całości, w którym my jesteśmy tylko cząstką, bardzo uciążliwą cząstką...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz