Kończąc poprzedni wpis na blogu, wspomniałem o niemieckim samochodzie. Przedwczoraj przypomniał o swoim wieku i zasługach w zdobywaniu świata i poprosił o kilka dni urlopu. Właściwie: zażądał, bo bez żadnego ostrzeżenie po prostu nie odpalił i nie robi tego już trzeci dzień. Czyli sam sobie wykrakałem wizytę u mechanika, która znowu szarpnie za oberwaną kieszeń.
Pomyślałem sobie tak: nie ma tragedii. Nie chce odpalić - to nie, pojadę autobusem, trochę zaoszczędzę, trochę poczytam po drodze, trochę więcej pospaceruję do przystanku. Same plusy. Taaaa, już to widzę, jak sobie wmówiłem propagandę sukcesu.
Wczoraj był Światowy Dzień Ochrony Środowiska Naturalnego, święto ogłoszone przez ONZ w 1972. Fajna okazja, żeby zastanowić się troszkę nad problematyką ochrony środowiska, a co z tym nierozerwalnie związane - również ochrony przyrody. No i tak: już drugiego dnia dojazdu do pracy środkami komunikacji publicznej okazało się, że koszt dojazdu "wte i wewte" przekroczył koszt paliwa, jakie zużywam przeciętne dojeżdżając do pracy własnym samochodem. Zaraz, coś tu się nie zgadza! Przecież wszędzie na świecie transport zbiorowy jest tańszy niż indywidualny, więc co jest grane? Czyżbym miał tak ekonomiczny (a tym samym ekologiczny) pojazd, że na głowę biję komunikację publiczną i zadaję kłam ekologom i zielonym ekonomistom? Niemożliwe, przecież moje auto jest stare, technologie nie tak zaawansowane, więc nie może być tańsze od przejazdu PKSem. A jednak. Same autobusy pewnie dużo starsze niż to moje i pewnie jeszcze więcej przejechały równików. I na pewno zostawiają więcej spalin, bo każde przyśpieszenie tych wehikułów pozostawia za dyliżansem czarną chmurę nadpalonej ropy... Może dlatego te bilety takie drogie, bo większa część oleju napędowego, zamiast być zamieniona na energię i spaliny, zamieniania jest na te ostatnie, a energii wystarcza co najwyżej na wprawianie pojazdu w swoisty rezonans powodujący, że czytanie książki staje się wyzwaniem dla najcierpliwszych...
Przejechanie 60 km komunikacją publiczną kosztowało mnie 16 zł 30 groszy. To prawie dwukrotnie więcej niż przejazd samochodem, oczywiście bez uwzględniania kosztów amortyzacji, ubezpieczenia i innych narzutów na koszta, które przecież też muszą być uwzględnione w cenie biletu. Dziś za bilet na trasę o długości 6 km (słownie sześć kilometrów, czyli sześć tysięcy metrów) zapłaciłem 4 złote. Znaczy to, że jeden kilometr kosztował mnie ok. 67 groszy, prawie dwa razy więcej niż w dniu wczorajszym. To wychodzi więcej niż zryczałtowana stawka za przejazd 1 km samochodem osobowym z silnikiem o pojemności poniżej 900 cm3 i troszkę mniej niż za to samo, ale samochodem z silnikiem powyżej 900 cm3 (swoją drogą: ciekawe, czy Minister Infrastruktury ma rozeznanie, ile samochodów z silnikiem o pojemności poniżej jednego litra jeździ po polskich drogach...).
Trudno mi się pogodzić z taką sytuacją. Nie mając obecnie samochodu, decyduję się na jazdę komunikacją zbiorową. To powinno być tańsze, bo niekoniecznie wiąże się z wygodniejszą jazdą. W istocie: muszę dojść do przystanku blisko kilometr, przesiadać się w miejscowości, w której autobusy jeżdżą raz na półtorej godziny lub rzadziej, zastanawiać się czy w ogóle autobus przyjedzie, czy się zatrzyma na przystanku, czy mnie zabierze (no bo może właśnie przeładowany). A w drodze powrotnej to jeszcze muszę przejść trzy kilometry, bo autobus nie jedzie na moje osiedle, a komunikacja miejska zapewni mi podwózkę za cztery złote (za trzy kilometry!) dopiero za godzinę... Do tego dochodzi niemiłosierny hałas w czasie jazdy i dołączony w promocji wibrator wmontowany w każdą część autobusu. Okoliczności takie jak braki w higienie czy zwykłe przepocenie po całym dniu pracy, nie wymagają dalszego komentowania. I jeszcze stanie w czasie jazdy... Jeśli autobusem, to idzie wytrzymać, jak busikiem, to trzeba się schylać i lawirować, żeby się nie wyłożyć na kolejnym zakręcie.
Źle się dzieje, że tak wygląda sytuacja. Za daleko mam do pracy, żeby dojeżdżać rowerem (druga sprawa: nie miałbym możliwości wejść pod prysznic po takiej przejażdżce). Pracować muszę, więc do pracy dojeżdżam samochodem. Wolałbym autobusem, ale jakoś nie widzę, żeby mnie próbowano przyciągnąć. Więcej: towarzyszy mi przekonanie, że komunikacja publiczna jest wspaniałym rezerwuarem peerelowskiej mentalności: tam nie jestem klientem, tylko balastem. A infrastruktura jest beznadziejna. Więc nie zostaje mi nic innego, jak podzielić się z mechanikiem moimi dochodami i na powrót korzystać z niemieckiego samochodu, który wciąż ma ambicje dziesięciokrotnego okrążenia równika...
Mam świadomość, że jeżdżąc samotnie do pracy swoim samochodem przyczyniam się do niszczenia środowiska naturalnego. Mam świadomość, że tracę sporo czasu. Mam też świadomość, że tracę bardo dużo z moich pasji, bo nie mogę się przyglądać trawnikom, drzewom, murkom i innym miejscom, gdzie łażą sobie ciekawskie ślimaki. Naprawdę chciałbym to zmienić, naprawdę wolałbym korzystać z rozwiązań opartych na transporcie zbiorowym. Ale w Polsce B jest to niemożliwe. W Polsce B upokarza się człowieka nawet wtedy, kiedy chce się przesiąść do autobusu. W Polsce B argumenty ochrony środowiska umykają bardzo, ale to bardzo daleko od zdrowego rozsądku...
Nie wiem, ile potrwa moje unieruchomienie samochodu. Nie wiem, ile wystarczy mi cierpliwości do pseudokomunikacji zbiorowej. Na razie pozostaje mi to, co jest. Wymuszone spacery, w czasie których stwierdzam kolejne bardzo liczne stanowiska ślinika, jeszcze nie wiem czy wielkiego, czy luzytańskiego. Jak podrosną, może ktoś mi pomoże oznaczyć rufus czy vulgaris (= lusitanicus). W każdym razie pogoda sprzyja ślimakom i dobrze to widać, idąc na przystanek po wydeptanej ścieżce wśród rozmiękczonych nieużytków wzdłuż nieczynnych torów kolejowych - jedynej drogi z osiedla na przystanek.
I czemu wciąż się obawiam spóźnienia na autobus, zatrzymując się na ścieżce i przenosząc niepoprawne wstężyki gajowe, którym właśnie w tym momencie zachciało się wchodzić mi pod nogi...
Minął wczoraj Światowy Dzień Ochrony Środowiska Naturalnego. Jak tak dalej pójdzie, to cała naszą ekologię szlag trafi przez rozklekotane autobusy pekaesów. Ciekawe, czy ktokolwiek zwraca na to uwagę, czy może właśnie księgowość wyliczyła, że trzeba podnieść bilety, bo straty za duże... I obym tego znów nie wykrakał!
czwartek, 6 czerwca 2013
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Super wpis. Pozdrawiam i czekam na więcej.
OdpowiedzUsuń