poniedziałek, 25 stycznia 2016

Malakopedagogika;)

Czy zastanawiali się kiedyś Państwo, jak to się dzieje, że kukułka, nie znając swoich rodziców, powtarza ich zachowania? Czyż nie jest to niesamowite? Czyż nie dowodzi, że nasze zachowanie jest dziedziczne?
Zaraz, zaraz... Czy tylko aby na pewno? Czy naprawdę tak jest, że nasze zachowanie zdeterminowane jest genetyczną wyprawką dziedziczoną po rodzicach?
Nie jestem teoretykiem wychowania. Praktykiem bywam, ale z różnym efektem. Zastanawia mnie jednak, jak to jest z zachowaniem: na ile wynika z modelowania, a na ile jest uwarunkowane genetycznie.
Myślę sobie czasem: a skąd to się u mnie wzięło, że mnie do tego ślimactwa tak ciągnie? Ani genów, ani modelowania bym o to nie obwiniał. Więc co? Niech by może jacyś specjaliści się wypowiedzieli na ten temat. Nie przypominam sobie, aby moje dzieciństwo upływało pod znakiem muszelek czy temu podobnych przedmiotów. Owszem, dom był wrażliwy przyrodniczo, ale nie przesadnie. Nikt mi nie opowiadał o ślimakach, a poza jedną muszlą (Rapana venosa) w domu nie było konchologicznych akcentów. Malakologicznej biblioteczki też nie było (przypominam sobie co najwyżej pojedynczą rycinę ślimaka w poradniku akwarysty). Skąd więc we mnie, jako starszym dziecku, zrodziła się potrzeba poznawania świata mięczaków? Nie wiem, nie znajduję odpowiedzi. I chyba nie znajdę. Postanowiłem jednak spojrzeć nieco na to, jak mogłoby wyglądać wprowadzanie w świat malakologicznej pasji. Zaznaczam tu - dla metodologicznej uczciwości - że nie będę przygotowywał podręcznika "Wprowadzenie do malakologii. Kurs propedeutyki malakologicznej dla najmłodszych, z kilkoma ilustracjami w tekście". Bez żadnych zobowiązań przejrzeć chciałem kilka książeczek dla dzieci, młodszych i starszych, i ocenić ich malakologiczną ortodoksję oraz pokusić się o wyciągniecie jakichś wniosków.
Klasyką, i to klasyką absolutną, jest rymowanka "Ślimak, ślimak, pokaż rogi, dam ci sera na pierogi". Ma ona podobno wiele odpowiedników w różnych językach świata, w Polsce rozwinął ją (ale bynajmniej nie stworzył) Jan Brzechwa. Babcie zapewne wiodą prym w dodawaniu motywacji dla ślimaka, który nie śpieszy się z pokazywaniem "rogów".
I tutaj pierwszy problem: czy właściwym jest powtarzanie rymowanki, skoro ślimak nie ma rogów, tylko czułki? A przecież - jak przypuszczam (trzeba by to zbadać empirycznie), większość dzieci poproszona o narysowanie ślimaka, pamiętałaby o narysowanie "rogów". Więc może to już modelowanie? Może trzeba by zmienić rymowankę na np. "Ślimak, ślimak, pokaż czułki, dam na obiad ci omułki"?
Tu problem drugi zauważam. Czy powinno się swobodnie używać słowa "ślimak" w treściach przeznaczonych dla dzieci? W języku polskim ślimak to przedstawiciel gastropoda, więc może być i wodny, i lądowy, z muszelką (a może skorupką?) (ang. snail) czy bez (ang. slug), bo ślimak to ślimak. A mały ślimak to ślimaczek, z tym, że ślimaczek to przecież nazwa oznaczająca przedstawicieli Vallonidae, może więc nie powinno się zamiennie stosować... Brednia. Książeczki dla dzieci nie służą przecież taksonomii, ale są podporządkowane celom bądź to wychowawczym (w tym moralnym), bądź terapeutycznym (tzw. bajki terapeutyczne). Zatem nie jest w nich istotne, jak nazwiemy ślimaka, bo ma on prowadzić do zrozumienia jakichś mniej lub bardziej uniwersalnych prawd rządzących światem. Ale spotkałem się niedawno z książeczką, gdzie nazwy gatunków były ważne (Po co ci ten dom, ślimaku? Mariusza Niemyckiego) i przyznaję, zaskoczyło mnie to trochę. Wprowadził tam wyraźne rozróżnienie między ślimakiem oskorupionym (reprezentowanym przez ślimaka winniczka), a ślimakiem nagim (nazwanym pomrowem polnym). Co ciekawe, autor potrafi nabudować na różnej biologii ślimaków nagich i ślimaków z muszlą dramaturgię z morałem. Oczywiście byłoby strasznym nieporozumieniem nakazywać autorowi trzymanie się przyrodniczych faktów, ale gdyby nie określenie pomrowa polnego rudawym w wyglądzie, można by rzec, że to świetne wprowadzenie do taksonomii dla trzylatków.
No właśnie, kolejna sprawa: na ile książeczki dla dzieci powinny być blisko tzw. prawdzie przyrodniczej? Wydaje mi się, że z pewnych względów ślimaki idealnie nadają się na bohaterów publikacji dla najmłodszych, choćby z kilku powodów. Ślimaki są łatwe w obserwacji (zwłaszcza lądowe), ślimaki nie gryzą, nie uciekają, nie brudzą w sposób niszczący mienie, nie hałasują... Nie są milusie i nie można się do nich przytulić, ale generalnie jako żywe organizmy mogą stanowić bardzo ciekawy przedmiot obserwacji dla dziecka. Jeśli jednak mowa jest o obserwacji, to nie koniecznie jednak chodzi o obserwację biologiczną, a bardziej pedagogiczną. Łatwo przedstawić ślimaka jako alter ego dziecka, zwłaszcza zaś dziecka przeżywającego trudności. Ślimak, który musi się zmagać z noszeniem ciężkiego domku na placach uczy wrażliwości, pozwala dziecku odkryć siebie ze swoimi trudnościami i niewiele znaczy, że pewne szczegóły nie pasują do siebie, bo liczy się sens moralny. Stąd należy przymykać oczy na takie sprawy jak zostawianie muszli, spanie w nocy itp. Ślimak jest bezpieczny i dlatego bliższy dziecku, niż np. pająk czy wąż, choć dla wielu równie obrzydliwy.
Kusi mnie, aby kiedyś dokonać przeglądu malakologicznej literatury dla najmłodszych. Poczyniłem już nawet pewne kroki w tym kierunku. Zostało mi jeszcze kilka tytułów do sprawdzenia i porównania, dlatego nie będę się rozpisywał, ale kiedyś to zrobię.
Dokonując jednak pewnych podsumowań mogę stwierdzić, że ślimaki mogą być sojusznikami pedagogów, stąd uzasadnionym jest wprowadzenie terminu MALAKOPEDAGOGIKA, nawet jeśli termin ten potraktujemy z przymrużeniem oka. Walory malakopedagogiczne książek są różne, w zależności od postawienia akcentów, tzn. czy książeczkę oceniamy w aspekcie pedagogicznym, czy malakologicznym. Niektóre książeczki są bardzo dobre, niektóre są słabe, inne wreszcie nie są godne polecenia. W niektórych publikacjach na pierwszy plan wysuwa się fabuła i jej walory terapeutyczne lub moralne, w innych tekst podporządkowany jest walorom literackim, jeszcze w innych ważniejsze są ilustracje niż słowo, a w jeszcze innych ilustracje służą bardziej ekspresji plastycznej, niż odwzorowaniu rzeczywistości. Obiecuję stworzyć jakieś narzędzia badawcze i ocenić książki i książeczki dla dzieci pod tym kątem. Sam jestem bardzo ciekaw efektów, jakie wyjdą.
Nie wiem, czy z dzieci, którym rodzice czytają książeczki o ślimakach, wyrosną kiedyś malakolodzy lub przynajmniej przyrodnicy. Nie sądzę, by któryś z rodziców czytał dziecku do snu książeczkę o przygodach ślimaka z myślą, że jego dziecko będzie malakologiem. A jednak wydaje mi się, że ekspozycja dziecięcej wrażliwości na losy dobrodusznych powolnych ślimaków bardzo tej wrażliwości służy...
Swoją drogą wiele bym dał, aby posłuchać rozmowy Katarzyny Stoparczyk o ślimakach. Jeszcze takiego tematu nie słyszałem, ale idę w zakład, że wiele odkryłbym nowych prawd. Więc czekam, a czekając - zajmę się może malakopedagogiką;)











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz