środa, 19 sierpnia 2020

Jerzego Jabłońskiego nieogarnianie

Wszyscy smucą się nieszczęściami przyjaciół, tylko nieliczni potrafią cieszyć się ich sukcesami napisał gdzieś kiedyś podobno Oscar Wilde. Tyle zapamiętałem. Coś jest chyba na rzeczy, bo sukces przyjaciela to jednakowoż jest sytuacja, w której trzeba się skonfrontować z różnymi emocjami za którymi idą różne przecież postawy. I w takiej sytuacji znalazłem się przed kilkoma dniami, kiedy podarowana mi została najnowsza książka mojego przyjaciela Jurka Jabłońskiego Miłość... nie ogarniam. Wiedziałem, że powstaje. W setkach rozmów wracaliśmy do jej różnych kwestii, ale nie znałem żadnego jej fragmentu i oczekiwanie na jej ukazanie się było równie emocjonujące, co wielogodzinne dyskusje na różne męskie tematy, o których rzecz ta traktuje. Był nawet taki moment, że jako jeden z pierwszych widziałem różne propozycje okładki. Śpieszę jednak uspokoić: nie mam zamiaru ustawiać się w kolejce tych, których trzeba by przebadać pod kątem ojcostwa sukcesu. Moja rola sprowadziła się tylko i aż do przyjacielskich rozmów, w których zresztą najczęściej to ja przyznawałem się do całkowitego, bezwarunkowego nieogarniania świata. 

Zaryzykowałbym określeniem, że jestem bibliofilem. Uważam książkę za coś więcej niż utrwalony na papierze zapis czyjejś myśli. Uważam książkę za wartość. Spotkanie z książką stanowi dla mnie wartość, ale ponad tę wartość wynoszę spotkanie z człowiekiem (czyli taką wciąż piszącą się książką). Jako intelektualista (dziś chyba się już nie używa tego słowa...) staram się zachowywać świeżość w spotkaniach z książkami, pozwalam sobie na uwalnianie różnych emocji towarzyszących oczekiwaniu, otwieraniu, pierwszemu spojrzeniu a później przy lekturze - na unoszenie się z nurtem bądź na walkę z tymże, kiedy nie godzę się czytanymi myślami. Jestem też - choć chyba pierwszy raz zdobywam się na takie określenie - pisarzem i znam doświadczenie książki od tej drugiej strony, czyli twórcy (choć doświadczenie to uważam za nader skromne). Tym razem miałem dużo bardziej skomplikowaną sytuację: czekałem na książkę, którą żył mój przyjaciel. Byłem tego świadkiem. Oczekiwanie na nią było tylko maleńkim cieniem tego, co przeżywał mój przyjaciel. Kiedy myślisz o książce kogoś, kogo znasz, z kim łączą Cię więzy przyjaźni wyrosłej na paralelnych biografiach, to wiesz, że znajdujesz się się w sytuacji trudnej. Jeśli Cię jeszcze przyjaciel poprosi o recenzję swojej książki, to wypisz wymaluj: masz już gotowy temat na tragedię dla Sofoklesa.

Nie umiem pisać recenzji. Napisałem ich w życiu kilka, no może kilkaset (z czego większość dotyczy książek o mięczakach), ale o żadnej z nich nie powiedziałbym, że stanowi recenzję sensu stricto. Wolę poddawać się pewnemu intelektualnemu rozpłynięciu w tym, co rezonowało przy lekturze. W mojej ocenie recenzent nie może być kimś na kształt ręki piszącej po wapnowanej ścianie mene tekel fares. Zadaniem recenzenta jest dać świadectwo o tym, w jaki sposób dzieło odcisnęło się na jego myśli, emocjach, życiu. Myślę, że to bardzo ważne: to nie ocenia, tylko pokazuje, jak na jednostkowym (a zatem przecież nie miarodajnym) przykładzie oddziałuje - nomen omen - dzieło. Owszem, może recenzent zająć się sprawami drugorzędnymi, znaleźć mocne i słabe strony, wytknąć błędy i niezgodności, ale to jest rzecz natury technicznej (krytycznej) i nie wyczerpuje definicji recenzji. 

Po co więc tak wiję się i tłumaczę? "Za dużo słów jak na czyste sumienie" usłyszałem kiedyś... Zależy mi na tym, żeby oddać jakąś prawdę mojego spotkania z książką Miłość... nie ogarniam. Męskie spojrzenie na życiowe sprawy (Poznań, Święty Wojciech, sierpień 2020, ss. 140) za którą stoi Jerzy Jabłoński, teolog i pedagog, poeta i fan futbolu, prywatnie - mój przyjaciel, którego telefon opatrzony jest w mojej książce adresowej imieniem "Osioł". Czekałem na tę książkę bardzo długo, zdecydowanie dłużej, niż Jurek zaczął o niej myśleć nawet. Chodzi o coś niezwykle ważnego, czego waga wymaga jednak zastosowania dość subtelnych narzędzi oceny. Trzymam w ręku, poję swoje oczy i serce niczym innym jak świadectwem. Trudno by szukać w słownikach takiego gatunku literackiego, ale jeśli ktokolwiek w środku nocy wyrywając mnie ze snu zażądałby ode mnie jednosłownej oceny, czym jest książka Jerzego Jabłońskiego, odpowiedziałbym "świadectwem" (albo jakimś wulgaryzmem, bo jak by mnie ktoś w środku nocy o to pytał, to bym go w dupę kopnął). Świadectwo ma to do siebie, że z nim się nie dyskutuje. Albo się je przyjmuje, albo uznaje za niewiarygodne. A ponieważ nasze biografie na tyle się poprzeplatały, że wiarygodności świadectwa podważyć nie mogę, to i nie mam logicznie innego wyboru, jak świadectwo przyjąć. Ponieważ jednak zwykłem angażować w lekturę nie tylko moje władze rozumowe, ale nadto jeszcze władze emocjonalne, muszę oddać i to, że rozważania Jurka przeprowadziły mnie przez bardzo trudny temat perfekcjonizmu, o którym książka ta traktuje, choć w żadnym miejscu go nie definiuje. Perfekcjonizm to nie jest dążenie do perfekcji. Perfekcjonizm to brak akceptacji dla błędu i słabości. W języku polskim jak dotąd nie znaleziono lepszego terminu i to podobieństwo słów wielu wprowadza w błąd. Perfekcjonizm to jedna z najpaskudniejszych wad charakteru, a na pewno najcięższa do codziennego użytku. I o tym właśnie jest te sto czterdzieści stron. Ale żeby była jasność: to nie jest ileś tam stron wywodów, górnolotnych złotomyślnych sentencji i aforyzmów do przepisywania w fejsbukowych gniotach. To jest świadectwo, czyli do bólu szczery zapis zmagań z niezgodą na siebie i świadectwo dochodzenia nie tylko do akceptacji, ale to pokochania swojego życia. To, co będę podkreślał zdecydowanie i konsekwentnie to okoliczność, że autorowi udało się dać osobiste świadectwo, bardzo prywatne i wręcz intymne, bez jakiegokolwiek ekshibicjonizmu, bez sadomasochistycznego zadręczania, za to z niezwykłą prostotą, ze zdemaskowaniem mentorskich póz. Kluczem do tego jest jedno słowo: wdzięczność. Kto słowo to wyrugował ze swojego słownika i nie daje mu przypustu do swojej codzienności, diamentów w książce Jurka Jabłońskiego nie znajdzie...

Pisałem kiedyś o tomiku wierszy Rzeczy najprostszych promień. Nie padło w nim ani jedno słowo o mięczakach. W tej książce też, w żadnym miejscu, w żadnym wersie, nie pada choćby najmniejsze słówko o nich. A jednak jako samozwańczy i nieuleczalny spec od mięczaków między ludźmi pozwalam sobie na podtrzymanie opinii, że mięczaki są najwłaściwszymi odbiorcami tej książki. Chodzi mi o tych wszystkich, którzy bez względu na zaawansowanie życiowych sukcesów, doświadczają  jakiegoś lejbenszmercu, którzy w swoim życiu  nie zawsze odnajdują się po właściwej stronie moralnych dylematów, którzy poważnie traktują wyższość "być" nad "mieć" a serce w pierwszej kolejności mają do kochania, później do pompowania krwi. Refleksje Jerzego Jabłońskiego adresowane są nie do tych, którzy programują się na sukces, ale do tych, którzy zaczynają doświadczać, że trudno im uciec od siebie. Nie chodzi więc o znalezienie jakiegoś triku za który terapeuci go znienawidzą. Chodzi o podzielenie się własnym doświadczeniem możliwości znalezienia drogi, na której mozolnie, ale w dobrym towarzystwie poetów, piosenkarzy, reżyserów czy sportowców, można dojść do momentu, w którym pierwszym i największym przyjacielem okazuje się własne życie, podarowane przez kipiącego miłością Ojca, który jest w Niebie...

Udało się Jurkowi Jabłońskiemu dotknąć tematu miłości na sposób męski, bez egzaltacji, bez ekshibicjonizmu, bez tkliwości, ale też bez techniczno-łopatologicznych instrukcji zaklinania rzeczywistości. Udało się Jurkowi powiedzieć kilka ważnych słów o męskim radzeniu sobie z nieradzeniem, o zaufaniu w sytuacji, kiedy ciemność jest najbielszą odmianą bieli. Bez dydaktyzmu, bez nachalnego wskazywania palcem rozwiązań, ale ze stanowczym jednocześnie wyznaniem, że bez Boga to wszystko byłoby psu na budę. Więc kiedy zdarza mi się mówić o tej książce to nie przyjaźń każe mi ją zachwalać, ale własne doświadczenie przejrzenia się w podarowanej mi odkrytej biografii wrażliwca tak podobnego-niepodobnego do mnie. 

Jerzy Jabłoński daje też świadectwo męskiej wiary, czyli takiej, w której zaufanie opiera się na sprawdzeniu w ekstremalnych sytuacjach. A ekstremalne sytuacje to nie utknięcie na dnie jaskini czy wypadnięcie z samolotu. Ekstremalne sytuacje to nasze małe codzienne wybory, których skutki ciągniemy za sobą jak zardzewiałą zbroję Rodriga z Misji Rollanda Joffé

Jeśliby ktoś, kto poszukując wiadomości o mięczakach trafił na tę garść refleksji i zastanawiał się, jaki ma to związek z mięczakami, śpieszę wyjaśnić, że merytorycznie żaden. No może poza tym, że bez obaw mogę autora nazwać mięczakiem i cieszyć się, że odpłaci mi tym samym z całego serca. A dlaczego tutaj tyle napisałem? Z wdzięczności. Dopiero później z przyjaźni, która przetrwała i tę próbę, że Jurek swoją książkę już wydał, a ja swojej jeszcze nawet nie napisałem ;)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz