Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Anodonta cygnaea. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Anodonta cygnaea. Pokaż wszystkie posty

środa, 29 lipca 2015

Szczeżuja wielka Anodonta cygnea (Linnaeus, 1758)

Dziś prawdziwych cyganów już nie ma / bo czy warto po świecie się tłuc? Nucę sobie incipit piosenki do słów Agnieszki Osieckiej rozmyślając o szczeżui wielkiej Anodonta cygnea (Linnaeus, 1758). Nie bardzo pasuje, poza kalamburem cygan - cygnea, ale intuicyjnie wyczuwam, że coś może być na rzeczy. "Dziś prawdziwej cygnea już nie ma..." To znaczy jest, ale kiedy przypatrzeć się informacjom ze współczesnej literatury, maluje się smutny obraz.
Szczeżuja wielka, zwana również szczeżują olbrzymią Anodonta cygnea (syn. Anodonta cellensis Schröter, 1779) jest małżem z rodziny Unionidae, którego wielkość notowana w przeszłości dochodziła do 260 mm. Jeszcze Urbański w kluczu z 1957 roku określa jej wymiary na przekraczające 200 mm. Obecnie przyjmuje się, że takich wartości już nie osiąga, a klucz Piechockiego i Dyduch-Falniowskiej z 1993 roku podaje średnie wymiary: długość 125 mm (±14 mm), wysokość 62 mm (±6mm) i szerokość 39 mm (±5mm). W mojej ocenie dane te są zdecydowanie zaniżone, i choć nie znam metodologii pomiarów (liczba mierzonych okazów itp.), uważam, że należałoby przynajmniej podać maksymalne spotykane wówczas wymiary. Z dzieciństwa pamiętam muszle dużo, dużo większe. W ostatnich latach również spotykałem osobniki przekraczające piętnaście centymetrów, choć potwierdzić muszę, że duże okazy potykam coraz rzadziej. W zbiorach muzealnych zachowały się duże muszle, jedną z takich pamiętam z Muzeum Przyrodniczego Uniwersytetu Łódzkiego z pierwszej mojej wycieczki jeszcze z wczesnego dzieciństwa.
Prawdą jest, że ten niegdyś bardzo pospolity mięczak, obecnie staje się coraz rzadziej występującym w naszych wodach. Przyczyn zapewne jest więcej, natomiast do głównych należy zaliczyć degradację środowiska oraz jego przekształcenia na skutek działalności człowieka (antropopresja), choćby w postaci osuszania zbiorników śródpolnych, regulacja rzek itp. Preferowanymi przez szczeżuję wielką zbiornikami są zeutrofizowane starorzecza, wolno płynące rzeki, stawy, jeziora, również te sztuczne (np. najlepiej mi znane Jezioro Sulejowskie) położone w nizinnej części kraju. Powyżej 500 m n.p.m. nie była u nas znajdowana, stąd można określać ją mianem gatunku nizinnego. Występuje również w zbiornikach przymorskich tolerując niewielkie zasolenie.
Jest małżem wrażliwym na deficyt tlenowy, dużo gorzej go znosi niż szczeżuja pospolita, nie wspominając o szczeżui chińskiej. Pogarszająca się jakość chemiczna wód wpływa negatywnie na liczebność tego gatunku. Jakkolwiek wiele jeszcze trzeba by podjąć działań w kierunku inwentaryzacji jej siedlisk, to można już teraz stawiać tezę o ustępowaniu tego gatunku w naszym kraju. Wiadomo, że konkuruje pokarmowo ze szczeżują pospolitą, spodziewać się należy również negatywnego oddziaływania ze strony szczeżui chińskiej. Myślę, że tam, gdzie występuje racicznica zmienna Dreissena polymorpha, również trudniej jej o przetrwanie (racicznice masowo przyczepiają się do muszli małży z rodziny Unionidae, zwłaszcza tam, gdzie dno jest muliste, czyli preferowane przez Anodonta cygnaea).
Największe okazy widywałem w zaniedbanych stawach hodowlanych, których od przeszło dwudziestu lat nikt nie zarybiał i nie spuszczał wody. Wiadomo mi, że podejmowane są próby ratowania małży przed bagrowaniem zbiorników - tak było na przykład w Spale lub w Poznaniu - gdzie ręcznie zbierano małże i przenoszono w wydzielone miejsce, skąd po napuszczeniu wody małże mogły swobodnie wracać w poszukiwaniu dogodnych siedlisk. Byłoby dobrą praktyką, gdyby zastosować to działanie do wszystkich zbiorników poddawanych oczyszczaniu, pogłębianiu itp. Współpraca ze szkołami w tym względzie jest najlepszym kierunkiem...
Poniżej załączam kilka fotografii, które pokazują, co możemy stracić, jeśli nie zadbamy o szczeżuję wielką. Obecnie utraciła ona w Polsce status gatunku objętego ścisłą ochroną, choć w Polskiej Czerwonej Księdze ma status EN czyli gatunku bardzo wysokiego ryzyka wyginięciem.
Zacząłem od piosenki, od parafrazy, że dziś prawdziwej cygnea już nie ma. Jest, ale bardzo zagrożona i coraz mniejsza. Źle byłoby, gdybyśmy stracili ten gatunek. Bardzo źle by było...
A. cygnea f. cellensis z centralnej Polski, 2006 r.


Okaz w Muzeum Przyrodniczym UŁ

A. cygnea f. cygnea


piątek, 14 listopada 2014

Filatelistyka dla malakologa

Historia polskiej filatelistyki sięga roku 1860. Wtedy pojawił się pierwszy znaczek pocztowy w Królestwie Polskim, dwadzieścia lat po Penny Black, najstarszym znaczku pocztowym na świecie.
Filatelistą nigdy nie byłem zbieraczem znaczków - owszem. Z różną intensywnością i zaangażowaniem gromadziłem te maleńkie dzieła sztuki, zamykające na niewielkiej przestrzeni ogrom detali, szczegółów i zamierzeń. Najbardziej pociągały mnie zawsze znaczki wykonane techniką stalorytu, obecnie już raczej niespotykane w obiegu.
Robiłem niedawno troszkę porządku w papierach i w ręce wpadły mi koperty ze znaczkami, o których dawno już chciałem napisać. W polskiej filatelistyce są warte szczególnego odnotowania, ale też są to znaczki z własną, pokręconą historią.
Choć najstarszy polski znaczek pocztowy datuje się na 1860 rok, trzeba było jeszcze 130 lat czekać na pierwszy polski znaczek z motywem wiodącym mięczaka. Dopiero w 1990 roku Poczta Polska wyemitowała serię znaczków "Ślimaki i małże Polski", której autorem jest polski artysta, Jacek Brodowski (ur. 5 lipca 1943 r. w Krakowie). To chyba najdziwniejsza seria w polskiej filatelistyce, ale do końca się nie upieram, bo filatelista nie jestem, a co najwyżej zbieraczem...
Dlaczegóż to miałaby być najdziwniejszą polską serią? Otóż po pierwsze wprowadzono wówczas znaczki beznominałowe. Kto pamięta początek lat dziewięćdziesiątych, pamięta zapewne również panującą wówczas inflację (jej apogeum przypadło na wrzesień 1990 roku, wówczas wynosiła 585,8% w skali roku!). Myślę, że to właśnie kłopoty z inflacją mogły stać u podstaw decyzji o wprowadzeniu znaczków bez nominałów, z literowym oznaczeniem rodzaju usługi, za którą pobrano opłatę w znaczku. Jeśli dobrze pamiętam, opłata A odnosiła się do listów zamiejscowych, opłata B do kartek pocztowych i listów miejscowych. Ale mogę się mylić, bo parę lat już minęło...
Seria jest dziwna, bo zakończyła się na dwóch znaczkach (odpowiednio 3095 - Błotniarka stawowa Lymnaea stagnalis i 3096 - Żyworódka jeziorowa Viviparus contectus), choć planowana była na 10 znaczków. Widać to choćby w nazwie serii, która nie przystaje do rzeczywistości: miały być ślimaki i małże, wydano tylko ślimaki. Jacek Brodowski przygotował projekt 10 znaczków jeszcze w grudniu 1988 roku, ale ostatecznie Poczta Polska wyemitowała tylko dwa z nich. Dziś nie wiadomo nawet, kto podjął decyzję o ograniczeniu serii, a dokumentacja techniczna ponoć została już zniszczona.
Znaczki nie należą do najbardziej urodziwych. Jednokolorowe (zielone dla nominału A, fioletowe dla nominału B), nie zachwycają barwą. Trochę do życzenia pozostawiają same wyobrażenia muszli, zwłaszcza błotniarki stawowej, która wyszła dość żebrowana. Ponoć związane jest to z techniką druku (rotograwiura), która wymaga nieco wyraźniejszych linii. Kto się jednak dobrze rycinom przyjrzy, ten szybko powinien  odnaleźć pierwowzór... Szukać go trzeba w tablicach na kończy książki Anny Stańczykowskiej Zwierzęta bezkręgowe naszych wód. Z tych tablic przerysowywałem swoje pierwsze muszle, tworząc podręczny atlas mięczaków w gładkim zeszycie z szara okładką... W założeniu koncepcyjnym na serię składać się miały jeszcze znaczki z następującymi ślimakami: rozdepka rzeczna Theodoxus fluviatilis, zawójka pospolita Valvata piscinalis, wodożytka bałtycka Hydrobia ventrosa, zatoczek rogowy Planorbarius corneus i ślimak winniczek Helix pomatia oraz z małżami: racicznicą zmienną Dreisena polymorpha, skójką malarzy Unio pictorum, i szczeżują wielką Anodonta cygnaea. Z tego wszystkiego dobrze tylko, że nie wydano znaczka z rozdepką rzeczną, bo w pracy Stańczykowskiej jej podobizna wyjątkowo słabo wyszła... Nie dowiedziałem się też, skąd pochodziłaby podobizna winniczka, ale pewnie pan Brodowski nie miał z tym problemu. Z serii "Ślimaki i małże Polski" wyszły więc tylko dwa ślimaki, a małży się nie doczekaliśmy.
Na wydanych znaczkach umieszczono wyłącznie nazwy polskie, co też składa się na dziwność tej serii. Na ogół na znaczkach umieszczane są łacińskie nazwy gatunkowe obok nazw podanych w językach narodowych. Tutaj ich zabrakło. Wszystko to sprawia, że te dwa niepozorne, na słabym papierze drukowane znaczki (później papier się nieco poprawił), okazują się dla filatelisty całkiem ciekawym rarytasikiem. Mają swoją historię, a przecież to w filatelistyce nie mniej się liczy od kunsztu włożonego w projekt i realizację serii.
Czekam na list, na którym przyklejony będzie polski znaczek z polskimi mięczakami. Na pierwszy taki znaczek trzeba było czekać 130 lat, taką liczbą nie dysponuję, ale byłoby mi bardzo miło, gdyby w końcu taka seria się pojawiła. Cała, nie tylko piąta jej część, jak w przypadku serii zaprojektowanej przez Jacka Brodowskiego. Czekam, może kiedyś przyjdzie taki list...




wtorek, 4 marca 2014

Smutno na Księżym Młynie

Gdybym był powiedział, że poszedłem już w teren, to bardzo bym się z prawdą rozminął. Po prostu zatrzymałem się, a postój trwał nie dłużej niż kwadrans. Goniony obowiązkami ledwo co rzuciłem okiem zaledwie i teraz porusza to trybiki w mojej głowie.
Przejeżdżając przez Łódź tranzytem z południa na północ, jadąc do Warszawy lub Łowicza, po lewej stronie alei Rydza-Śmigłego, za skrzyżowaniem z ul. Milionową, znajduje się Księży Młyn. Będzie już z dwieście lat, jak żadnego młyna tam nie uświadczysz, ale ten skrawek Łodzi taką właśnie nazwę nosi. A jest ona dobrze kojarzona głównie z powodu imperium Scheilblera, który na Księżym Młynie lokował swoje posiadłości.
Przepływa tamtędy rzeczka, ciek, struga nawet, na sporej długości skanalizowana i pod ziemią ukryta, zwana Jasieniem. Rzeka, która swego czasu przyczyniła się do ekonomicznej ekspansji przemysłowej Łodzi. Przejeżdżając widzi się spory staw, nad brzegami którego rysuje się jeden z najpiękniejszych zakątków Łodzi. Z pewnością jest to jedno z tych miejsc, które godne są zatrzymania i kontemplowania w czasie krótszych lub dłuższych spacerów. To dla tych, którzy w Łodzi nie byli, lub bywają tylko przejazdem: warto na Księżym Młynie spędzić troszkę czasu. A już na pewno więcej, niż spędziłem tam wczoraj ja ze swoim planem sprawdzenia, co się nad Jasieniem dzieje.
A dzieje się dużo i to już od pewnego czasu, co niestety skutecznie przegapiłem.
W zeszłym roku, 6 lipca, przechadzałem się tamtędy przyglądając się temu, co w wodzie wypatrzę. Wówczas nie upolowałem za dużo, ale zanotowałem obserwację Anodonta sp. Kiedyś, dawno temu, około 1999 roku zbierałem tam okazałe zatoczki rogowe, błotniarki stawowe (czyli standard) oraz - na brzegach - wstężyki gajowe i szklarki Draparnauda. Miałem plan taki, aby kiedyś poważniej poszukać mięczaków w tym miejscu. Plan, który chyba zaprzepaściłem.
Niedługo po tamtej, lipcowej, wizycie ze stawu spuszczono wodę i podjęto pracę nad czyszczeniem zbiornika. A ja o tym nie wiedziałem, auć! Kiedy zauważyłem, że coś się tam dzieje, było po wszystkim. Ciężki sprzęt zjechał teren, muł zebrał, śmieci - a było ich, oj było - wywiózł, i wodę po woli napuszczają z powrotem. Wyczytałem, że poprzednie oczyszczanie  zbiornika miało miejsce w 1980 roku, więc sporo, zwłaszcza jak na rekreacyjny charakter stawu. W doniesieniach prasowych pojawiają się relacje o różnorodności artefaktów, które wyłoniły się po spuszczeniu wody: od butelek, przez pachołki drogowców, kosze na śmieci, na wózkach hipermarketowych kończąc. Mnie aktywność ludzka (haniebna w tym przypadku) nie tak interesowała, jak działalność sił przyrody.
Szkoda, że nie zdążyłem wcześniej z obserwacjami w terenie. To, co zobaczyłem wczoraj, zasmuciło mnie. Pod pomostem, który wcina się w staw, teraz sucho i dno nieruszone przez koparki. I właśnie dlatego, że sprzęt tam nie dotarł, możliwe jest ujrzeć spustoszenie, jakie oczyszczanie stawu spowodowało w makrobentosie. Szczeżuje, w tym Anodonta cygnaea i skójki pobielają błotniste skrawki dna zaświadczając, że tutaj żyły i tutaj poniosły śmierć nie mogąc przesunąć się w miejsce, gdzie pozostało dość wody do przeżycia. Nie widać, aby ktoś podjął próbę przenoszenia małży. Miejscami widać wystające znad mułu wierzchołki muszli, świadectwo, że żyły zanim przyszedł koniec ich dotychczasowego świata.
Smutny to widok. Szkoda, że nie wpadł nikt na pomysł, aby małże pozbierać, przenieść, spróbować ocalić je. To nie jest wcale trudne: w odróżnieniu od płazów czy ptaków, małże nie uciekają w popłochu na widok człowieka. Idę w zakład, że zalazłyby się setki wolontariuszy z łódzkich szkół, które zadanie by wykonały z nawiązką. Prawdopodobnie zabrakło jednak wyobraźni, a może i dobrej woli po prostu, bo inne interesy w grę wchodziły.
Dla miasta to z pewnością spora korzyść: oczyszczony zbiornik może nie będzie odstraszał, a przyciągał. Zakaz kąpieli nadal będzie obowiązywał, bo i warunki chemiczne wody nie takie, a i charakter stawu inny niż kąpielowy. Interes miasta to jednak nie interes małży, które na oczyszczaniu dna nie zarobiły...
Żal mi tej zniszczonej populacji. Pewnie stopniowo będzie się dotwarzać, bo przecież staw jest na rzece, a wyżej Jasienia przynajmniej dwa stawy jeszcze, więc jakieś Unionidae z pewnością się ostały. Można jednak było przy okazji tych prac porobić badania, zweryfikować różne metody przenoszenia populacji, ich skuteczność itd. O to mam żal.
Miejskie cieki należą do najbardziej skażonych elementów hydrosfery. Spływają nimi odprowadzenia wód burzowych, które z ulic spłukują wszelką sól, oleje, smary i gumy. Życie biologiczne tych cieków rządzi się swoimi prawami, tu przeżywają najodporniejsi. Te setki małży, które widziałem, przeżyły w niesprzyjających warunkach okropnych wód Jasienia. Nie przeżyły jednak przysługi, którą im wyrządzono.
Może po oczyszczeniu zbiornika byłoby im żyć łatwiej. Szkoda, że nie sprawdzono tego wcześniej. Szkoda mi tych małży, tak bezsensownie pozbawionych życia...