poniedziałek, 14 marca 2011

Do profesora K.J.

Spotkanie w pierwszy czwartek łódzkiego Klubu Przyjaciół Tygodnika Powszechnego zaowocowało znajomością z prof. KJ, z którym chwilę osobiście rozmawiałem po zakończonym spotkaniu z żywą dyskusją na temat paradoksów obrony praw człowieka.
Potem była grzecznościowa wymiana korespondencji elektronicznej, w której znalazła się zaczepka. Zaczepka, która sprowokowała mnie do pewnych przemyśleń na temat mojego stosunku do malakologii.
Rzadko zwracam na to uwagę, a to błąd. Wielki błąd. A na co? Na najbardziej praktyczne aspekty malakologii, czyli gastromalakologię. Przyznaję, że nie jestem obżartuchem, nie jestem też koneserem - więcej: był czas, kiedy publicznie przyznałem się do nielubienia frutti di mare. Ale to było parę lat temu i od tej pory wiele się zmieniło. No może poza infrastrukturą handlową, która w Polsce wciąż stoi w miejscu jeśli chodzi o handlowy obrót mięczakami i owocami morza.
W mojej biblioteczce jest taka książka - rzadko co prawda otwierana - Frutti di mare. Szlachetna treść w twardej skorupie autorstwa niemieckiego restauratora, Ludwiga Griesera. Książka nie ma roku wydania, obstawiam na drugą połowę lat 90-tych XX wieku. Wydana przez Warszawski Dom Wydawniczy w serii "Smakosz". Ja do smakoszy się nie zaliczam, chociaż winniczki zapiekane w maśle czosnkowym uważam za rarytas i jedno z ciekawszych doświadczeń kulinarnych. Tego samego powiedzieć już nie mogę o winniczkach po burgundzku, które moje podniebienie odebrało z pewną rezerwą. Ale już na przykład omułki: jak najbardziej, albo ośmiorniczki w zalewie octowej: to spełnienie malakologicznych trudów!
Trudno mi w Wielkim Poście rozpisywać się o doznaniach smakowych związanych z konsumpcją mięczaków. Wielki Post jest czasem umartwień i wyrzeczeń, nie bardzo więc widziałbym mięczaki w wielkopostnym menu. A przecież zupełnie inaczej było przed wiekami, kiedy np. nasz winniczek wszedł w kulinarne spółki z zakonami cystersów, benedyktynów czy premonstratensów. Wówczas był podstawowym daniem postnym: hodowano go w przyklasztornych ogrodach, aby móc się nim pożywić w okresie postu. Myślę, że patrzono na niego jednak z pewną wyższością, nie traktując go z powagą, na jaką zasługiwał. Wówczas też był pokarmem tanim i łatwym do zdobycia, więc inna też była jego ekonomiczna wartość.
Dziś, kiedy pojęcie postu zdewaluowało się strasznie i przestało oddziaływać na wyobraźnię, zastanawiam się, jaki powinienem przyjąć stosunek wobec spożywania mięczaków w tym czasie. Gdybym mieszkał nad Morzem Śródziemnym albo Północnym, pewnie nie miałbym tych rozterek. Z drugiej strony przypominają mi się słowa Krzysztofa Zanussiego, które usłyszałem podczas jednego ze spotkań. Odniósł się wówczas do postu we współczesnej kulturze i porównując z ideą postu stwierdził: "A katolik, kiedy ma post, to nie zje kaszanki, ale kupi łososia". Często zastanawiam się nad tą prowokacją przyznając jej słuszność. I zadaje sobie pytanie o post, jego znaczenie i wartość.
I tak sobie myślę, że po tym czasie, świętując Zmartwychwstanie, zdobędę skądś dobre ostrygi i wyprawię ucztę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz