Są
wydarzenia w życiu, które nas omijają, nie pozostając jednak bez wpływu na
życie. Niby nieobecne, ale przez to obecne tym mocniej, jako poczucie straty
czy krzywdy. I są to doświadczenia, które analizowane po latach nigdy nie dają
jednoznacznej odpowiedzi, czy ich niedoświadczenie było darem niebios, czy
zaprzepaszczoną szansą, z której się będzie trzeba rozliczyć…
Był taki
czas, kiedy jedną z najważniejszych rozrywek Polaków było oglądanie filmów
video. Była to epoka, w której Internet nie określał świadomości, prawa
autorskie podporządkowane były możliwościom magnetowidów, a bazarki i hale
targowe urastały co areopagów kultury masowej. W takich to czasach kaseta VHS
była znakiem dostępu do kultury Zachodu, reprezentowanej przez produkcje
oznaczane kategoriami „sensacyjne”, „karate”, „komedia”, „porno”, „horror”,
zawsze raczej jednak niższego lotu niż ślizg jaskółki przed deszczem. Jakość
filmów była wypadkową wielu czynników, przede wszystkim niezliczonych powielań,
odtworzeń na różnej klasy sprzętach oraz warunków transportu i wymiany taśm, na
ogół przekazywanych z ręki do ręki i chowanych pod swetrem…
okładka książki |
No i
obejrzałem. Mniej więcej po dwudziestu latach. A co! Tyle na mnie musiał
poczekać, albo ja na niego. Rytuał oczekiwania przeciągnął się troszkę i jak to
bywa w takich okolicznościach za długa gra wstępna nie przełożyła się na dalsze
doznania… Bodajże w piątek (ale nie trzynastego!) obejrzałem horror z
dzieciństwa w jakimś serwisie internetowym. Horror do kwadratu, chciałoby się powiedzieć.
Straszny. Tak straszny, że włosów sobie mało z głowy nie rwałem, a powstrzymywało
mnie tylko to, że rwanie włosów powodu filmu już dawno wśród krytyków uchodzi
za passe i jest więcej niż odskulowe.
Tak
strasznego filmu dawno nie widziałem i pewnie nie oglądałbym dłużej niż
kwadrans, gdyby nie materia uczyniona głównym bohaterem filmu, będącego ekranizacją
powieści angielskiego pisarza Shauna Hutsona.
„Ślimaki”
(The Slugs) to książka napisana w 1980 r. która już w 1982 roku pojawiła się w
polskim tłumaczeniu, niestety nie udało mi się do niej dotrzeć, stąd nie znam
ani tłumacza, ani wydawcy. Fabuły nie znam również i jak mogę przypuszczać –
pewnie nieznacznie różni się od filmowej adaptacji. A fabuła filmu – co przeczy
nieco tytułowi – jest dość wartka, i budząca obrzydzenie jak sam widok nagich
ślimaków na grządce z hortensjami…
Nie pamiętam imion bohaterów, więc streszczenie fabuły będzie na tym cierpieć. Najogólniej jednak trzeba by wywołać do tablicy inspektora amerykańskiego „sanepidu” pracującego w prowincjonalnym amerykańskim miasteczku, w którym wszyscy znają się ze sobą. Miastem trzęsie szeryf, burmistrz, dyrektor wodociągów i nie wiem kto jeszcze. Wszystkie te postaci narysowane grubą kreską karykaturzysty, który nie zdawał sobie sprawy ze swego prześmiewczego talentu. To problem, bo w założeniu postaci miały być na wskroś realistyczne. Podobnie jak i siejące zagrożenie dla mieszkańców tajemnicze siły, rozpoznane w końcu przez pana z sanepidu jako ślimaki. Pojawia się więc również naukowiec (łysiejący, w okularach i białym kitlu), który rozumie problem i podejmuje się opracowania (w ciągu kilku godzin?) toksycznej substancji, która unieszkodliwi intruzów. Sama substancja, oparta na związkach litu, ma działać kontaktowo i w połączeniu z wilgocią działać wybuchowo. Świetny pomysł, do tej pory znałem sole litu tylko z lecznictwa psychiatrycznego, gdzie cieszą się sporą skutecznością. Ale żeby traktować nimi ślimaki, to trzeba by być szalonym. Chyba, że szalone są ślimaki…
Kto ma
przydomowy ogródek, ten wie, że ślimaki nagie potrafią być horrorem.
Skojarzenie więc ślimaków i horroru jest poniekąd naturalne i dla niektórych
oczywiste. Kiedy jednak w grę wchodzą ślimaki, które nie wykańczają hodowców
różaneczników czy sałaty, ale wszystko co się rusza i przed ślimakami uciec nie
zdąża, pojawia się prawdziwy problem. W amerykańskim miasteczku dochodzi do
serii tajemniczych zgonów, zwłoki znajdywane w różnych miejscach mają
zmasakrowane ciała, powyjadane wnętrzności i temu podobne filmowe rozrywki. Szeryf,
bydle w mundurze, rzucający nagminnie niewybrednymi poleceniami typu „bierz tę
dupę” i temu podobnymi, nie wierzy, że do śmierci mogły przyczynić się ślimaki.
Proponuje panu z sanepidu, żeby zaczął się leczyć (może z wykorzystaniem soli
litu, nie wiem). A tymczasem obojnacze ślimaki mnożą się na potęgę atakując
kolejne ofiary zmutowanego apetytu. No bo trzeba od razu powiedzieć, że w całym
filmie jest ekologiczne przesłanie: ślimaki były niegroźne, ale zmutowały z
powodu przedostania się toksycznych wyziewów z dawnego wysypiska odpadów
chemicznych, na którym teraz ma stanąć hipermarket. Zmutowane ślimaki mają zęby
(ale jakie, trzeba to zobaczyć!) i apetyt na krew ssaków. Ponadto są
zorganizowane, działają sprawnie i bezszelestnie, a jak przystało na gatunek,
żyją w kanałach ściekowych.
Kadr z filmu - kąsający ślimak |
To
naprawdę mógłby być dobry film. Pomysł zaangażowania ślimaków do filmu klasy B
musi się jednak fatalnie skończyć zarówno dla ślimaków, jak i filmu.
Realistyczne zdjęcia ślimaków puszczone w przyśpieszeniu są śmieszniejsze niż
gagi Benny Hilla. Bryzgająca krew z wnętrzności ofiar nie wymaga komentarza,
dialogi bohaterów to gotowe szlagworty i dziwić tylko może, że film nie wszedł
do kanonu lektur obowiązkowych w gimnazjum…
Film mnie
zmasakrował. To naprawdę horror do kwadratu. To straszne, że można wydać tyle
pieniędzy na stworzenie tak potwornie głupiego filmu. Totalna rozpierducha z wykorzystaniem
ściekowych gazów jest kwintesencją produkcji. Patos i okrucieństwo na
szczytowym poziomie, choć zdecydowanie brakuje powiewającej amerykańskiej flagi
w czasie definitywnych eksplozji. Szkoda. Szkoda tej półtorej godziny filmu i
tych dwudziestu lat czekania na jego obejrzenie. Z drugiej strony, jakie to
szczęście, że nie obejrzałem go wtedy, być może uciekałbym od malakologii
szybciej, niż bieg ślinika…
Slugs: The
Movie (1988), reż. J. P. Simon, muzyka Tim Souster w wykonaniu The Royal
Philharmonic Orchestra, wyk. Michael Garfield i in.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz