wtorek, 29 maja 2012

Uczyć za młodu

Mądrość ludowa mówi, że czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci. Trudno się z mądrością ludową nie zgadzać. Nie bardzo wiem tylko, o jaką skorupkę chodzi, bo chyba nie ślimaczą...
Skorupka ślimaków nie nasiąka, jest odporna na impregnowanie obyczajami. Co innego z człowiekiem - tu każde doświadczenie wpływa jakoś na dalsze losy. Czy pozytywnie, czy też negatywnie, tego do końca nigdy nie wiadomo. Warto jednak, na myśl przyprowadzając ludową mądrość, przyjrzeć się temu, czym się nacieramy od lat najmłodszych.
Dotarła do mnie właśnie niemłoda już książka, o której jednym słowem mógłbym powiedzieć: rewelacyjna! Jak to się stało, że dotychczas nie wpadła mi ręce - nie wiem, pewnie to skutek mojej gapowatości. Po latach jednak dotarła do mnie i dziś ją pochłonąłem, jako że i objętościowo do kolosów nie należy. Mówię tu o książce wrocławskiej specjalistki od ślimaków, prof. Beaty M. Pokryszko z Muzeum Przyrodniczego Uniwersytetu Wrocławskiego (uczennicy prof. A. Wiktora). Ona to, przy współautorstwie Katarzyny Bulman i ilustracjach Wiesława Dojlidki, wydała w serii "Tajemnice zwierząt" książeczkę Mięczaki z muszlą i bez muszli. Publikacja ukazała się dość dawno, w 1994 r., nakładem Wydawnictwa Dolnośląskiego.
Ta licząca mniej niż pięćdziesiąt stron książeczka, adresowana do starszych dzieci, jest kopalnią wiedzy dla najmłodszych, ale kopalnią odkrywkową, chciałoby się powiedzieć. Z jednej strony skoncentrowana na ciekawostkach - bo w ten sposób najlepiej daje się zainteresować tematem, nawet z pozoru nudnym. Z drugiej - utrzymująca wysoki merytoryczny poziom, który mógłby się przydać i studentowi do ostatnich powtórek przed kolokwium. Bogaty tekst i jeszcze bogatszy materiał ilustracyjny tworzą atrakcyjną i przystępną całość zaadresowaną dla młodego odbiorcy, który może jeszcze mięczakami się nie zainteresował, ale nie pozostaje obojętny na pokusy świata przyrody.
W książce omówiono wszystkie współcześnie żyjące gromady mięczaków, wspomniano o zapisie kopalnym, o wymarłych amonitach i belemnitach. Omówiono współczesne głowonogi (w tym największe znane człowiekowi bezkręgowce - kałamarnice), małże ślimaki czy walconogi, oczywiście koncentrując się na zwierzętach występujących najbardziej pospolicie, tj. na ślimakach i małżach, których biologia w wielu aspektach pozostaje zagadką dla naukowców. A cóż jest ciekawszego dla młodego adepta od zagadek? Stąd być może koncentrowanie się na niewyjaśnionych do końca mechanizmach np. doboru barw czy rozmiarów.
Książka Pokryszko i Bulman jest pracą popularnonaukową, jednocześnie jest książką dla dzieci. Łączy zatem w sobie te dwie cechy, o które trudno niezwykle w polskojęzycznej literaturze malakologicznej. Przed kilkoma miesiącami wspominałem o beznadziejnie wydanej encyklopedii dla dzieci Muszle i skamieniałości. Wspominałem również o książce, towarzyszącej mi w późnym dzieciństwie - Muszle Arthura Alexa. Tę oceniałem wysoko. Natomiast omawiana właśnie Mięczaki z muszlą i bez muszli jest z nich najlepszą publikacją, a zamieszczone ilustracje cechuje nie tylko spory realizm, ale i estetyczne wysmakowanie.
Pozostaje żałować, że tak dobra książka ukryła się w popularnej serii i nie należy do najbardziej rozpoznawalnych tytułów profesor Pokryszko. Szkoda. Myślę, że naukowcy powinni takimi publikacjami wręcz się obnosić: zamknąć swoją wiedzę na kilkudziesięciu stroniczkach i to w atrakcyjny, zachęcający do poznawania świata sposób - to nie lada wyczyn. Kierunek publicystyczny i popularyzatorski jest w gruncie rzeczy nie prostszy, a może nawet zdecydowanie trudniejszy, niż fachowe, specjalistyczne opracowania. Popularyzacja wiedzy może bowiem otworzyć komuś oczy, zarazić czymś, ukierunkować, nasączyć, być podwaliną pod późniejsze wybory, lepiszczem tożsamości intelektualnej, kamieniem milowym pasji. Myślę, i choć jest to nieco patetyczne, że taką książką może być właśnie wrocławska publikacja.
Ja wyrosłem z innych korzeni. Moja pasja nabudowała się na innych publikacjach. Gdybym jednak w dzieciństwie do takiej książki dotarł, moja pasja byłaby bardziej świadoma. Dlatego uważam, że kwerenda antykwariatów się opłaci i warto po tę książkę sięgnąć, a najlepiej obdarować nią jakiegoś dziesięciolatka. I czekać. Może rozbudzi w nim wrażliwość na tajemnice zwierząt, z muszlą i bez muszli.
Beata M. Pokryszko, Katarzyna Bulman. 1994. Tajemnice zwierząt. Mięczaki z muszlą i bez muszli. Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław, 48ss.

poniedziałek, 28 maja 2012

Horror do kwadratu, czyli po co mi był film "Ślimaki"


Są wydarzenia w życiu, które nas omijają, nie pozostając jednak bez wpływu na życie. Niby nieobecne, ale przez to obecne tym mocniej, jako poczucie straty czy krzywdy. I są to doświadczenia, które analizowane po latach nigdy nie dają jednoznacznej odpowiedzi, czy ich niedoświadczenie było darem niebios, czy zaprzepaszczoną szansą, z której się będzie trzeba rozliczyć…
Był taki czas, kiedy jedną z najważniejszych rozrywek Polaków było oglądanie filmów video. Była to epoka, w której Internet nie określał świadomości, prawa autorskie podporządkowane były możliwościom magnetowidów, a bazarki i hale targowe urastały co areopagów kultury masowej. W takich to czasach kaseta VHS była znakiem dostępu do kultury Zachodu, reprezentowanej przez produkcje oznaczane kategoriami „sensacyjne”, „karate”, „komedia”, „porno”, „horror”, zawsze raczej jednak niższego lotu niż ślizg jaskółki przed deszczem. Jakość filmów była wypadkową wielu czynników, przede wszystkim niezliczonych powielań, odtworzeń na różnej klasy sprzętach oraz warunków transportu i wymiany taśm, na ogół przekazywanych z ręki do ręki i chowanych pod swetrem…
okładka książki
W takim to oto klimacie usłyszałem kiedyś o filmie, którego obejrzenie naówczas było moim marzeniem. Byłem już wówczas raczkującym amatorem malakologii, domorosłym krytykiem filmowym (w telewizji można było wówczas oglądać naprawdę rewelacyjne produkcje z całego świata, m.in. kino francuskie, skandynawskie, kanadyjskie, czy amerykańskie, ale to tzw. ambitne), niepoprawnym początkującym literatem skażonym częstochowszczyzną. Koledzy mówili mi o obejrzanym właśnie horrorze o ślimakach, strasznym ponoć niemiłosiernie. A ja za nic tego filmu zdobyć nie mogłem, bo co rusz okazywało się, a że czyjś ojciec pożyczył komuś i taśmę wciągnęło, albo że ktoś pożyczył i nie oddał, albo że ktoś podmienił kasety etc. Trwało to kilka tygodni, aż w końcu odpuściłem sobie. Pomyślałem sobie, że jeśli mam go obejrzeć, to pewnie kiedyś to zrobię. Ale nie wtedy.
No i obejrzałem. Mniej więcej po dwudziestu latach. A co! Tyle na mnie musiał poczekać, albo ja na niego. Rytuał oczekiwania przeciągnął się troszkę i jak to bywa w takich okolicznościach za długa gra wstępna nie przełożyła się na dalsze doznania… Bodajże w piątek (ale nie trzynastego!) obejrzałem horror z dzieciństwa w jakimś serwisie internetowym. Horror do kwadratu, chciałoby się powiedzieć. Straszny. Tak straszny, że włosów sobie mało z głowy nie rwałem, a powstrzymywało mnie tylko to, że rwanie włosów powodu filmu już dawno wśród krytyków uchodzi za passe i jest więcej niż odskulowe.
Tak strasznego filmu dawno nie widziałem i pewnie nie oglądałbym dłużej niż kwadrans, gdyby nie materia uczyniona głównym bohaterem filmu, będącego ekranizacją powieści angielskiego pisarza Shauna Hutsona.
„Ślimaki” (The Slugs) to książka napisana w 1980 r. która już w 1982 roku pojawiła się w polskim tłumaczeniu, niestety nie udało mi się do niej dotrzeć, stąd nie znam ani tłumacza, ani wydawcy. Fabuły nie znam również i jak mogę przypuszczać – pewnie nieznacznie różni się od filmowej adaptacji. A fabuła filmu – co przeczy nieco tytułowi – jest dość wartka, i budząca obrzydzenie jak sam widok nagich ślimaków na grządce z hortensjami…

Nie pamiętam imion bohaterów, więc streszczenie fabuły będzie na tym cierpieć. Najogólniej jednak trzeba by wywołać do tablicy inspektora amerykańskiego „sanepidu” pracującego w prowincjonalnym amerykańskim miasteczku, w którym wszyscy znają się ze sobą. Miastem trzęsie szeryf, burmistrz, dyrektor wodociągów i nie wiem kto jeszcze. Wszystkie te postaci narysowane grubą kreską karykaturzysty, który nie zdawał sobie sprawy ze swego prześmiewczego talentu. To problem, bo w założeniu postaci miały być na wskroś realistyczne. Podobnie jak i siejące zagrożenie dla mieszkańców tajemnicze siły, rozpoznane w końcu przez pana z sanepidu jako ślimaki. Pojawia się więc również naukowiec (łysiejący, w okularach i białym kitlu), który rozumie problem i podejmuje się opracowania (w ciągu kilku godzin?) toksycznej substancji, która unieszkodliwi intruzów. Sama substancja, oparta na związkach litu, ma działać kontaktowo i w połączeniu z wilgocią działać wybuchowo. Świetny pomysł, do tej pory znałem sole litu tylko z lecznictwa psychiatrycznego, gdzie cieszą się sporą skutecznością. Ale żeby traktować nimi ślimaki, to trzeba by być szalonym. Chyba, że szalone są ślimaki…
Kto ma przydomowy ogródek, ten wie, że ślimaki nagie potrafią być horrorem. Skojarzenie więc ślimaków i horroru jest poniekąd naturalne i dla niektórych oczywiste. Kiedy jednak w grę wchodzą ślimaki, które nie wykańczają hodowców różaneczników czy sałaty, ale wszystko co się rusza i przed ślimakami uciec nie zdąża, pojawia się prawdziwy problem. W amerykańskim miasteczku dochodzi do serii tajemniczych zgonów, zwłoki znajdywane w różnych miejscach mają zmasakrowane ciała, powyjadane wnętrzności i temu podobne filmowe rozrywki. Szeryf, bydle w mundurze, rzucający nagminnie niewybrednymi poleceniami typu „bierz tę dupę” i temu podobnymi, nie wierzy, że do śmierci mogły przyczynić się ślimaki. Proponuje panu z sanepidu, żeby zaczął się leczyć (może z wykorzystaniem soli litu, nie wiem). A tymczasem obojnacze ślimaki mnożą się na potęgę atakując kolejne ofiary zmutowanego apetytu. No bo trzeba od razu powiedzieć, że w całym filmie jest ekologiczne przesłanie: ślimaki były niegroźne, ale zmutowały z powodu przedostania się toksycznych wyziewów z dawnego wysypiska odpadów chemicznych, na którym teraz ma stanąć hipermarket. Zmutowane ślimaki mają zęby (ale jakie, trzeba to zobaczyć!) i apetyt na krew ssaków. Ponadto są zorganizowane, działają sprawnie i bezszelestnie, a jak przystało na gatunek, żyją w kanałach ściekowych.
Kadr z filmu - kąsający ślimak
Sceny uśmiercania bohaterów przez czarne, dorodne ślimaki (Arion rufus lub inny gatunek z rodziny Arionidae) to podręcznikowe i strasznoje i smiesznoje. Eksplodująca krew, dramatyczna walka ogrodnika próbującego odrąbać sobie dłoń budzą respekt, naprawdę trzeba się powstrzymywać przed wyłączeniem filmu. Ale wtedy nie byłoby wiadomo, czy wybuchowy środek toksyczny oparty na związkach litu da sobie radę z obślizgłym najeźdźcą. A na koniec, jak w dobrym horrorze bywa, pozostaje przy życiu jeden czarny wielki ślimak, który swoimi patrzałkami z nienawiścią spogląda z ukrycia w przyszłość…
To naprawdę mógłby być dobry film. Pomysł zaangażowania ślimaków do filmu klasy B musi się jednak fatalnie skończyć zarówno dla ślimaków, jak i filmu. Realistyczne zdjęcia ślimaków puszczone w przyśpieszeniu są śmieszniejsze niż gagi Benny Hilla. Bryzgająca krew z wnętrzności ofiar nie wymaga komentarza, dialogi bohaterów to gotowe szlagworty i dziwić tylko może, że film nie wszedł do kanonu lektur obowiązkowych w gimnazjum…
Film mnie zmasakrował. To naprawdę horror do kwadratu. To straszne, że można wydać tyle pieniędzy na stworzenie tak potwornie głupiego filmu.  Totalna rozpierducha z wykorzystaniem ściekowych gazów jest kwintesencją produkcji. Patos i okrucieństwo na szczytowym poziomie, choć zdecydowanie brakuje powiewającej amerykańskiej flagi w czasie definitywnych eksplozji. Szkoda. Szkoda tej półtorej godziny filmu i tych dwudziestu lat czekania na jego obejrzenie. Z drugiej strony, jakie to szczęście, że nie obejrzałem go wtedy, być może uciekałbym od malakologii szybciej, niż bieg ślinika…
Slugs: The Movie (1988), reż. J. P. Simon, muzyka Tim Souster w wykonaniu The Royal Philharmonic Orchestra, wyk. Michael Garfield i in.

poniedziałek, 21 maja 2012

Niespodzianka w Pilsi

O Pilsi i o Łobudzicach wspominałem już kiedyś na blogu (np. 12.05.2011). To jedno z takich "miejsc ratunkowych", czyli stanowisk, które odwiedzam kiedy jest mi naprawdę tęskno za terenem, a nie mam czasu na wyjście. Niestety tym razem było dokładnie tak samo, czyli wyrwanie dwudziestu paru minut na malakologiczny spacer. Oczywiście po pracy, w drodze do domu. Tak było w ostatni piątek, 18 maja 2012 r. Odczuwając natrętną potrzebę kontaktu z naturą, zatrzymałem się w Łobudzicach i poszedłem nad Pilsię.
Wody niewiele, bez problemu można było chodzić w kaloszach bez obawy skąpania się w całkiem ciepłej już wodzie (jak na majowe warunki). Po raz pierwszy spacerowałem po rzece, a nie wzdłuż rzeki. Metodologia w przypadku zbierania mięczaków ma znaczenie kolosalne, przekonałem się o tym niejednokrotnie. I tak było tym razem. Wystarczyć zaopatrzyć się w kalosze, żeby na malakofaunę spojrzeć z innej strony.
Największą miłą niespodzianką z łobudzickiej Pilsi okazał się Ancylus fluviatilis, czyli przytulik strumieniowy. Ten pospolity w zasadzie gatunek rzadko bywa przeze mnie notowany. A tutaj jest! I to raczej liczny. Zwyczajem przytulika jest przebywać na przedmiotach zanurzonych w wodzie. Preferuje twarde podłoże, które zapewnia mu bezpieczeństwo. Zauważyłem taką prawidłowość, że przebywał głównie na gładkich kamieniach, unikając odłamków gruboziarnistego gruzu. Myślę, że jest to związane właśnie z poczuciem bezpieczeństwa: gładki kamień pozwala na szczelniejsze przylgnięcie w przypadku obniżenia się poziomu wody.
Ancylus fluviatilis O. F. Müller, 1774 jest ślimakiem płucodysznym z rodziny przytulikowatych (Ancylidae), dochodzącym do 4,5-10,6 mm długości i 1,5-2 mm wysokości. Charakteryzuje się czapeczkowatą muszlą, bez skrętów, o przytępionym wierzchołku. Na muszli widoczne jest podłużne i poprzeczne prążkowanie. Ubarwienie na ogół jasnorogowe, brunatne lub żółtawe, muszla często pokryta nalotem.
Preferuje wody bieżące, czasem spotkać go można również w jeziorach w strefie przyboju. Związany jest z kamienieni, czasem występuje również na zanurzonych w wodzie częściach roślin. Jego pokarm stanowią glony zeskrobywane z podłoża. Literatura podaje, że jest najpospolitszym ślimakiem wód bieżących w Polsce, spotykanym od Pobrzeża Bałtyku po Tatry. Kiedyś był dominującym gatunkiem w Bałtyku, kiedy ten był jeszcze słodkowodnym jeziorem, przez geologów nazywanym Jeziorem Ancylusowym.
Mnie ten gatunek trafia się niezbyt często, więc jego widok w Pilsi był dla mnie naprawdę miłą niespodzianką.

piątek, 18 maja 2012

Warsztaty w Zaciszu (żalu)

Trwają XIX Ogólnopolskie Warsztaty Bentologiczne. Dla niewtajemniczonych: bentos to zespół organizmów zwierzęcych związanych z dnem zbiorników i cieków wodnych. Nauka zajmująca się bentosem to bentologia i stanowi ona część hydrobiologii. W Polsce od lat działa Polskie Towarzystwo Hydrobiologiczne z Sekcją Bentologiczną, która sporadycznie wydaje nawet własny biuletyn pt DNO, redagowany przez dr Andrzeja Kołodziejczyka.
Tradycyjnie poza Zjazdami Hydrobiologów Polskich organizowane są również Ogólnopolskie Warsztaty Bentologiczne. W tym roku już XIX. W dniu wczorajszym, poza sesją konferencyjną, odbyły się również warsztaty z oznaczania mięczaków, które poprowadził wspomniany dr Andrzej Kołodziejczyk. Na dziś przewidziano jeszcze sesję referatową i posterową (po obiedzie), a na jutro zajęcia terenowe.
Zainteresowanych odsyłam na stronę organizatora, reprezentowaną przez p. Jarosława Kobaka, na której można znaleźć więcej szczegółów, w tym tytuły wystąpień.
Moja przygoda z malakologią zaczęła się chyba właśnie od bentologii: jako dziecko nie mogłem napatrzeć się na dno niewielkiego, wybetonowanego, zbiornika przeciwpożarowego, w którym dość przejrzysta woda pozwalała na obserwację podwodnego świata. A że zbiornik ten znajdował się w bezpośrednim sąsiedztwie szkoły podstawowej, okazji do stałych obserwacji nie brakowało. Były też dreszczyki emocji związane z ucieczkami przed nauczycielami, którzy surowo zabraniali przeskakiwania przez ogrodzenie zbiornika. Myślę, że to właśnie tamten czas otworzył mi najszerzej oczy na świat hydrobiologii i na miejsce mięczaków w tym porządku rzeczy. Pamiętam zatoczki rogowe wyłażące na sam brzeg stawiku, niezliczone zagrzebki łażące po glonowych kożuchach, ale najlepiej zapamiętałem - i najwięcej mi ich żal - piękne błotniarki jajowate z silnie rozdętym ostatnim skręcie, czyli Lymnaea (Radix) peregra f. ampla. Nigdzie nie udało mi się później znaleźć tak dorodnych okazów.
Żal, bo dziś zbiornik już nie istnieje i nie ma dorodnych błotniarek. W kolekcji też nie ostały się, bo zbiory z lat dziecięcych w większości uległy rozproszeniu. Żal, że nie da się z taką częstotliwością obserwować tego samego środowiska w różnych porach dnia i roku.
I żal, że tam, w Zaciszu nad Jeziorem Koronowskim, siedzą dziś bentolodzy dzieląc się swoimi obserwacjami, a mnie tam nie ma.
No ale zbliża się weekend, może więc uda mi się żal utulić w jakichś szuwarach. Oby.

wtorek, 15 maja 2012

Zimna Zośka i ślimaki

Zrobiło się chłodno.
Z jednej strony to cieszy. Może to jeden z tych sygnałów pozwalających zachowywać wiarę w porządek natury, opisywany przez stulecia w mądrości ludowej. W tym roku Zośka okazała się nie tak może zimna jak np. w zeszłym, ale wyraźnie da się odczuć, że jest chłodniej niż np. przed dwoma tygodniami.
Z drugiej strony... Myślę sobie: Zośka (jak i zimni ogrodnicy, co bardziej może zrozumiałe) nie lubi chyba ślimaków. Dlaczego tak myślę? Czytałem niedawno pracę Stępczaka na temat rozrodu winniczków i wspomina tam o wpływie temperatur na możliwości reprodukcyjne gatunku. O tej porze roku większość krajowych przedstawicieli Helicidae jest już aktywna: pokarm jest, wilgotność jest, dzień coraz dłuższy i cieplejszy... Stępczak zwraca uwagę na coś oczywistego: na temperaturę odczuwalną dla ślimaków. Przyzwyczajeni zostaliśmy do podawanych w prognozach pogody temperatur. Metodologia pomiaru jest zawsze określona, aby można było mówić o temperaturach bezwzględnych. Przyjmuje się, że pomiar wykonywany jest w cieniu na wysokości 2 metrów nad gruntem. No właśnie. Ale przy gruncie temperatura może być znacznie niższa, a większość ślimaków jednak nie gniazduje na drzewach... Jeśli temperatury schodzą do wartości 2-3 stopni C, to przy gruncie na ogół jest chłodniej. I wtedy ślimaki marzną. Te starsze (mądrzejsze trochę), to pewnie potrafią przykryć się jakim liściem, ale te młodsze pewnie nie zawsze wpadną na tak dobry pomysł.
Jest połowa maja. Nie mogę się pochwalić wycieczkami w teren. Brakuje czasu, jak zwykle zresztą. Wczoraj wyskoczyłem na rekonesans do parku: pokrzywy do kolan, komary brzęczące sobie znaną serenadę, ślimaki obrażone na zimnych ogrodników i na Zośkę.
Zapowiadają już ocieplenie. Jeśli wraz z nim przyjdzie wilgotne powietrze, ślimaki pojawią się masowo. Dotychczas - a mówię o własnych tylko doświadczeniach - znajdywałem je sporadycznie podczas wędrówek do i z pracy. Czekam, aż ogrodnicy z Zośką pójdą szukać przyszłego roku. I czekam na reakcję ślimaków. Stęskniłem się trochę za nimi. Może nie za wszystkimi i wolałbym pewnie, żeby ogrodnicy pozbyli się Arion lusitanicus, nie mniej brak mi widoku tych powolnych, wciąż rozglądających się niezwykłych stworzonek. Tak bezbronnych: i wobec chłodów, i wobec butów na nic nie zważających barbarzyńców.

Europejska Czerwona Ksiega Mięczaków

Na stronach Komisji Europejskiej znalazłem dziś publikację poświęconą w całości mięczakom Europy, lądowym i słodkowodnym, wpisanym na Red List, czyli do Czerwonej Księgi.
Książka w istocie czerwona nie jest, ale warto przyjrzeć się jej zapisom.
Po pierwsze została przygotowana przez zespół europejskich ekspertów w dziedzinie malakologii, wśród których znaleźli się między innymi: Rafael Araujo, Robert Cameron, Gerhard Falkner, Andrzej Falniowski, Dymitri Georgiev, Peter Glöer, Vladimir Pešić, Peter Solymos, Maxim Vinarski czy Ted von Proschwitz. To oczywiście tylko część ekspertów.
Po drugie odnosi się do Europy zarówno jako kontynentu, jak i do Unii Europejskiej. Nie zdążyłem jeszcze przeanalizować jej pod tym kątem, ale praca wspomina o sytuacji mięczaków w rożnych obszarach kontynentu.
Po trzecie: metodologia i wyniki są bardzo czytelne, co jest niewątpliwie atutem publikacji. W pracy omówiono mięczaki wodne oraz mięczaki lądowe, prognozując kierunki wprowadzenia zmian w poszczególnych obszarach mogących stanowić zagrożenie.
Przeglądając książkę nie sposób nie oprzeć się wrażeniu, że przyświecał jej bardzo praktyczny cel. To zresztą jest celem większości publikacji typy Red List. Intencją było nie tyle omawianie poszczególnych gatunków, ile wskazywanie obszarów zagrożeń, prognoz oraz sposobów przeciwdziałania. Publikację zaopatrzono również w dodatki, w tym wykaz mięczaków z oznaczeniem kategorii zagrożenia.
Książka dostępna jest na oficjalnej stronie Komisji Europejskiej, pod adresem
Serdecznie zachęcam do lektury. Myślę, że warto.
Cuttelod, A., Seddon, M. and Neubert, E. 2011. European Red List of Non-marine Molluscs. Luxembourg: Publications Office of the European Union.

wtorek, 8 maja 2012

XXVIII Krajowe Seminarium Malakologiczne - zaczęło się!

Prawdopodobnie w tej chwili uczestnicy rozglądając się dokoła wyszukują znajomych twarzy, uśmiechają się na przywitanie, coś tam sobie mówią między stolikami. I czekają na obiad. Ktoś pewnie wstaje przepraszając i wychodzi dyskretnie odebrać telefon. Ktoś inny zapewne w drzwiach rozpoznając przybysza wita się rozkładając serdecznie ramiona.
Większość zdążyła już od rana się zjawić, zarejestrować, pobrać materiały, zakwaterować, wypakować rzeczy w hotelowym pokoju. Niektórym może nawet udało się wyskoczyć na spacer, trochę rekonesans, trochę rozprostowanie nóg. Niektórzy przecież jechali tu spory kawałek drogi...
Od piętnastej obrady. Najpierw uroczyste otwarcie, przywitanie gości, przekazanie podstawowych informacji organizacyjnych. A potem już tylko trzymanie dyscypliny wystąpień.
Na początek: Pokryszko i Cameron będą mówić o malakocenozach leśnych Gór Krymskich, potem Wiktor o ślimakach nagich - próba uogólnienia wiedzy o pochodzeniu i rozmieszczeniu europejskich golasów. Przed przerwą kawową jeszcze przedstawicielki środowiska toruńskiego: A. Cichy i E. Żbikowska powiedzą o metodach badań ilościowych malakofauny w litoralu jezior w odniesieniu do struktury dominacji ślimaków i Digenea.
Po kawie, kiedy kofeina zacznie podnosić ciśnienie krwi, jednym zrobi się senniej, inni odczuwając przypływ sił witalnych rozbudzą się wreszcie i posłuchać będą mogli o gatunkach obcych w zbiornikach śródleśnych (M. Strzelec), o drogach przenikania obcych gatunków mięczaków do wód rodzimych (A. Piechocki i A. Szlauer-Łukaszewska), o mięczakach systemu rzeczno-jeziornego Krutyni (B. Jakubik i K. Lewandowski).
Po drugiej kawie, ale jeszcze przed kolacją przewidziano czas na małże, którym głosu użyczą J. Kobak z zespołem (Kakareko, Jermacz, Poznańska): gatunkowi Dreissena polymorpha oraz M. Bochyńska: małżom skójkowatym z Jeziora Gardno.
W perspektywie obrady w środę i piątek, z czwartkową przerwą na poznawanie Wielkopolski.
Zanim uczestnicy Seminarium udadzą się na kolację, będzie jeszcze miało miejsce jedno ważne wydarzenie - Walne Zebranie Członków Stowarzyszenia Malakologów Polskich. Czy będzie burzliwe? Pogodę zapowiadają spokojną, malakolodzy do awanturników nie należą, więc chyba nie. A czy coś się zmieni w SMP? Nie wiem.
Nie wiem, bo mnie tam nie ma! Zamykam oczy i próbuję sobie wyobrazić miejsce, przypomnieć twarze znanych mi malakologów. W tym roku byłem już najbliżej wyjazdu, ale i tym razem wiatr wiał nieprzychylny. Więc może - w perspektywie logoterapii - jeszcze nie czas, albo... już nie czas?
Żałuję, że nie zdam relacji z XXVIII Krajowego Seminarium Malakologicznego w Boszkowie. Obiecać mogę tylko, że jeśli dowiem się czegoś, to z pewnością się podzielę. I cóż pozostaje mi w tym momencie? życzyć uczestnikom owocnego spotkania.
A mnie tam nie ma - jestem poza tym
po drugiej stronie słońca leżą moje kości
i wiatr je miele krusząc konstelacje

Jak mnie zaświecisz kiedy ci zagasnę?
                  Janusz St. Pasierb, Psalm

wtorek, 1 maja 2012

Z Polski freaki, nie z Ameryki;)

Pozostaję przy temacie winniczka. Czytam właśnie niemłodą już publikację na jego temat, a mianowicie wydaną w 1983 pracę zbiorową Ślimak winniczek (Helix pomatia L.) Biologia, morfologia muszli, problemy przechowalnictwa i transportu (red. K. Stępczak i Z. Bogucki, PTPN, Poznań PWN 1983). Jest tam taki krótki rozdział autorstwa Ewy Włosik i Józefa Musiała poświęcony nietypowym muszlom winniczka. Autorzy koncentrują się na lewoskrętnych i wieżyczkowatych muszlach, które udało się znaleźć podczas zakrojonych na szeroką skalę badań w całej Polsce. Nie znam przytaczanych tam prac, ale zdaniem cytowanego Maisenheimera winniczki lewoskrętne (deviatio sinistrosa) zdarzają się średnio 1 na 20 tysięcy osobników prawoskrętnych. Inny z przywoływanych autorów, Nietzke, zdaje się potwierdzać te obserwacje wskazując jednocześnie, że w warunkach hodowlanych takie anomalia zdarzają się 10 na 455 normalnych okazów. Autorzy opracowania wspominają o znalezionym 6 czerwca 1977 r. w okolicach Marszewa nieopodal Pleszewa lewoskrętnym winniczku. Podają, że został znaleziony pojedynczy osobnik na 585 okazów zebranych z powierzchni 625 km kw.
7 czerwca 1980 r. J. Musiał znalazł w Poznaniu ślimaka winniczka o nietypowej, bo wieżyczkowatej muszli (deformatio scalaris). O takich okazach wspominał Urbański, podając lokalizację w Józefowie nad Wisłą (Lubelskie, nie ten Józefów pod Warszawą). Osobniki takie uważane są za niezwykłą rzadkość i znajdują się w szczególnym polu zainteresowań kolekcjonerów. Dla malakologów są ciekawostką, ale nikt nie prowadzi badań nad przyczynami anomalii. Dlaczego? Powód może być prosty. Aby naukowo badać jakiś fenomen, trzeba by mieć reprezentatywną grupę badawczą, a o taką niezwykle trudno zważywszy na statystyki notowań.
Anomalie w budowie mięczaków zdarzają się jednak i generalnie można by je podzielić na kilka rodzajów: lewoskrętność (lub prawoskrętność w przypadku naturalnie lewoskrętnych gatunków), zaburzenia wysokości skrętki, odklejenie ostatniego skrętu, nietypową rzeźbę oraz tzw. gigantyzm. O tym ostatnim postaram się kiedyś wspomnieć przy innym okazji. Natomiast teraz kilka słów o jednym takim winniczku, którego jeszcze nie widziałem, ale znam z fotografii.
Kilka miesięcy temu Michał Poklękowski podzielił się ze mną informacją, że posiada takiego freaka w swojej kolekcji. Wieżyczkowatego winniczka znalazł w okolicach Bydgoszczy, niestety nie znam daty zbioru (to do ustalenia). Z relacji znalazcy wiem, że rarytas ten siedział sobie na porzuconej skrzynce po piwie. Cóż, może picie nie wyszło mu na zdrowie. Otrzymałem pozwoleństwo na publikację fotografii tego okazu. Myślę, że duma Michała powinna być doceniona przez znawców. Michał jest również posiadaczem innego niezwykłego okazu, z wyraźnie zdeformowaną muszlą. Piszę o tym właśnie teraz, póki jeszcze legalnie zbierać można winniczki (oczywiście poza obszarami chronionymi oraz tymi, gdzie wojewodowie wprowadzili zakazy). Może uda się komuś znaleźć równie ciekawe przypadki. Chętnie poinformuję o takim znalezisku. Tymczasem polecam zdjęcia okazów Michała.


Od siebie tylko powiem, że mnie się nigdy takiego nie udało znaleźć, choć w swoich zbiorach mam jeden nietypowy okaz C. nemoralis (bez skrętki) oraz jeden P. corneus z odklejonym ostatnim skrętem.