poniedziałek, 23 maja 2011

Po warszawsku, czyli to nie jest wpis malakologiczny

Plany były szumne, ale niewiele z nich wyszło. Najbardziej żal mi Wisły, ale może uda się nadrobić.
Ostatni tydzień spędziłem w Stolicy, zawodowo bardziej niż  inaczej. Żywiłem nadzieję, że po zajęciach znajdzie się choć chwila na wycieczkę na Bielany. A było to bardzo blisko, bo zakwaterowano mnie na Starych Bielanach, skąd już tylko rzut beretem do mojej Alma Mater oraz do Wisły. Nic z tego nie wyszło. Plany się pokrzyżowały, trzeba było zająć się sprawami pilniejszymi i ważniejszymi. Skutkiem ubocznym zmiany planów był spacer po Krakowskim Przedmieściu, w godzinie wieczornej... Chcąc zachować polityczną bezstronność nie mogę nie zatrzymać się nad tym, co przykuwa - z różnym natężeniem - uwagę społeczeństwa. Mam tu na myśli inicjatywę "obrońców krzyża", których obserwowałem przez kilkadziesiąt minut.
Od razu śpieszę się wyjaśnić: zajmuję się tym tematem tylko dlatego, że pokrzyżował mi plany pójścia nad Wisłę, co było nieformalnym zadaniem na ubiegły tydzień.
Po pierwsze: wydaje mi się, że na tym polega demokracja, że każdy ma prawo do własnych przekonań i poglądów oraz do ich wyrażania. Każdy też ma prawo do bycia szanowanym bez względu na przekonania i poglądy. Dotyczy to zarówno tych, którzy pod Pałacem Prezydenckim chcą być, jak i tych, którzy chcą, aby ich tam nie było. Z demokracji korzystać mają prawo nawet ci, którzy demokracji nie akceptują, co nie oznacza, że może być odwrotnie.
Po drugie: gdzie jest wolność, tam jest spór. Spór jest częścią życia społecznego i bez niego nie jest możliwe istnienie społeczeństw. Ale spór sporowi nierówny. Może się spór wyrażać w dialogu, a może się wyrażać w walce. Może ta walka być oparta na jakichś zasadach, albo tylko na zasadzie "przygrzmocić słabszemu". Im społeczeństwo jest dojrzalsze, tym mniej jest grzmocenia, a więcej dialogu.
Po trzecie: są sytuacje, w których dialog jest tylko wymarzoną hipotezą; spór obwarowany uprzedzeniami, rozpalonymi emocjami i pogardą zamyka się na dialog. Taką sytuację Tischner określił kiedyś jako "dialog dupy z kijem".
Po czwarte: w społeczeństwie znajdą się zawsze twardziele i mięczaki. Spór twardziela z mięczakiem jest skazany na klęskę obu.
Po piąte: nie potrafię nie zaangażować się emocjonalnie w ocenę sytuacji, którą analizuję. A zatem ocena ta nie jest ocena obiektywną i wyraża przekonania autora, co do których autor nie jest przekonany, czy są słuszne.
Po szóste: "obrońcy krzyża" spod Pałacu Prezydenckiego przypominają mi członków sekty. Nie chodzi mi tu o inwektywy, ale o ujęcie pewnego socjologicznego fenomenu. Nie wypowiadam się na temat słuszności czy niesłuszności ich przekonań - one nie ulegną z tego powodu żadnej zmianie. Przekonania, zwłaszcza te dotyczące życia religijnego i życia politycznego są przekonaniami pierwotnymi i jako takie nie podlegają żadnej mediacji czy negocjacji. Sekta jest pojęciem z zakresu socjologii religii oznaczającym rozłam (od łac. secare - obcinać, odcinać), ale ma zabarwienie pejoratywne na gruncie języka potocznego (takiego zabarwienia brak w religioznawstwie). Do istnienia sekta nie potrzebuje guru - duchowego przywódcy stosującego socjotechniki celem manipulowania członkami sekty. Takie definiowanie byłoby zubożające. Najważniejszymi wyróżnikami sekty są przede wszystkim manipulacje semantyczne oraz dualistyczna koncepcja świata oparta na przekonaniu, że tylko członkowie sekty mają prawdę (nie chodzi nawet o rację, to by było za mało), a wszyscy pozostali są jej wrogami. Wróg sekty ma tylko daw wyjścia - nawrócić się i podporządkować nowej doktrynie albo zginąć i w ten sposób uwolnić świat od nieznośnego ciężaru, jakim jest dla niego. Semantyczne manipulacje nie polegają na niczym innym, jak na nadawaniu nowych - nieraz zaskakujących - znaczeń powszechnie używanym pojęciom. Często towarzyszy temu religijno-polityczny synkretyzm. Wszytko to odbywa się w atmosferze wybrania oraz gotowości do męczeństwa.
Po siódme: powątpiewam, czy obrońcy krzyża bronią krzyża jako symbolu chrześcijańskiego, a dokładnie symbolu odkupieńczej śmierci Jezusa Chrystusa. Wydaje mi się, że krzyż w tym momencie również poddany został semantycznej obróbce i wyrwany z pierwotnego znaczenia. Pamiętam, kiedy w lipcu 2010 r. próbowano przenieść krzyż spod pałacu, doszło do zaognienia konfliktu. W relacji radiowej, nadawanej na żywo, a więc bez możliwości korekty wypowiedzi, usłyszeć można było - rzucone w czasie przepychanek z policją - wołanie obrońcy: "Ty psie, odpierdol się od krzyża". To się nazywa pomieszanie sacrum i profanum. Nie była to zachęta do nadstawiania drugiego policzka...
Po ósme: ludzie gotowi do bezwzględnego podporządkowania swojego życia pewnej idei mogą być marzycielami, ale mogą też być fanatykami. Fanatyk tym się różni od wyznawcy czy idealisty, że nie potrafi nadać racji swoim przekonaniom, a gotowość oddania życia za wiarę wiąże się nie tyle z wiarą, co z frustracją wobec życia. Męczennik to ktoś, kto poznał wartość własnego życia i gotów jest tą najważniejszą wartością potwierdzić tożsamość własnego życia z wartościami, które je tworzą. Gotowość do unicestwienia nie wiąże się z pragnieniem nie-bycia, ale z niemożnością pozostania sobą po odejściu od własnej tożsamości. Fanatyk nie dokonuje takiego wyboru: jego życie jest podporządkowane idei; idea go nie kształtuje, tylko nim zarządza. Gardząc sobą podejmuje kolejny krok do unicestwienia nie po to, aby pozostać sobą (dać świadectwo własnej tożsamości), ale by otrzymać nagrodę, która tylko w ten sposób może wyrównać rachunki krzywd. 
Po dziewiąte: jestem przekonany, że zdecydowana większość "obrońców krzyża" stanowią ludzie oszukani, zdradzeni, sfrustrowani i osamotnieni. Traktowani niepoważnie przez poważnych, z wyższością przez równych, z obojętnością przez zaangażowanych. To ludzie, którzy odczuli ból tak nieznośny, że woleliby umrzeć, niż dłużej znosić upokarzającą egzystencję. Ale ich przekonania nie pozwalają na decydowanie o własnym życiu i jego zakończeniu. Nie mogąc wpływać na jego kształt, zepchnięci w społeczną nicość, na niechciany wycug, na margines aspiracji i potrzeb, dali się wciągnąć w działania, które na nowo dały im poczucie siły i sensu. Zbuntowali się, aby móc raz jeszcze przeżyć młodzieńczą przygodę nonkonformizmu. Ale w tym wszystkim zostali kolejny raz oszukani i zdradzeni, a przede wszystkim wykorzystani. Pragnąć jednak podtrzymać w sobie ten ogień spalający pamięć o frustracji, stoją na posterunkach, gotowi w każdej chwili skoczyć śmierci w oczy. Byleby nie wracać do tej rzeczywistości, w której są nikim, nie warci nawet szyderstwa. 
Po dziesiąte: nie ignorowałbym tych, którzy stają pod Pałacem Prezydenckim. Nie ignorowałbym ich głosu, jak nie wolno ignorować warczenia psa czy podlatywania osy. Są to sygnały ostrzegawcze. Przekroczona została granica frustracji: życie stało się tak nieznośne, że łatwiej będzie poświęcić je jakiejkolwiek sprawie, niż wrócić do siebie i być nikim. Frustracja jest boginią, która zawsze będzie miała wyznawców. Biada tylko kapłanom frustracji, zbijającym kapitał na rozgoryczeniu i zdradzie swoich wiernych. Bogini Frustracja upomni się i o nich.
Po jedenaste: czy się to komu podoba czy nie, wydarzenia na Krakowskim Przedmieściu są przejawem miejskiego folkloru, atrakcją turystyczną, igrzyskiem dla gawiedzi. Igrzyskiem, w którym gawiedź czeka na krew.
I tego się obawiam, że jak ktoś tych igrzysk nie przerwie, to się poleje krew i dopiero wtedy się zacznie tragedia...

Nie wiem, czy ludzie, których spotkałem pod Pałacem Prezydenckim są mięczakami. Kiedyś byli, przynajmniej według tej definicji, którą próbuję forsować. Nie mniej jest mi ich żal. I bardzo im współczuję, jeśli nawet uważają, że to ja jestem godny współczucia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz