niedziela, 30 listopada 2014

Corbicula fluminea (O. F. Müller, 1774) w Polsce

Kiedy oddawałem się lekturze książki Inwazje biologiczne w środowiskach słodkowodnych, uświadomiłem sobie, że jakiś czas temu obiecałem kilka słów poświęcić jednemu z najnowszych składników krajowej malakofauny, małżowi Corbicula fluminea (O.F. Muller, 1774). Minęło już ponad dziesięć lat od czasu, gdy pierwszy raz został stwierdzony w naszych wodach, zadomowił się u nas i poszerza zasięg. Czas więc napisać kilka słów o nim, a może przyda się komuś, kto - tak jak ja - znalazł go przypadkiem podczas spaceru wzdłuż brzegu.
Corbicula fluminea jest słodkowodnym małżem z rodziny Corbiculidae, którego pierwotną ojczyzną jest dorzecze Ussuri, południowo-wschodnie Chiny oraz Korea. W latach dwudziestych XX wieku został zawleczony na kontynent północnoamerykański,  najprawdopodobniej przez chińskich emigrantów, którzy traktowali go jako część diety. Dość szybo zaczął kolonizować kolejne obszary Ameryki, również Południowej, gdzie stwierdzono go pierwszy raz w Wenezueli w połowie XX wieku. Obecnie jest notowany na wszystkich kontynentach, w tym w Australii, a w Europie jego pojawienie się jest datowane na początek lat osiemdziesiątych, kiedy stwierdzono go w rzece Tag w Portugalii i Dordogne we Francji. Jej zasięg rozszerza się bardzo szybko; dla Środkowego Renu podaje się prędkość ok 80-115 km rocznie.
Pierwsze notowanie w Polsce miało miejsce w październiku 2003 roku, kiedy został znaleziony przez Annę Łabęcką w Kanałach Dolnej Odry koło Nowego Czarnowa i Gryfina. Znaleziono wówczas również pokrewny gatunek Corbicula fluminalis. Kiedy w 2006 roku prowadzono badania wzdłuż Odry od źródeł w Czechach do ujścia w Zatoce Pomorskiej, stwierdzono żywe osobniki w Środkowej Odrze w licznych populacjach. W maju 2011 po raz pierwszy stwierdzony został w Wiśle w Krakowie, a w październiku owego roku znaleziono tam żywe osobniki.  
Posiadam ustne informacje o występowaniu Corbicula fluminea w Wiśle na wysokości Wilanowa oraz jeszcze niżej z Wyszogrodu. O ile z Wilanowa wiadomo mi, kto go tam znalazł, o tyle stanowisko z Wyszogrodu pozostaje dla mnie tajemne. Kiedy w lipcu 2014 roku zatrzymałem się nad Wisłą w Wyszogrodzie, nie udało mi się go wypatrzeć, przypuszczam jednak, że znalezienie go nawet niżej jest kwestią tylko i wyłącznie dobrego poszukania.
A czego szukać? Średniej wielkości małża o wyraźnie grubościennej muszli, wyraźnie żeberkowanej. trójkątnej w zarysie, jasnobrązowej lub oliwkowej barwy. Młodsze osobniki mogą być żółtawe. Wielkość muszli dochodzi do ok. 25 mm, rekordowe okazy przekraczały 60 mm, ale nie z obszaru Polski.
Małż ten może stosunkowo szybko rozszerzać swój zasięg min. dzięki wysokiej płodności (do 70 tys. larw uwalnianych przez samicę w ciągu sezonu), zdolności do rozmnażania obojnakiego, szerokiej tolerancji ekologicznej. Znosi niewielkie zasolenie, zamieszkuje różne typy wód, od kanałów po rzeki i jeziora, jest dość odporna na zanieczyszczenia. Populację może ograniczać reżim termiczny, prawdopodobnie w warunkach naturalnych w Polsce jesienią i zimą spora część ginie. Dzięki występowaniu larwy typu pediveliger możliwe jest bierne znoszenie tego małża na kolejne obszary z biegiem rzek. Wiosenne powodzie mogą zatem skutecznie rozszerzać zasięg tego obcego inwazyjnego gatunku.
Uważa się, że jego pojawienie się w wodach wpływa niekorzystnie na rodzimą malakofaunę, zwłaszcza małże skójkowate. Nie prowadzono w Polsce jeszcze szczegółowych badań na ten temat, wykluczyć jednak nie można, że dynamicznie rozwijające się populacje w sezonie wiosenno-letnim skutecznie konkurują o pokarm z rodzimymi Unionidae.
Jak małż ten znalazł się w Polsce? Tego jednoznacznie nie sposób stwierdzić. Prawdopodobne jest przeniknięcie ze środowisk zajmowanych w północnych Niemczech, nie można jednak wykluczyć zawleczenia przez człowieka - przyczynić się do tego mogli wędkarze (używające jej za przynętę) lub akwaryści, mogła trafić również z narybkiem.
W Polsce jej zasięg rozszerza się z zachodu na wschód. Występuje w Odrze, występuje w Wiśle, ale nie wiadomo, czy przeniknęła do rzek w ich zlewniach. Zobowiązany będę, jeśli ktoś podzieli się ze mną informacjami na ten temat. Może czas nie najlepszy na poszukiwania, ale przecież nie przeszkadza w znalezieniu na brzegu pustych muszli...
Kołodziejczyk A. Stańczykowska A. 2011. Corbicula fluminea w: Głowaciński Z (red.) Księga gatunków obcych. Kraków IOP PAN
Maćkiewicz J. 2013. The first record of the asian clam Corbicula fluminea (Bivalvia: Veneroida: Corbiculidae) in the upper Vistula (South Poland). Folia malacologica 21(2), pp. 87-90. 


Muszle C. fluminea znalezione w Wiśle w Krakowie w 2011 r.

czwartek, 27 listopada 2014

Inwazje biologiczne w środowiskach słodkowodnych

Jeszcze na tyle ciepło, że derocerasy niemal codziennie widuję, ale już na tyle zimno, żeby liczyć się z końcem ślimaczego sezonu. Nie bardzo ten moment lubię, bo oznacza dla mnie znaczące ograniczenie malakologicznych natręctw, którym z takim zamiłowaniem oddaję się w wolnych chwilach. Zostaje mi salwowanie się literaturą, która - w wersji polskojęzycznej - jest nie mniej rzadka, niż Anisus vorticulus...
Czasem ulegam pokusie myślenia, że znam już wszystkie książki o mięczakach napisane po polsku. Jest co prawda jeszcze dobre kilkanaście tytułów na które poluję, ale wiem, że one są i tylko kwestią czasu jest, kiedy wpadną mi w ręce.
A czasem jest tak, że wpadają mi książki spoza listy, nie te, na które poluję, a zupełnie nowe, co mnie sobie upolowały. Bardzo, bardzo rzadko się zdarza, że książka sama do mnie przychodzi, i to taka, o której istnieniu po prostu bladego pojęcia nie miałem. I dziś właśnie o takiej książce.
Wracam do domu po pracy, a tu łypie na mnie ze skrzynki na listy jakaś przesyłka. Patrzę - z Katowic. Zanim wszedłem do mieszkania, jeszcze po schodach idąc, zdążyłem spis treści przestudiować.
Przyznaję, że nie słyszałem o tej książce wcześniej, to znaczy słyszałem, od samej Autorki nawet, ale myślałem, że o zupełnie inną publikację chodzi. Czasem sobie tak wmawiam... Nie słyszałem, nie widziałem, nie szukałem jej przez to. Stąd kiedy zobaczyłem okładkę, uśmiech mnie w uszy uderzył. Lubię ten moment zaskoczenia, szkoda, że tak rzadko się zdarza...
Na okładce widnieje trzech autorów: Włodzimierz Serafiński, Małgorzata Strzelec i Mariola Krodkiewska. Spośród autorów znam prof. Małgorzatę Strzelec, której publikacje zdobywałem już jakiś czas temu. Włodzimierza Serafińskiego kojarzę z jednej książki, którą posiadam w malakologicznej biblioteczce. Docent Włodzimierz Serafiński zmarł 25 stycznia 2012 roku. Zawodową karierę związał z Uniwersytetem Śląskim, był m.in. Prodziekanem Wydziału Biologii i Ochrony Środowiska oraz Kierownikiem Katedry Metodyki Nauczania Biologii. Szczególną częścią jego działalności było badanie mechanizmów inwazji biologicznych. Książka, która w jakiś sposób jest jego dziełem pośmiertnym, tego też dotyczy. Inwazje biologiczne w środowiskach słodkowodnych. Wybrane zagadnienia to skrypt dla studentów kierunków biologia i ochrona środowiska, ale to też opracowanie bardzo ważnego zagadnienia, jakim jest kwestia bioróżnorodności i jej zagrożeń związanych z ekspansją gatunków obcych.
Paleontolodzy potwierdzą chyba, że nigdy w dziejach ożywionego świata, rozprzestrzenianie się gatunków nie następowało z taką prędkością, jak obecnie. Pojawienie się człowieka rozumnego i osiągnięcie przez niego zdolności hodowli zwierząt doprowadziło do tego, że wraz z rozprzestrzenianiem się gatunku, zasięg swój zwiększały gatunki mu towarzyszące, a uszczuplały się populacje, które istniały przed człowiekiem. Jest to bowiem jedyny gatunek na Ziemi, który opanował wszystkie lądy i który najbardziej ze wszystkich gatunków przekształcił je. Część tych przekształceń to skutek planowej, świadomej działalności człowieka, część (zapewne większa) jest skutkiem ubocznym. W tych skutkach ubocznych mieścić się mogą zawleczenia i introdukcje gatunków obcych, z których pojawieniem się na ogół zaczynają się problemy z bioróżnorodnością, o problemach społeczno-gospodarczych nie wspominając.
Książka śląskich biologów ma za zadanie przyjrzeć się wybranych zagadnieniom związanym z inwazjami biologicznymi. Dziwne są to inwazje. Bez dowódcy, bez planów ataku, bez jasnej strategii, przybysze z obcych stron podbijają nowe ziemie (i wody), przekształcając je, na ogół ubożąc. Armia gatunków z różnych królestw zdaje się współpracować w jakiś tajemniczy sposób podbijając nowe tereny, a wszędzie gdzie się pojawi, są z nią kłopoty. O obcych gatunkach nie raz już wspominałem, o niektórych pisałem nieco więcej nawet, ale bardzo ważny jest sam mechanizm inwazji, a jego zrozumienie powinno być pomocne w podjęciu walki ze skutkami tej dziwnej wojny.
Szczególnie świadomi tego problemu pozostają biolodzy z Uniwersytetu Śląskiego, którzy mają możliwość prowadzenia badań i obserwacji w tym rejonie Polski, który najbardziej został działalnością człowieka zmieniony, i gdzie skutki inwazji biologicznych, zwłaszcza w środowisku wodnym, są wyraźnie obecne.
To bardzo ciekawa praca prezentująca różne zagadnienia związane z mechanizmami inwazji biologicznych. Dużo jest w niej omówienia różnych stanowisk, koncepcji i poglądów, zarysowania problematyki, w której nawet wieloletnie badania nie przynoszą jednoznacznych odpowiedzi. Licząca jedenaście rozdziałów praca analizuje zagadnienie od zjawisk natury najbardziej ogólnych, przez szczegółową analizę procesu inwazji i jej skutków, kończąc na case study w postaci opracowania danych dotyczących wodożytki nowozelandzkiej Potamopyrgus antipodarum.
Wstępna lektura książki pozwala mi na wzięcie w nawias pewnych moich sądów na temat skutków inwazji biologicznych i ogólniej: roli gatunków obcych. Pokazuje, jak niezwykle skomplikowanym mechanizmem jest inwazja, ile składowych decyduje o sukcesie kolonizatorskim jakiegoś gatunku i skali skutków tego zjawiska. Ciekawe to, wciągające, wymagające (od laika) przystanków i stawiania znaków zapytania. Myślę, że to jedna z tych książek pisanych dla studenta, który naprawdę chce pogłębić swoją wiedzę, a nie tylko zaliczyć kolokwium... To książka, która wyznaczając pewien kierunek, wcale nie zamyka na własne poszukiwania i biorąc pod uwagę dydaktyczne przeznaczenie publikacji (skrypt akademicki), należy się jej wysoka ocena. Czepialstwem z mojej strony może być pewien postulat do wydawcy, który zamierzam podnieść. Jest taki zwyczaj, że nazwisko autora, który zmarł przed publikacją dzieła, umieszcza się w prostokątnej ramce. Tak też poczyniono na pierwszej stronie, ale nie na okładce. Zwyczaj ten co prawda zanika w wielu obszarach, najmocniej żyjąc w świecie filmu, nie mniej warto o tym pomyśleć przy ewentualnym dodruku czy drugim wydaniu. Jest to pewien hołd składany Twórcy (bez względu na to, czy mówimy o twórczości artystycznej, czy działalności naukowej) i podkreślenie, że dzieło ma charakter pośmiertny. W nauce też jest miejsce na emocje i ta ramka nie jest tylko graficznym wyróżnikiem, ale okazją do tego, żeby uświadomić sobie, ile traci nauka z odejściem badacza... Chciałbym, aby o tym pamiętano, zwłaszcza w środowisku uniwersyteckim. Dedykacja od Autorek to posłannictwo wypełnia, więc warto, by i wydawca pracę domową odrobił...
Serafiński Włodzimierz, Strzelec Małgorzata, Krodkiewska Mariola. 2014. Inwazje biologiczne w środowiskach słodkowodnych. Wybrane zagadnienia. Skrypt dla studentów studiów I i II stopnia na kierunkach biologia i ochrona środowiska. Podręczniki i skrypty Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach nr 154, Katowice WUŚ, pp.1-99



wtorek, 25 listopada 2014

Pilne! Praca dla malakologa!

Wyszperałem przed chwilą informację, którą muszę jak najszybciej puścić w świat dalej, bo przyznaję, że pierwszy raz w życiu spotkałem się z ogłoszeniem o pracy dla malakologa. Zaskoczony tym bardzo pozytywnie, udostępniam tę informację z nadzieją, że przyda się jakiemuś młodemu adeptowi nauki o mięczakach.
Instytut Ochrony Przyrody Polskiej Akademii Nauk poszukuje asystenta malakologa, który zajmie się badaniami z dziedziny ekologii wodnych mięczaków, ze szczególnym uwzględnieniem mięczaków chronionych. Poszukiwany jest "młody pracownik naukowy" posiadający dyplom magistra w dziedzinie biologia, ekologia lub ochrona środowiska. Kandydat musi wykazać się dorobkiem publicystycznym na temat ekologii mięczaków siedlisk hydrogenicznych i innymi dokonaniami naukowymi, musi posiadać doświadczenie w badaniach terenowych i laboratoryjnych, znać metody statystyczne, potrafić budować bazy dane, władać angielskim i posiadać licencję pilota. Żartowałem. Żartowałem z tym ostatnim, potrzebne jest tylko prawo jazdy kategorii B, latać nie trzeba umieć.
Co bardzo ważne: czas na składanie aplikacji został określony do 23 grudnia 2014 roku, a wyłonienie kandydatów przewidziano przed 29 grudnia 2014 r,, aby z początkiem stycznia młody malakolog zacząć mógł pracę w Instytucie Ochrony Przyrody PAN w Krakowie.
Gdzie składać swoje dokumenty konkursowe? W Krakowie, w siedzibie IOP przy al. Mickiewicza 33, w sekretariacie, pok. 14. Co prawda nie napisano tego w ogłoszeniu, ale chyba pocztą też się można  wysłużyć w tej sprawie. Więcej nie piszę, bo ogłoszenie można przeczytać na stronie IOP lub  klikając tutaj. Uspokoję tylko, że w konkursie nie będę startował, więc konkurencji nikomu nie zrobię!;) Ale gdybym w konkursie mógł - z formalnego punktu widzenia -startować, nie czekałbym nawet chwili i jeszcze tej nocy wysłałbym swoje si-wi;)

piątek, 21 listopada 2014

Andrzej Falniowski, Przodoskrzelne Polski (1989)

Pęd, jaki widoczny jest w naukach ścisłych, wprowadza swoje zasady, które są niezwykle okrutne dla naukowych publikacji. Kilka razy już na to utyskiwałem, poglądy moje są w tej kwestii dość stabilne: to nie są czasy dla monografii. Pęd publikacyjny powoduje, że trzeba prace wydawać szybko, w dobrze punktowanych wydawnictwach i dbać o dobrą cytowalność (Boże, co za słowo!). A cytowalność liczy się przez krótki tylko czas, dwóch, trzech lat. I tyle. Potem, nawet gdyby się okazało, żeś człowieku proch wynalazł, choćby wszystkie sieneny o Tobie mówiły i o Twojej książce, twój dorobek w Impact factor ani drgnie...
Złe to czasy dla książek wydanych przed paroma laty, paronastoma czy jeszcze wcześniej. Więc leżą sobie te prace czasem gdzieś na półkach bibliotek i czekają na szaleńca, który się nimi zainteresuje. A że mnie do tego szaleństwa blisko, postanowiłem o jednej z takich książek dzisiaj wspomnieć, bo jest wielką nieobecną, nawet na moim poletku;(
Od tego zacznę, że przed kilkunastoma laty, kiedy jeszcze byłem studentem, trafiłem w jednej z bibliotek na książkę Andrzeja Falniowskiego "Przodoskrzelne (Prosobranchia, Gastropoda, Mollusca) Polski. I. Neritidae,Viviparidae, Valvatidae, Bithynidae, Rissoidae, Aciculidae". Praca wydana została w Krakowie, nakładem Uniwersytetu Jagiellońskiego, w 1989 roku, jako 35 zeszyt serii Prace Zoologiczne i 910 pozycja serii Zeszyty Naukowe UJ. Mija zatem dwadzieścia pięć lat od ukazania się tej pracy, z którą - tak mi się wydaje - czas obszedł się trochę szorstko. Kiedy wpadła mi ręce, znałem już dobrze pracę Piechockiego "Mięczaki (Mollusca). Ślimaki (Gastropoda)" z serii Fauna Słodkowodna Polski. Znałem już słodkowodne ślimaki występujące w Polsce, ale wcale mnie to nie starczało. Kiedy więc trafiłem na Falniowskiego, otworzył się zupełnie nowy rozdział. Zaskoczył mnie Falniowski i rozbudowaną strukturą opisów gatunków, bardzo szczegółowymi informacjami na temat budowy skrzeli, układu rozrodczego czy muszli. Zaskoczył mnie zastosowaniem mikroskopów skaningowych do badania budowy muszli czy tarki i wykorzystaniem tego do identyfikowania gatunków. Ale zaskoczył mnie też ilustrowaniem pracy, które - w porównaniu z kluczem Piechockiego - było zupełnie inne, choć pod pewnymi względami - nieco rozczarowujące. Nie mam o to żalu do Autora, schyłek lat osiemdziesiątych był bodajże najgorszym czasem na wydawanie książek w drugiej połowie XX wieku. Może gdyby praca ta wydana była pięć lat później, fotografie i ryciny byłyby dużo lepsze, wyższej jakości. A tak: książka aż razi wydawniczą biedą. Całe szczęście: treść jest dużo bogatsza od ilustracji i dla mnie - laika kompletnego naówczas - była kopalnią nowych informacji. Kopalnią, w której czasem doświadczałem zasypania wiadomościami, których nie potrafiłem przerobić. Nie mniej szereg oryginalnych ilustracji w rozpoznawalnym dla Falniowskiego stylu było pierwszymi dla rycinami krajowych Rissoidae. Ryciny, które znałem z książki Piechockiego, autorstwa Ewy Zajączkowskiej, zachwycały dopracowaniem szczegółów. Ryciny z pracy Falniowskiego były pod tym względem dużo uboższe, bardziej schematyczne, ale pociągały nowością. Zwłaszcza, kiedy pierwszy raz widziałem  Bythiospeum neglectissimum, które później okazało się taksonem z samodzielnego rodzaju Falniowskia Bernasconi, 1990...
Nie wiem, jak to się stało, że książka ta nie zapisała się polskiej malakologii choćby tak mocno, jak wspomniana praca Piechockiego. Może mój osąd jest błędny, ale opieram go na obserwacji odniesień w publikacjach. Bardzo rzadko widywałem w późniejszych publikacjach powoływanie się na to opracowanie Falniowskiego, które jest przecież ogromnym kompendium wiedzy o sporej części rodzimych ślimaków wodnych. Nie wiem, co spowodowało, że książka ta nie doczekała się lepszej prasy. Wydaje mi się, że wielka, mozolna praca krakowskiego malakologa, nie trafiła w swój czas i albo go wyprzedziła, albo zaszkodziły jej okoliczności, na które Autor nie miał wpływu.
Niedobrze dla tej pracy się stało, że została pocięta na części, które są ze sobą mało spójne. Mam na myśli wcześniejszą publikację Falniowskiego, Hydrobioidea of Poland wydaną po angielsku w 1987 roku (jako pierwszy tom Folia Malacologica). Ponieważ w tytule Przodoskrzelnych Polski znajduje się rzymska cyfra I, należałoby przypuszczać, że jest to pierwsza część i oczekiwać części drugiej. A taka się nie pojawiła lub mnie po prostu nic o niej nie wiadomo. Zakładam, że całością opracowania przodoskrzelnych jest ta książka i Hydrobioidea of Poland, być może autor planował wydać po polsku pracę o wodożytkach, ale coś stanęło na przeszkodzie... Spekuluję.
Wydaje mi się, że jest to książka, która proponowała coś nowego. Nie wiem, czy nowatorskie wówczas metody się obroniły Chyba nie bardzo, zwłaszcza, że sam Autor jest teraz autorytetem w dziedzinie badań molekularnych. Ale zapoczątkował - tak myślę - już wówczas trend wykorzystywania nowych technologii w badaniach malakologicznych i to jest atut omawianej pracy.
Dziś w malakologii pojęcie Prosobranchia leży w rozsypce. Bałagan w systematyce mięczaków najbardziej widoczny jest w tej właśnie podgromadzie lub grupie podgromad ślimaków. Może to powoduje, że książka ta nie weszła na salony. Nie wiem. Uważam jednak, że poznając polskie mięczaki, warto podjąć trud dotarcia do wydanej przed ćwierćwieczem książki i zapoznania się z nią. To solidna praca, która wciąż czeka na odkrycie, nawet jeśli świat nauk ścisłych popędził w innym kierunku...

piątek, 14 listopada 2014

Filatelistyka dla malakologa

Historia polskiej filatelistyki sięga roku 1860. Wtedy pojawił się pierwszy znaczek pocztowy w Królestwie Polskim, dwadzieścia lat po Penny Black, najstarszym znaczku pocztowym na świecie.
Filatelistą nigdy nie byłem zbieraczem znaczków - owszem. Z różną intensywnością i zaangażowaniem gromadziłem te maleńkie dzieła sztuki, zamykające na niewielkiej przestrzeni ogrom detali, szczegółów i zamierzeń. Najbardziej pociągały mnie zawsze znaczki wykonane techniką stalorytu, obecnie już raczej niespotykane w obiegu.
Robiłem niedawno troszkę porządku w papierach i w ręce wpadły mi koperty ze znaczkami, o których dawno już chciałem napisać. W polskiej filatelistyce są warte szczególnego odnotowania, ale też są to znaczki z własną, pokręconą historią.
Choć najstarszy polski znaczek pocztowy datuje się na 1860 rok, trzeba było jeszcze 130 lat czekać na pierwszy polski znaczek z motywem wiodącym mięczaka. Dopiero w 1990 roku Poczta Polska wyemitowała serię znaczków "Ślimaki i małże Polski", której autorem jest polski artysta, Jacek Brodowski (ur. 5 lipca 1943 r. w Krakowie). To chyba najdziwniejsza seria w polskiej filatelistyce, ale do końca się nie upieram, bo filatelista nie jestem, a co najwyżej zbieraczem...
Dlaczegóż to miałaby być najdziwniejszą polską serią? Otóż po pierwsze wprowadzono wówczas znaczki beznominałowe. Kto pamięta początek lat dziewięćdziesiątych, pamięta zapewne również panującą wówczas inflację (jej apogeum przypadło na wrzesień 1990 roku, wówczas wynosiła 585,8% w skali roku!). Myślę, że to właśnie kłopoty z inflacją mogły stać u podstaw decyzji o wprowadzeniu znaczków bez nominałów, z literowym oznaczeniem rodzaju usługi, za którą pobrano opłatę w znaczku. Jeśli dobrze pamiętam, opłata A odnosiła się do listów zamiejscowych, opłata B do kartek pocztowych i listów miejscowych. Ale mogę się mylić, bo parę lat już minęło...
Seria jest dziwna, bo zakończyła się na dwóch znaczkach (odpowiednio 3095 - Błotniarka stawowa Lymnaea stagnalis i 3096 - Żyworódka jeziorowa Viviparus contectus), choć planowana była na 10 znaczków. Widać to choćby w nazwie serii, która nie przystaje do rzeczywistości: miały być ślimaki i małże, wydano tylko ślimaki. Jacek Brodowski przygotował projekt 10 znaczków jeszcze w grudniu 1988 roku, ale ostatecznie Poczta Polska wyemitowała tylko dwa z nich. Dziś nie wiadomo nawet, kto podjął decyzję o ograniczeniu serii, a dokumentacja techniczna ponoć została już zniszczona.
Znaczki nie należą do najbardziej urodziwych. Jednokolorowe (zielone dla nominału A, fioletowe dla nominału B), nie zachwycają barwą. Trochę do życzenia pozostawiają same wyobrażenia muszli, zwłaszcza błotniarki stawowej, która wyszła dość żebrowana. Ponoć związane jest to z techniką druku (rotograwiura), która wymaga nieco wyraźniejszych linii. Kto się jednak dobrze rycinom przyjrzy, ten szybko powinien  odnaleźć pierwowzór... Szukać go trzeba w tablicach na kończy książki Anny Stańczykowskiej Zwierzęta bezkręgowe naszych wód. Z tych tablic przerysowywałem swoje pierwsze muszle, tworząc podręczny atlas mięczaków w gładkim zeszycie z szara okładką... W założeniu koncepcyjnym na serię składać się miały jeszcze znaczki z następującymi ślimakami: rozdepka rzeczna Theodoxus fluviatilis, zawójka pospolita Valvata piscinalis, wodożytka bałtycka Hydrobia ventrosa, zatoczek rogowy Planorbarius corneus i ślimak winniczek Helix pomatia oraz z małżami: racicznicą zmienną Dreisena polymorpha, skójką malarzy Unio pictorum, i szczeżują wielką Anodonta cygnaea. Z tego wszystkiego dobrze tylko, że nie wydano znaczka z rozdepką rzeczną, bo w pracy Stańczykowskiej jej podobizna wyjątkowo słabo wyszła... Nie dowiedziałem się też, skąd pochodziłaby podobizna winniczka, ale pewnie pan Brodowski nie miał z tym problemu. Z serii "Ślimaki i małże Polski" wyszły więc tylko dwa ślimaki, a małży się nie doczekaliśmy.
Na wydanych znaczkach umieszczono wyłącznie nazwy polskie, co też składa się na dziwność tej serii. Na ogół na znaczkach umieszczane są łacińskie nazwy gatunkowe obok nazw podanych w językach narodowych. Tutaj ich zabrakło. Wszystko to sprawia, że te dwa niepozorne, na słabym papierze drukowane znaczki (później papier się nieco poprawił), okazują się dla filatelisty całkiem ciekawym rarytasikiem. Mają swoją historię, a przecież to w filatelistyce nie mniej się liczy od kunsztu włożonego w projekt i realizację serii.
Czekam na list, na którym przyklejony będzie polski znaczek z polskimi mięczakami. Na pierwszy taki znaczek trzeba było czekać 130 lat, taką liczbą nie dysponuję, ale byłoby mi bardzo miło, gdyby w końcu taka seria się pojawiła. Cała, nie tylko piąta jej część, jak w przypadku serii zaprojektowanej przez Jacka Brodowskiego. Czekam, może kiedyś przyjdzie taki list...




wtorek, 11 listopada 2014

Kręte drogi do Niepodległej

Czytam właśnie Władysława Polińskiego (1885 - 1930) Materyały do fauny malakozoologicznej Królestwa Polskiego, Litwy i Polesia, pracy wydanej niemal przed stu laty, w 1917 roku, w czasie trwającej wówczas I wojny światowej. I właśnie o tym kilka słów porwanej refleksji, na marginesie, ale troszkę obok lektury.
Rozpoczyna Poliński tymi słowy: W ostatnich kilku latach uzyskałem możność opracowania obfitego materyału malakozoologicznego, pochodzącego z kilkudziesięciu miejscowości Królestwa Polskiego, Litwy i Polesia. Miejscowości te położone są przeważnie w okolicach wcale lub prawie wcale pod względem malakozoologicznym nie badanych. Sądzę tedy, że podanie przeglądu gatunków, zebranych w owych okolicach, zapełni częściowo lukę dotkliwą, zawartą w naszej dotychczasowej znajomości omawianego tu działu fauny krajowej, i uwydatni charakterystyczne cechy tego ostatniego. (s.1)
Przywołany akapit opatrzony jest przypisem po słowach W ostatnich kilku latach w następującym brzmieniu: Rękopis pracy niniejszej przygotowany był do druku w lipcu 1914 r. Wskutek wypadków wojennych, w których wziąłem udział w szeregach Legionów Polskich, druk uległ odroczeniu. Uzupełnienia i poprawki, jakie obecnie do rękopisu wprowadziłem, ograniczają się do zaznaczenia paru dorywczych spostrzeżeń faunistycznych, dokonanych przezemnie w polu w czasie marszów i postojów, oraz do uwzględnienia zbiorku mięczaków warszawskich, zebranych w r. 1916 przez kol. J. Domaniewskiego.


Był więc Władysław Poliński legionistą, uczestnikiem działań wojennych na frontach Państw Centralnych, porządkującym wiedzę o mięczakach na terenach państwa Ententy, do których formalnie, do 1917 roku należała Rosja jako zaborca ziem Królestwa Polskiego i Litwy. Co ciekawe, nie przywołuje w tej pracy ni razu swojego późniejszego dyrektora, a z czasem poprzednika na stanowisku dyrektora Muzeum Przyrodniczego w Warszawie (obecnie Muzeum i Instytut Zoologii PAN przy Wilczej 64), Antoniego Józefa Wagnera (1860-1928), który pełnił w tym czasie funkcje komendanta szpitali wojskowych armii Austro-Węgierskiej. I jeden, i drugi, w czasie wojennej zawieruchy prowadził badania malakologiczne, a po zakończeniu działań wojennych przyszło im pracować w tym samym miejscu. Poliński wspominał (w opublikowanym na łamach Annales Zoologici wspomnieniu pośmiertnym), że w czasie wojny prowadził z Wagnerem korespondencję, z której wynikało, że po wojnie Wagner chciałby osiedlić się w Polsce.
A przecież mogło być tak, że dojrzały Poliński wcielony zostaje do Carskiej Armii i wysłany na front walczy gdzieś na południu Europy lub gdzieś nad Nidą potyka się z żołnierzami C.K Armii, gdzie służy Wagner.
Całe szczęście, że ich losy nie przeplotły się na frontach I wojny światowej, a polu malakologicznych badań. Całe szczęście, że obu dane było wojnę przeżyć (i późniejszą z bolszewikami również) i w odrodzonej Polsce tworzyć silny ośrodek muzealno-badawczy. Różnymi drogami szli do Niepodległej, ale kiedy do niej dotarli, razem budowali ją od podstaw w obszarze, na którym znali się wyśmienicie.
Tak ich wspominam przy okazji rocznicy odzyskania niepodległości, przy okazji zakończenia wojny, w czasie której synowie jednego narodu walczyli przeciw sobie na wszystkich frontach...

Antoni J. Wagner (1860-1928)