poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Posucha

Patrzę na mapę zeszłorocznych wypraw malakologicznych i z zażenowaniem przyglądam się temu, co zdziałałem w tym roku. Powiedzieć, że jest kiepsko, to nic nie powiedzieć. Z reguły o tej porze roku miałem jużza sobą pierwsze notowania jakiegoś gatunku, na który od dłuższego czasu polowałem. Miałem za sobą jakieś krótsze lub dłuższe wypady w dalszą lub bliższą okolicę. A w tym roku nic. Wstydliwe nic. Wróciłem z krótkich po Polsce wojaży z pustymi kieszeniami. Pustymi w sensie malakologicznym, o ekonomicznym  szkoda wspominać...
Pogodziłem się z tym, że w 2015 roku nie będę rozwijał kolekcji i nieco przeformułuję moją aktywność. No ale tego się nie spodziewałem! Gdzie się nie ruszyłem, wszędzie niemal susza. A jak długo sucho, to nie ma co się spodziewać sukcesów w stosowaniu metody "na upatrzonego". Wymyśliłem sobie w Grodzisku Dolnym na Podkarpaciu odnaleźć Ceapea vindobonensis. Nic trudnego, przecież to stepowy gatunek, przywykły do długotrwałej suszy... A gdzie tam! Raptem jedną znalazłem muszlę, znak tylko, że gatunek ten występuje w Grodzisku. I tyle. Na nic się zdało przegrzebywanie suchych traw i wyrywanie nawłoci. Nie znalazłem nic więcej. No poza Arion vulgaris, któremu poranne słońce nie przeszkadzało w spacerach po spopilonej lessowej ziemi... W pobliskich Laszczynach znalazłem nawet pustą muszlę C. nemoralis, ale żadnych wniosków z tego nie mogłem wyciągnąć. Przypuszczam tylko, że zawleczona z roślinami ogrodowymi.
Poziom wód bardzo niski, ale w Czystym nie wymacałem żadnej skójki, choć zapewniano mnie, że bardzo pospolite i liczne. A tu znów nic. Niski poziom wód powinien ułatwiać obserwacje i zbiory, ale zasada nie podziałała...
Ze wschodu przedostałem się na południe, a tam, choć lepiej, to nie tak, by się nasycić. Też posucha, ale mniejsza. W Chabówce znalazłem kilka Alinda biplicata, kilka Helix pomatia i  C. nemoralis. Jak nie wiadomo dokąd iść, to się idzie pod most. Właśnie pod mostem znalazłem te nieliczne ślimaki. Zwłaszcza świdrzyki mnie ucieszyły. W drodze powrotnej znalazłem je również na Wawelu. Już przed kilkoma laty je tam widywałem, tym razem chciałem tylko sprawdzić, czy jeszcze są przy wyjściu ze Smoczej Jamy. Są. A na Wawelu najliczniejsza wydaje się być Xerolentia obvia - jeden z obcych gatunków, który świetnie się czuje w naszych stronach. Postaram się kiedyś napisać o nim więcej...
Co roku o tej porze klepałem się po pełnym brzuchu mojego ślimaczego apetytu i z zachłanności tylko snułem dalsze plany malakologicznych podbojów. W tym roku nie odczuwam tego niedosytu. Odczuwam głód!
Mam nadzieję, że przyjdą wkrótce deszcze i sytuacja poprawi się. Mam też nadzieję, że do tego czasu uda mi się jeszcze wykorzystać niskie stany wód i pobrodzić za mięczakami, którym planowałem się przyjrzeć s tym roku. Czas pokaże, czy nadzieja wykarmi swoje dziecko...
Sucho. Niedobrze. Ale jeszcze nic straconego, przecież do końca roku tyle się jeszcze może wydarzyć... Niech no tylko wrócą deszcze!
Niby za sucho na C. vindobonensis...

...ale nie dla Arion vulgaris...

Alinda biplicata spod Smoczej Jamy na Wawelu

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

19th World Congress of Malacology, Malaysia 2016

Mniej niż rok pozostało do inauguracji dziewiętnastego Światowego Kongresu Malakologicznego, który planowany jest na 18-24 lipca 2016 roku. Organizatorem jest Unitas Malacologica, a gospodarzem będzie portowe miasto Penang w Malezji. Na razie szczegółów za wiele nie podano poza grupami tematycznymi oraz kalendarzem organizacyjnym. Nie mniej warto już teraz popatrzeć na informacje dostępne na stronie kongresu i uwzględnić to święto światowej malakologii w swoim kalendarzu.
Ja oczywiście do końca zastanawiał się będę, czy organizatorzy przygotują ogólnie dostępny tom streszczeń konferencyjnych. Wszak to siedem dni referatów, posterów, dyskusji, komunikatów... Byłoby dobrze, gdyby reszta świata też mogła dowiedzieć się, co w malakologii słychać.
Jak będzie wiadomo więcej, postaram się więcej napisać. Tymczasem odsyłam do organizatorów.

niedziela, 9 sierpnia 2015

Mniej ideologii, więcej metodologii

Zmarły przed piętnastoma laty ks. prof. Józef Tischner wszedł do popkultury między innymi popularyzacją trójstopniowej skali prawdy. Są jej trzy rodzaje: „święta prawda”, „też prawda” i „gówno prawda”. Gdyby przyjrzeć się różnym debatom, to najczęściej spotyka się pierwszy i trzeci rodzaj prawdy, najrzadziej – drugi.
W debacie ważna jest metodologia. Ustalenie wspólnej przestrzeni i zdefiniowanie pojęć, które będą w debacie wykorzystywane. Proszę posłuchać piosenki Agnieszki Osieckiej Na zakręcie, śpiewanej przez Krystynę Jandę… Są tam słowa: Pan widzi krzesło ławkę stół / a ja – rozdarte drzewo. Język ma tendencje do wchodzenia na meta poziomy i ważne jest, aby zachowywać świadomość, kiedy mówimy coś, a kiedy o czymś. Bo to nie to samo.
Pamiętać należy również, że coś, co podobnie brzmi, nie zawsze znaczy to samo. Istnieje przecież różnica między piciem w Szczawnicy a szczaniem w piwnicy. Przepraszam za dosadność. To, że coś podobnie brzmi i z czymś się kojarzy, to jeszcze nie znaczy, że ma równą siłę argumentowania.
Kiedy pracowałem jako terapeuta, dowiedziałem się i przekonałem również, że istnieją takie obszary przekonań, które nie podlegają zmianie. Należą do nich między innymi przekonania religijne i polityczne. Nie da się ich zracjonalizować, a przekonywanie przekonanego tyle samo niesie przyjemności, co kopanie się z koniem…
Po co te wszystkie wprowadzenia? Bo chciałbym omówić książkę, którą – po długich wahaniach – sprowadziłem w końcu do swojej biblioteki. Zdaję sobie sprawę, że bliżej mi w języku do określeń dosadnych, mięsistych, wychylonych w jedną stronę. Mam do tego prawo, ale chciałbym jednak napisać te kilka słów sine ira et studio. Przyznaję, że nie jest mi łatwo, bo jednak temat odnosi się do bardzo wrażliwego obszaru przekonań…
Kim jest ślimak Sam? to coś więcej, niż książeczka dla dzieci. Najbliżej jej do tego, co w teorii literatury nazywa się powieścią tendencyjną. Ale nie jest to powieść. Zważywszy na zakotwiczenie punktu kulminacyjnego, nie jest to nawet nowela. To - najbliższe chyba - opowieść z tezą. Fabuła prowadzi od doświadczenia egzystencjalnego przez szereg argumentów jednostronnych do potwierdzenia założonej tezy. Ale pojawiają się tu pewne chropowatości, które przeszkadzają. Na przykład posłowie, w którym autor i autorka tłumaczą się z napisania książeczki. Albo bibliografia, która wydała mi się w tym miejscu zabiegiem przynajmniej kuriozalnym. Ponieważ metodologia ma znaczenie, zatrzymam się nad tym. W naukach ścisłych, a nauki biologiczne do takich należą, przyjęło się  w każdej pracy podawać zastosowaną metodę badawczą. Żeby każdy mógł powtórzyć badanie. Przyjmuje się również, że korzysta się z ostatniej dostępnej publikacji - świeżość ma znaczenie o tyle, o ile odnosi się do weryfikacji wcześniejszych ustaleń. Jakoś nie chce mi się wierzyć, że autor i autorka mieli do czynienia tylko z dość starą literaturą przedmiotu. Behawior seksualny zwierząt jest jednym z najczęściej badanych i opisywanych, stąd można było chyba - na poparcie swoich tez - powołać się na publikacje z ostatnich dziesięciu lat, a nie sprzed dwudziestu czy nawet sprzed półwiecza. Prawdą jest też, że  w dzisiejszych czasach można - nawet w naukach ścisłych - udokumentować publikacjami tezy przeciwstawne. Chodzi mi o to, że w mnogości badań można znaleźć te, które jakąś tezę popierają, i te, które jej zaprzeczają. Autor i autorka znaleźli tylko to, co pasowało do ich układanki. Układanki dość dużym nożem przycinanej.
Nie wiem, czy zależało im na dosłowności, czy na analogiach. Pomysł wykorzystania ślimaka do przedstawienia problemu seksualności jest z jednej strony naturalny, z drugiej - nie do końca konsekwentny. Ponieważ autorka jest biolożką, powinna była wiedzieć, że nie wszystkie ślimaki są obojnakami. Rzekłbym nawet, że autorka podtrzymała stereotyp, a jeśli się chce walczyć ze stereotypami na temat płci, to warto przy okazji samemu na stereotypach się nie opierać. I to jest chyba grzech pierworodny tej książki: stereotypowość. Największym zaskoczeniem dla mnie było właśnie to, jak bardzo autorka i autor brną w odgrzewanie kotletów określonych skojarzeń. Nie sądzę, by były to działania przypadkowe. Obraz szkoły jest jednym z najstraszniejszych, z jakimi się w książkach dla dzieci spotkałem. Nie wiem, jaką traumę szkolną przeżyli autor i autorka, ale przemycają do warstwy teksturalnej szereg negatywnych skojarzeń lub ciemnych klisz interpretacyjnych. Odnoszę również wrażenie, że nie odrobili pracy domowej polegającej na zdefiniowaniu, kto ma być odbiorcą (może odbiorczynią) opowieści. Do kogo jest ta książka adresowana? Do przedszkolaka, do pierwszoklasisty, do ucznia starszego? A może do rodzica? Więc jestem przekonany, że jeśli dla najmłodszych, to bardzo nieładnie postąpili autorzy wprowadzając motyw szkoły jako traumogenny. Od kiedy to - Państwo Scenarzysto i Biolożko - w pierwszej klasie dzieci noszą cyrkiel, na który uważać trzeba; od kiedy to pierwszaki uczą się mnożenia? Może się Państwu pierwsza klasa podstawówki nałożyła na pierwszą gimnazjum? Rodzic, uspakajający Sama, żeby się martwił problemami z "ź" i z "ż"? Po co wprowadzać dzieciom zafałszowany obraz szkoły? W ogóle stosunek autora i autorki do instytucji szkoły wydaje się być mocno nacechowany negatywnie, co widać w postaci dyrektora Koali przynudzającego o "bohaterach i ojczyźnie" z okazji rozpoczęcia roku szkolnego, sama  zaś szkoła,  numer 120 (a zatem to szkoła w dużym mieście), nosi imię "Straceńczej Walki o Wolny Las". Czy naprawdę trzeba kreować taki obraz szkoły? Czemu to służy?
Główny wątek fabularny - przygotowywanie reportażu przez Ślimaka Sama - czy nie jest całkowitym rozminięciem się z rzeczywistością i potwierdzeniem "papierowej" konstrukcji fabuły? Pierwszoklasista, którego zadaniem jest samodzielne zebranie materiałów do reportażu(!), przez spotkania z nieznajomymi? Pisząc dla dzieci, trzeba brać pod uwagę wrażliwość odbiorcy, traktować go poważnie, ale też poważnie traktować nauki o wychowaniu. Istnieje coś takiego, jak pedagogika, i choć autorzy prezentują inne dyscypliny naukowe, nie zwalnia ich to z obowiązku szanowania elementarnych zasad pedagogiki. Nawet jasno postawiony cel dydaktyczny nie zwalania z tego obowiązku. Proszę sobie wyobrazić nauczyciela, który pierwszego dnia szkoły wysyła zalęknione dziecko do obcych ludzi... Jakoś względy bezpieczeństwa przestają obowiązywać, kiedy w grę wchodzi propaganda gender.
Nie uważam, że z dziećmi nie powinno się rozmawiać o seksualności. To część ich życia, obszar rozwoju, który powinien być integralny z rozwojem emocjonalnym, intelektualnym, fizycznym, społecznym czy duchowym. Mówiąc o seksualności z dziećmi wypada zadbać o wrażliwość dziecka, które żyje w określonej grupie społecznej, współkształtującej postawę dziecka i jego patrzenie na świat. Proszę posłuchać rozmów, które Katarzyna Stoparczyk prowadzi z dziećmi w Radiowej Trójce. Dzieci wiedzą lepiej... Książka Kim jest Ślimak Sam? powstała z myślą o edukacji seksualnej najmłodszych w duchu gender studies. Myślę jednak, że ktoś poszedł na skróty i za bardzo przyświecał sobie lampą ideologii... Nie jest dobrze, jeśli nauka podporządkowana jest ideologii, nie ważne czy religijnej, czy marksistowskiej, czy ideologii gender. Na ogół nie najlepiej na tym wychodzi, a omawiana książka - w mojej ocenie - potwierdza tę zależność. Rzecz w tym, że jeśli sięgamy po konkret, to trzymamy się konkretu. Jeśli sięgamy po metaforę - wówczas trzymamy się języka poezji. Tak jak błędem fundamentalizmu chrześcijańskiego jest literalne traktowanie opisów biblijnych i wyprowadzanie z nich wniosków natury empirycznej (np. stworzenie świata w ciągu sześciu dni), tak błędem jest przedstawianie zachowań zwierzęcych jako równych w mianowniku z zachowaniami ludzkimi. Coś, co działa na poziomie języka, np. pracowity jak mrówka lub leniwy jak osioł, nie może działać na płaszczyźnie empirii. Próbuję sobie wyobrazić, jak jakiś prakseolog buduje tydzień pracy w korporacji obserwując zachowania mrówek lub pszczół. Byłoby niedorzecznością argumentowanie, że coś należy tak uorganizować, bo tak robią mrówki. Że świat zwierząt zna zachowania homoseksualne lub transeksualność, to nie pociąga żadnych skutków dla oceny ludzkich zachowań seksualnych. Człowiek to nie marmozeta, pingwin, wiewiórka, łabędź czy wargacz. Próba zrównania zachowań seksualnych zwierząt z zachowaniami seksualnymi ludzi trąci przynajmniej miczurinizmem lub łysenkizmem. Ideolożka gender z wykształceniem biologicznym powinna była zapoznać się ze skutkami podporządkowywania nauki ideologii. Jeśli powiem, że hitlerowskie tezy o wyższości rasy aryjskiej nad innymi, były silnie poparte badaniami ówczesnych eugeników, to nikt mi kłamstwa nie zarzuci, a jednocześnie nikt nie uzna, że był to właściwy kierunek poszukiwań naukowych...
Książka miała uczyć tolerancji. Nie wiem, czy postawione jej zadanie jest realizowane. W mojej ocenie argumentacja oparła się na błędzie, który w logice formalnej określa się mianem pars pro toto. I nieprawdą jest, że objętość książki i jej formuła nie pozwoliły na przedstawienie setek innych przykładów. Kto oglądał programy Discovery, Animal Planet czy BBC Earth ten wie, jak bardzo potrafią zwierzęta przypominać ludzi i jak bardzo potrafią zaskakiwać. A co, gdyby bohaterami książki były pingwiny Adeli, wśród których obserwowano zachowania pedofilskie i nekrofilskie obok pospolitego autoerotyzmu lub homoseksualizmu? Po co szukać na Antarktydzie? A co, jeśli bohaterem byłby młody pies pałający uczuciem i wykazujący seksualne pobudzenie na widok nogi sąsiada... Ostrożnie z tymi przykładami, bo w zanadrzu mam jeszcze niedźwiedzie zagryzające swoje młode, wilczyce i surykatki tworzące matriarchalne społeczności, ale też haremy tworzone przez lwy. Czy wszystkie te wzorce są przystające do opisu ludzkiego behawioru seksualnego? Jeśli tak, to może czas na ogólnoświatowe wołanie: Jedzmy gówno, miliardy much tak robi!
Przepraszam. W dowodzeniu logicznym nazywa się to reductio ad absurdum. Proponuję ideologom gender trzymać się albo ideologii, albo metodologii. Mieszanie płaszczyzn na pewno nie pomaga w zrozumieniu problemu i nie uczy, a zamiast opowieści dla dzieci powstała dosłowna historyjka o papierowym szeleście. I coś więcej niż niesmak. Szkoda, bo można było do tematu podejść zupełnie inaczej, nawet z wykorzystaniem postaci ślimaka, jako najbardziej stereotypowego obojnaka.
Proszę,  mniej ideologii, więcej metodologii. Wtedy nie będzie trzeba udowadniać, jak wiele jest w naturze "heteronormatywnych wzorców zachowań seksualnych".
A na koniec. W posłowiu napisała autorka kilka słów usprawiedliwienia, dlaczego ślimak i jak "to" ślimaki robią. Otóż proszę doczytać i nie pisać, że "w rzeczywistości ślimaki (rodzice ślimaka Sama) zapłodniliby się nawzajem za pomocą tzw. strzałek miłości". Nie wszystkie ślimaki ich używają, a jeśli nawet, to nie do końca poznana funkcja "strzałek miłosnych" (nie "strzałek miłości") nie jest warunkiem zapłodnienia. Bez erotycznych gadżetów ślimaki też mogą przekazać spermatofory. A właściwszym określeniem byłoby "zaplemnienie" niż "zapłodnienie", ale to odrębny temat.
Swoją drogą męczy mnie język poprawny ideologicznie (nowomowa rodem z Orwella). Jutro idę do chirurżki, ale jak dłużej będę próbował pisać o naukowcach i "naukowczyniach" spod znaku gender, to będę musiał jeszcze pójść do psychiatrzki lub innej specjalistki od poprawionej płci w języku.


Maria Pawłowska, Jakub Szamałek, Katarzyna Bogucka (ilustracje). 2015. Kim jest ślimak Sam? Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa, 52ss.

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Naprawdę szkoda

Z serii: przysłowia polskie. Chytry traci dwa razy.
Dementuję. Chytry traci więcej. Dowód? Proszę bardzo.
Gdyby nie promocyjna cena, to bym nie kupił. Żeby jasność była: nie łapię się tak łatwo na promocję. Nie kupuję prostownika do krzywików lub kompletu dziurek do durszlaka tylko dlatego, że były w promocji. To nie ja. Mój pielęgnowany wąż w kieszeni pozwala na korzystanie z promocyjnych cen tylko na to, co faktycznie nabyłbym ze względu na potrzeby wcześniej rozpoznane, nie zważając na aktualną cenę. Dotyczy to nawet książek, choć tutaj jeszcze obowiązuje zasada okazji, czyli ocena, czy jestem w stanie nabyć tę książkę w innych okolicznościach. Niektórych potrzeb odraczać nie można, zwłaszcza tych na pograniczu fizjologii ducha - wiadomo, że dusza też się czymś karmić musi...
Przekleństwem chytrusów jest to, że chcąc zaoszczędzić, na ogół przepłacają. Albo kupują buble. To już znam z autopsji i nie pozwalam sobie na kupowanie rzeczy najtańszych, zwłaszcza, jeśli zamierzam z nich korzystać. Skóra nauczyła mnie nie iść tą drogą. Bubli nie kupuję, bo są za drogie. Kupisz tandetę, to za nią zapłacisz, a zaraz potem pójdziesz wydać pieniądze na nowe, bo tandeta się zepsuła. Serio.
No ale dałem się nabrać na promocyjną cenę. Pięć złotych - myślę sobie - nawet moje sknerstwo przeżyje. No i przeżyło. Choć pięć złotych straciłem. Może nie dosłownie, bo jak bym nabytek na aukcję wystawił, to bym przecież pieniądze odzyskał. No i czegoś się za pięć złotych nauczyłem, a za edukację trzeba płacić. A czego się nauczyłem? Że nie zawsze encyklopedia jest dobrym źródłem wiedzy...
Wytrząsałem się kiedyś nad jedną książką. Rzadko to robię, bo książki trzeba szanować. Ale czasem trzeba opieprzyć tych, którzy książki przygotowują, a właściwiej: którzy nimi kupczą jak nieświeżym mięsem. Wtedy rzecz dotyczyła encyklopedii dla dzieci, teraz jest tak samo. Czyli jakbym się niczego nie nauczył przez te kilka lat... Nie no, nauczyłem się, że na książki też trzeba patrzeć krytycznie, nawet te o mięczakach.
Nabyłem niedawno w promocyjnej cenie popularnonaukową publikację z serii Na ścieżkach wiedzy wydawnictwa Bellona. Encyklopedia 100 Bezkręgowców jest książką, jakich obecnie wiele na rynku księgarskim (i nie tylko księgarskim, trzeba by mówić o swoistej odmianie rynku tzw. wyprzedażowym). Łaczy te książki kilka cech wspólnych. Po pierwsze: wtykanie słowa encyklopedia, które to słowo ma czarować czytelnika powagą, narzucać jakiś epistemiczny autorytet. A tu lipa. Encyklopedia to tylko wabik. Wydmuszka. Ersatz. Ściema. Po drugie: oprawa. Książka w sztywnej oprawie wygląda poważniej, na dłużej wytrzyma, kolejne pokolenia będą z niej korzystać, a mały Jaś będzie ją nosił do szkoły, żeby pokazać jak sześcioletni wówczas jego dziadek dźwigał ją w pustym tornistrze do swojej pierwszej klasy (pustym, bo podręczniki dostał z ministerstwa przecież). Po trzecie: tłumaczenie. Nie wiedzieć czemu, wszystkie tego typu publikacje są tłumaczeniem wydań anglo- lub niemieckojęzycznych, wydawane zapewne na jakichś licencjach, nie wykluczone że w offsetach (tzn. dołożonych przy zakupie innych licencji, np. na jakiegoś harypotera). Tłumaczenia te powierzane są - tak przypuszczam, choć popuszczam wodze złośliwości - osobie mającej dostęp do translatora google.  Kuleje składnia, zawodzą formy gramatyczne. Takie rzeczy w encyklopediach? Niestety tak jest. Po czwarte: książki te podporządkowane są jakimś celom dydaktycznym, w związku z czym muszą znaleźć się w nich powtórzenia, regułki, "pytania i odpowiedzi" - wszystko po to, żeby dziecko od razu było geniuszem po połknięciu atrakcyjnej książki pełnej ciekawostek.
Po piąte: ilustracje. Dużo ilustracji. Nie zawsze najlepszej jakości, za to w sporej ilości.
Same założenia tego typu publikacji są słuszne i godne polecenia. O pomstę do nieba woła wykonanie. Wszystko śmierdzi na odległość kiczem i bylejakością. Tłumaczenia - o czym wspomniałem - są niechlujne, brak jest merytorycznego nadzoru, a słowo "recenzent" prawdopodobnie uchodzi za niepoprawne politycznie. Wałkował będę, że publikacje dla dzieci wymagają trzy razy więcej dbałości i rzetelności, niż publikacje dla starych wyjadaczy. Wydawcy o tym nie pamiętają, licząc na złowienie rodziców ładnie brzmiącymi hasłami budzącymi skojarzenia z powagą, wiedzą, mądrością.
Nie tędy droga, moi (nie)mili Wydawcy. Popatrzcie, jak podobne książki wydawano przed ćwierćwieczem, na tzw. kredowym papierze, na zagranicznych maszynach drukarskich... I uczcie się przede wszystkim rzetelności. Dziś, kiedy w programach graficznych można wyczarować nową rzeczywistość, naprawdę trzeba poświęcić nieco więcej uwagi rzeczywistości rzeczywistej niż rzeczywistości wyimaginowanej lub rzeczywistości wirtualnej.
Kupiłem tę encyklopedię 100 bezkręgowców nie oczekując, że mi urwie głowę z zachwytu. Inne polskie przysłowie mówi: Nie złapiesz starego wróbla na plewy. Za stary jestem, aby w hipermarketowej promocji spodziewać się nabycia dzieł Gogina, pierwszego wydania Biblii Gutenberga czy czy partytury V Symfonii Beethovena.  Bez względu jednak na cenę, chciałbym brać do ręki książkę, która nie obraża niechlujstwem.  Nie będę próbował książki zwracać korzystając z praw przysługujących ze względu na ustawę o szczególnych warunkach sprzedaży konsumenckiej. Książkę mogłem przejrzeć przed nabyciem i zorientować się, z czym mam do czynienia. Wiedziałem co kupiłem, odżałowałem wydane na ten cel pieniądze. Kupowałem egzemplarz z myślą o kolekcji anty-książek. Niestety to jedna z tych książek.
Zacznę - oczywiście - od mięczaków, i chociaż nie znam się na innych bezkręgowcach - mogę stwierdzić, że krytyczne uwagi odnoszą się do całości, nie tylko do typu Mollusca. Mięczaki reprezentowane są przez 19 taksonów, w niepojętym dla mnie kluczu. Osobne strony poświęcone są a to całej gromadzie (głowonogi, małże, ślimaki, chitony), a to rodzajowi, a to znowu pojedynczemu gatunkowi. Nawiasem mówiąc do gatunku podeszli wydawcy dość swobodnie, podając że "wyróżnia się 50 różnych gatunków motyla Morpho menelaus" (s.15) czy "na świecie żyje żyje blisko 4000 gatunków przybyszek australijskich, z czego 30 można spotkać w naszych domostwach" (s.25). Albo podaje się nazwę rodzajową, i wtedy można mówić o liczbie gatunków, albo podaje się nazwę gatunkową (dwuczłonową), ale wtedy gatunek jest jeden. Koniec. Kropka. I ciekaw jestem, do czego odnosi się wyrażenie "nasze domostwa" - czy do polskich domostw, bo tłumacz sprawdził, że mamy do czynienia z tym zwierzęciem w Polsce, czy do rzeczywistości, którą na myśli miał autor  - nam niestety nieznany.
Ale miałem zacząć od mięczaków, a nie od uwag taksonomicznych. Właściwie nie ma takiego opisu, do którego nie mógłbym się przyczepić. Przede wszystkim irytująca jest niekonsekwencja podawanych szczegółów. Ponieważ każdy opis uzupełniany jest ramkami z podstawowymi danymi oraz kwestionariuszami "pytanie-odpowiedź", łatwo dostrzec, że dane rozsypują się na przestrzeni kilku linijek. Dajmy na to pierwszy z opisanych ślimaków Nerita atramentosa.  Na pytanie: czy skorupka ślimaka Nerita atramentosa jst gładka i twarda? podano odpowiedź: " Średniej wielkości skorupka ma około 30 mm długości, jest bardzo twarda i gładka, poza spiralnymi wgłębieniami na jej powierzchni". A parę centymetrów obok jak wół stoi napisane: "Wapienna skorupka tego ślimaka ma ziarnistą strukturę zewnętrzną". No to gładka, czy ziarnista struktura? (s. 13).
Kiedy spojrzymy na opisy małży (s. 21), też szybko wyłapiemy szereg nieścisłości i dziwactw. Cytując: " Małże są mięczakami, które zakopują się w dnie morskim" (no nie wszystkie się zakopują,  np. ostrygi - też omówione w książce, też naszpikowane bzdurami - o tym za chwilę - te przytwierdzają się raczej niż zagrzebują). Cytując dalej, perełka: "Skorupiaki te posiadają dwie muszle, które chronią ich delikatne ciała". Tu właściwie powinno nastąpić zakończenie recenzowania, bo szkoda słów. No więc po co przygotowywać takie encyklopedie? Dla zysku? Jakiego zysku, jeśli książka kosztuje pięć złotych bez grosza? Swoją drogą "ramka" podaje, że małże są mięsożerne. Przy wspomnianej ostrydze napisano zaś, że pożywieniem ostryg są: "małże, sercówki, słuchotki, homary, kraby, krewetki, mątwy" (s.71). Strach się bać takich ostryg, które zeżreć potrafią mątwę. Wiedziałem, że malakologia jest dla ludzi o mocnych nerwach, ale nie sądziłem że aż tak!
Dziwactw w tej książce nie brak. Na stronie 77 rodzina zatoczkowatych została zilustrowana fotografią szklarki z rodzaju Oxychilus (prawdopodobnie, bez wątpienia jednak ślimakiem lądowym z podgromady Stylommatophora, podczas gdy Planorbidae są nasadoocznymi Basommatophora).
Pozwolę sobie przeskoczyć o dziesięć stron i zatrzymać na 87. A tam znajomy winniczek. I to jak znajomy! Piksel w piksel identyczny z encyklopedią, na której nie zostawiłem suchej nitki przed czterema laty! Ten sam, w tym samym lustrzanym odbiciu. Fatum jakieś, czy co?
Nie fatum. Bylejakość. Brak dbałości o markę, rozdrabnianie na drobne wypracowanej pozycji na rynku wydawniczym. Tak podsumowałbym całą publikację. Kiedy bazuje się na zagranicznych licencjach, trzeba zadbać o rodzimego czytelnika. Wyjaśnić mu różnice, dostosować okoliczności. Nie bazować na skojarzeniach, które obce są czytelnikowi. Eskimosi znają się na śniegu jak nikt inny, ale pewnie nie bardzo rozróżniają odmiany storczyków. O tym warto pamiętać. A kiedy chce się przygotować książkę dla dzieci, to nie wolno tej świadomości nawet na chwilę wyłączać.
Chytry traci dwa razy. Ja straciłem więcej. Straciłem dużo nerwów próbując uspokoić siebie w czasie odprężającej (w zamyśle) lektury. Straciłem pięć złotych bez grosza na zakup książki. Straciłem wieczór na napisanie przestrogi przed nabywaniem tej książki. Straciłem też wiarę, że moje recenzje mogą coś zmienić. Przecież wydawnictwo Bellona przygotowując w 2013 roku tę książkę mogło się zapoznać z zastrzeżeniami dotyczącymi pisania o mięczakach... Straciłem wiarę w sprawczą moc mojego pisania. Czyli coś zyskałem. Dowiedziałem się czegoś o sobie, a to bezcenne.
No proszę, taka lekcja za jedyne cztery dziewięćdziesiąt dziewięć... A książki lepiej dzieciom nie kupować. Szkoda. Naprawdę szkoda.

100 Bezkręgowców. Seria: Na ścieżkach wiedzy - Encyklopedia. Bellona, Warszawa 2013, ss. 108