wtorek, 25 października 2011

Objazdówka

Gniezno, nocą;)
W ciągu ostatniego miesiąca, na skutek splotu różnych sytuacji, nawiedziłem cztery miasta w Polsce, które łączy coś wspólnego: wszystkie w jakimś okresie były stolicą kraju. Może z wyjątkiem Poznania, który miastem stołecznym nie był, ale w początkach państwowości polskiej odgrywał pierwszorzędną rolę. Była Warszawa (wspominałem), Poznań (wspominałem przy okazji Monacha cartusiana), Gniezno i Kraków.
W Gnieźnie nie wygospodarowałem czasu na wizję lokalną. Jedynie w biegu zauważyłem pełzającą po wodzie błotniarkę stawową w Jeziorze Jelonek. I pojedyncze, spłowiałe skorupki ślimaka gajowego. A z Gniezna, jak Kazimierz Odnowiciel, przeniosłem się do Krakowa, i tam już troszkę czasu znalazłem, żeby sobie pofolgować. O wszystkim się nie będę rozpisywał, bo o tym będzie osobno w przyszłości. Dość powiedzieć, że winienem Wiśle przeprosiny. Za co? Ano za to, że przed kilkoma miesiącami dość niepochlebnie się o niej wypowiadałem, podczas gdy ona nawet w Krakowie potrafi zaskoczyć. Postaram się troszkę rozwinąć wątek.
Kluczwoda
Wisła jest rzeką niezwykłą choćby z tego względu, że jest jedną z największych europejskich rzeka, która zachowała w miarę naturalny charakter. Na wielu odcinkach płynie nieregulowanym korytem, zabudowy hydrotechnicznej też tutaj mniej, niż na jej siostrach z Zachodniej Europy. Natomiast nie jest z nią do końca dobrze, bo odprowadza ogromne ilości ścieków komunalnych i przemysłowych. Kiedy pod koniec września wybrałem się w sentymentalną podróż na warszawskie Bielany, nie mogłem uwierzyć w to, że Wisłą spływają zwyczajne ścieki. Wydaje mi się, że Warszawa odprowadza ścieki wprost do Wisły, bez żadnego oczyszczania. Jeśli jest inaczej, to albo jest to nieskuteczne, albo miałem złe postrzeganie tego dnia. (Nawiasem mówiąc: czy komuś wiadomo, w jaki sposób Warszawa gospodaruje ściekami? Odnoszę wrażenie, że tego nie robi. No ale cóż, nie jestem Warszawiakiem...). Krakowska Wisła wyglądała zdecydowanie lepiej niż kilkaset kilometrów dalej. Przede wszystkim dawała widoczność na jakieś pięćdziesiąt centymetrów, co mi się wydaje już niezłym stanem (z poprawką na ironię w wypowiedzi). A ponieważ przy brzegu znalazłem sporo skorup Anodonta anatina (chyba, jeszcze się nie nauczyłem odróżniać od cygnaea), to wnioskować mogę, że wrażliwe na zanieczyszczenia małże jeszcze w niej żyją. Znalazłem też, i tu niespodzianka - skójkę gruboskorupową Unio crassus Philipsson, 1788. Co prawda była to tylko pusta skorupa, ale - na moje oko - nie starsza niż roczna (to znaczy leżała tyle bez właściciela).  Gatunek ten objęty jest ścisłą ochroną gatunkową w Polsce i jest jednym z tzw. gatunków "naturowych" (obszary Natura 2000). Postaram się kiedyś napisać o niej więcej, zamieścić ilustracje itp. Teraz dzielę się tylko spostrzeżeniem, że ślady skójki w Wiśle Krakowskiej udało mi się wypatrzeć.


Dolina Kluczwody
Wracając skręciłem w Białym Kościele w kierunku Doliny Kluczwody. Byłem już tam, chyba w kwietniu, tym razem bardziej interesowała mnie sama Kluczwoda. Niestety znalazłem tylko pojedynczą połówkę małża z rodzaju Pisidium, którego nie potrafię oznaczyć. Miałem nadzieję, że może uda mi się znaleźć źródlarkę karpacką Bythinella austriaca, ale nie tym razem. Nie wiem nawet, czy w tym roku jeszcze będę jej szukał, choć znalazłem w literaturze dwa miejsca, które mógłbym jeszcze w listopadzie sprawdzić. W każdym razie wyjazd z Krakowa był udany, nasyciłem oczy zamgloną południową częścią Jury, nawdychałem się wilgotnego powietrza i zebrałem troszkę materiału, głównie z Clausiilidae, Zonitidae i Helicidae.
No tak... Jeżdżę po Polsce i zamiast królów odwiedzać, to włóczę się po chęchach i trzęsawiskach w pogoni za ślimakami. Trzeba mieć coś nie tak pod sufitem, albo... Albo po prostu to lubić.

niedziela, 16 października 2011

Atlas muszli ślimaków morskich

Jako autora spotkałem go już w dzieciństwie i to dzięki niemu zidentyfikowałem obecną od zawsze w domu muszlę ślimaka Rapana thomasiana. A potem na długo rozeszły się nasze drogi i spotykałem go sporadycznie na marginesie notatek, rysunków czy publikacji. Wiedziałem, że muszę to zmienić, ale w tym samym czasie moje życie mocno się przestawiło i po trosze odszedłem od marzeń o ogromnej kolekcji egzotycznych muszli.
Dawno temu już powinienem był odnaleźć książkę profesora Andrzeja Samka. Zrobiłem to przed kilkoma dniami i zapowiada się, że będzie to podstawowa lektura na jesienno-zimowe wieczory.
Atlas muszli ślimaków morskich jest książką na polskim rynku wyjątkową. Składa się na to kilka powodów, z których kilka postaram się wyłuskać. Nie chodzi o stopniowanie, bo przecież każdy w innym miejscu stawiać może akcenty. Niezwykłość ta warta jest odnotowania i tym bardziej mi wstyd, że tak późno biorę tę książkę do rąk.
W 2004 roku nakładem olsztyńskiego wydawnictwa Mantis ukazał się Atlas autorstwa profesora Samka, w tym samym czasie to samo wydawnictwo wydało klucz do oznaczania ślimaków lądowych Polski autorstwa profesora Wiktora. Obie książki są nawet w pewnym sensie podobne, i nie chodzi tylko o format i jakość druku. Obie są napisane w języku polskim i obie adresowane są do adeptów malakologii wywodzących się zarówno spośród profesjonalistów, jak i amatorów. Książka A. Samka urzeka swoją szatą graficzną, a zwłaszcza barwnymi tablicami prezentującymi poszczególne muszle ślimaków. Gwasze autora wskazują, że prof. Samek, jakkolwiek przedstawiciel nauk ścisłych, ma duszę artysty i bardzo wnikliwego obserwatora. Niektóre podobizny muszli zatykają dech w piersiach: niezwykły realizm połączony z fenomenalnym oddaniem cech indywidualnych oraz cech rozpoznawczych dla gatunku. Dla samych ilustracji warto by książkę tę popularyzować, a może nawet i tłumaczyć na inne języki. Jakże więc paradoksalne okazują się słowa autora, wyjaśniające we wstępie burzliwe losy maszynopisu i piętrzące się trudności w wydaniu książki. Na marginesie: trudności te nie opuściły książki nawet po jej wydaniu, o czym za chwilę.
Książka pomyślana została jako pomoc dla kolekcjonerów,  którzy na polskim poletku nie mają zbyt dużego pola do popisu. Zaskakuje jednak profesjonalizm autora: konsekwentnie posługuje się przyjętą terminologią, która wcale nie jest łatwa do przyjęcia w pierwszej lekturze. Atlas został zaopatrzony w słowniczek, który pomaga odnaleźć się w zawiłościach określeń (abaksjalna, adapikalna, coelokonoidalny itd). Plusem jest również uniknięcie pewnej pułapki, w którą wpadli inni autorzy podobnych publikacji (np. Penkowski Muszle czy Dworczyk Wojciech i Krzysztof Najpiękniejsze muszle świata), a mianowicie nie tłumaczy na siłę łacińskich nazw gatunkowych na język polski. Tłumaczenie na siłę, głównie przecież z języka angielskiego, wcale nie poprawia odbioru książki i nie bardzo pomaga w opanowaniu tajników konchologii.
Profesor Samek jest weteranem wśród polskich kolekcjonerów muszli, i  z całą pewnością niekwestionowanym autorytetem w tej dziedzinie. Przygotowany przez niego atlas potwierdza ten autorytet. warto jednak wspomnieć przy tym, że redaktorem książki jest inny autorytet, prof. Adolf  Riedel, co sprawia, że omawiany tytuł mocno się broni wśród tego typu publikacji. Najsłabszą stroną książki jest jej dystrybucja, która i tak lepsza jest stokrotnie od klucza prof. Wiktora. Wydaje mi się, że całość zasług wydawnictwa Mantis rozpływa się wobec niepoważnego podejścia do kwestii promocji i sprzedaży tytułu. Nie udało mi się - pomimo podejmowanych różnych prób - skontaktować się z wydawcą. Na szczęście udało mi się ją sprowadzić z jednej z internetowych księgarni, zresztą z Olsztyna. Martwi to, że tak dobra literatura, specjalistyczna wszakże, jak wspomniana książka Samka, jest tak słabo promowana. A przecież lata lecą i brutalne prawa rynku wydawniczego nie obchodzą się delikatnie z książkami wydanymi przed paroma laty. Kto więc, tak jak ja, przegapiał dotąd okazje do nabycia Atlasu, niech się śpieszy. Żałował nie będzie.
Andrzej Samek, Atlas muszli ślimaków morskich, Olsztyn, Wyd. Mantis, 2004, ss. 340

piątek, 14 października 2011

Ślimak kartuzek Monacha cartusiana (O. F. Müller, 1774)

Poznań jest jednym z tych miast, które znam bardzo słabo i w którym bywam bardzo rzadko. Kiedy więc pojawiła się perspektywa służbowego wyjazdu do Poznania, zacierałem ręce. Bo to bardzo ważne miasto, z kilku przynajmniej powodów. Po pierwsze, bo to początek państwowości Polski, po drugie, bo to piękne miasto i bardzo atrakcyjne przyrodniczo. Po trzecie, bo to siedziba zarządu Stowarzyszenia Malakologów Polskich. Powodów mógłbym wymieniać więcej.
Kiedy więc pojawiła się perspektywa wyjazdu, wiedziałem, że muszę go dobrze wykorzystać. I chyba się udało.
Postawiłem sobie za cel odnaleźć gatunek ślimaka, który znałem z literatury, którego natomiast dotąd (poniekąd też trochę na szczęście) nie spotkałem. Mam na myśli ślimaka kartuzka Monacha cartusiana, którego w Polsce znamy z trzech stanowisk. Chyba. Pierwsze z Wrocławia i tutaj autorzy są zgodni. Drugie z Poznania, ale jest ono wątpliwe, o czym za chwilę i trzecie z okolic Kielc.
Żeby odnaleźć ślimaka kartuzka w Poznaniu, trzeba wybrać się w okolice Ostrowa Tumskiego, a dokładniej pod Most Mieszka I. Tam też udało mi się znaleźć kilka skorupek oraz kilka żywych osobników. Ślimak zamieszkiwał brzeg w pobliżu Cybini i najliczniej znajdowałem go wśród trawy w pobliżu betonowych schodków. Z informacji ustnych od prof. Wiktora wiem, że w samym Poznaniu jest więcej stanowisk tego gatunku. Pytanie tylko, który to gatunek?
Wspominałem już, omawiając XXVII Krajowe Seminarium Malakologiczne, że pojawiły się wątpliwości dotyczące oznaczenia populacji. Badania genetyczne nie dają jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy nie jest to raczej pokrewna Monacha cantiana. Jeśli sprawa zostanie rozstrzygnięta, podzielę się informacjami.
Kilka słów o ślimaku: nazwę zawdzięcza prawdopodobnie kartuzom, czyli mnichom zakonu o bardzo surowej regule, którzy chodzą w białych habitach. Muszla ślimaka jest bowiem biaława, kremowo biała lub szarawa, przeświecająca i matowo połyskująca, gładka, z wyraźną wargą, koloru brązowego, brunatnego lub czerwonawego. W zarysie kulistawa, z niską skrętką. Liczba skrętów dochodzi do 6,5, ale na ogół do 5,5. Maksymalne rozmiary dochodzą 17 mm szerokości i 6-10 mm wysokości (Wiktor, 2004).
Jest to gatunek obcy i inwazyjny, potencjalnie szkodnik upraw, łatwo ulega zawleczeniu (stanowiska w Czechach, w Niemczech, w Polsce). Pierwotną ojczyzną są obszary graniczące z obszarami śródziemnomorskimi, stąd w literaturze określa się go jako gatunek submedyterrański.
Cieszę się, że go odnalazłem. Jestem bogatszy o kolejny gatunek oraz o wiedzę na temat jego występowania. zostaje mi jeszcze ciekawość co do systematycznej weryfikacji oznaczenia. Jeśli się okaże tym drugim, będę musiał się wybrać do Wrocławia, co byłoby zapewne równie pożyteczne dla moich oczu i ciekawości świata.

piątek, 7 października 2011

Park im. Rodu Łaskich w Łasku

Grabia na wschód od Łasku
Dawno już nie miałem sposobności wybrać się na łowy w teren, więc kiedy w ostatnią środę nawalił mi samochód i musiałem odczekać swoje w warsztacie samochodowym, pierwsze o czym pomyślałem (poza rachunkiem za naprawę) było pójście w świat. Daleko nie zaszedłem, a miejsce które obrałem znane mi już było z innych wypadów. Wybór padł na Park Miejski im. Rodu Łaskich w Łasku. Park znajduje się po prawej stronie drogi krajowej 12 i 14 w kierunku Sieradza, w północnej części miasta.

Starorzecze Grabi w Parku im. Rodu Łaskich
Naturalną granicę parku, którego początki sięgają prawdopodobnie XVIII w. stanowi rzeka Grabia, na tym odcinku tworząca obszar Natura 2000. W północno-wschodniej części parku znajduje się starorzecze Grabi z zespołem roślinności pochodzenia naturalnego (grąd). Dla miłośników dendrologii, albo w ogóle botaniki, jest kilka atrakcji, m.in. aleja z grabów o oryginalnie ukształtowanych konarach. Występuje tu wiąz szypułkowy i klon polny, jesion, lipa drobnolistna, modrzew czy dąb. Mnie niestety botanika nadal jawi się jako nauka tajemna i nigdy nie mam dość zapału, aby wypatrywać najcenniejszych roślin. Owładnięty myślą poszukiwania mięczaków bez trudu znalazłem kilka gatunków, z których jeden, ślimak winniczek Helix pomatia objęty jest częściową ochroną prawną. W Grabi występuje skójka gruboskorupowa Unio crassus, choć opieram tę informację wyłącznie na literaturze, bo nigdy jej szukałem. Wychodząc z parku na północ przechodzi się przez most nad rzeką, z którego można obserwować nie tylko koryto rzeki, ale również jej terasę zalewową. W pobliżu mostu znajdowałem wstężyki gajowe Cepaea nemoralis oraz bursztynkę pospolitą Succinea putris oraz szklarkę obłystka Zonitoides nitidus. Idąc na zachód obrzeżami parku, wzdłuż grobli, dochodzi się do stawu (sztucznego chyba, a na pewno mocno przekształconego przez człowieka). W jego pobliżu znalazłem skorupki zawijki pospolitej Aplexa hypnorum oraz błotniarek z podrodzaju Radix. W stawach (tym, jaki we wschodniej części, czyli starorzeczu) znaleźć można zatoczka rogowego Planorbarius corneus, zatoczka ostrokrawędzistego Anisus vortex czy zatoczka pospolitego Planorbis planorbis.
Jesień nie jest dobrym czasem na zbieranie mięczaków wodnych. Coraz niższa temperatura wody sprawia, że ślimaki schodzą niżej, przygotowując się do przezimowania. A i nie byłem zaopatrzony w niezbędny sprzęt polowy, stąd notowani
a wodnych mięczaków ograniczają się właściwe do stwierdzenia pustych skorupek. Z poprzednich wypadów (równie przypadkowych, jak ten) znam jeszcze kilka gatunków, pospolitych na ogół (błyszczotka połyskliwa, ślimaczek gładki, ślimak łąkowy). Nie jest to lista imponująca, zważywszy na występowanie drzew liściastych w parku. Myślę, że winne jest tu zwłaszcza kwaśne podłoże oraz - co też nie bez znaczenia - zabiegi pielęgnacyjne i techniczne. Nie mniej wydaje się, że - zwłaszcza w bardziej dzikich miejscach parku - możliwe jest znalezienie jeszcze paru gatunków, zarówno lądowych jak i wodnych.
Piszę o tym na okoliczność, gdyby jaki malakolog przejeżdżał przez Łask. Wystarczy się zatrzymać na stacji benzynowej, zostawić samochód na parkingu, i już się jest na miejscu. Łupów raczej się nie zdobędzie, ale można pospacerować i rozprostować nogi w podróży. A jeśli przy okazji wzrok odpocznie, to już same plusy.
Natomiast warto by się parkowi kiedy przyjrzeć nieco dłużej i bardziej szczegółowo...

wtorek, 4 października 2011

Najgorszy sposób na wydanie ośmiu złotych

Kto przeglądał recenzje książek, zamieszczane na blogu, ten przyzna, że krytykiem nie jestem zajadłym. Czasem coś kąśliwego powiem, czasem szpilkę wyceluję w miękką część ciała, na ogół jednak nie szukam towarzystwa do bicia...
Tym razem będzie inaczej. Muszę się wyżyć, wziąć odwet zapalczywy i nie poprzestać na kąśliwości, a przesiąść się do miażdżącego walca. I wcale nie z powodu tych ośmiu złotych, o czym za chwilę. Ktoś zasłużył sobie na porządnego łupnia i niech nie myśli, że mam zamiar odpuścić!
Zaczęło się w sobotę, 24 września w Krakowie. Na Grodzkiej w księgarni wyprzedażowej zauważyłem książkę, której wcześniej nie widziałem. A ponieważ śpieszno mi było strasznie, to i zaplanowałem wrócić tam dnia następnego i drogą cywilnoprawnej umowy nabyć ją. Kosztowała mnie osiem złotych (mniej niż 2 €), co jest ceną nie tylko do przeżycia, ale wręcz nieprzyzwoitą jak na książkę.
Żeby była jasność: nie spodziewałem się nabycia kandydatki do Nobla czy do Nike. Wiedziałem, że decyduję się na nabycie książeczki dla dzieci, popularno-naukowej, utrzymanej w popularnej konwencji dziecięcej encyklopedii. Nie nabyłem jej w celach edukacyjnych, ale bardzo interesowało mnie, w jaki sposób trafić można do najmłodszych adeptów malakologii. I powiem krótko, ale dosadnie: na pewno nie tak! Mogłaby by to być autobiografia głąba, pod warunkiem, że autorem byłby tłumacz.
Z jakiegoś powodu jestem wściekły na ten stan rzeczy. Trzymam w ręku książeczkę - kolorową, a owszem - w sztywnej oprawie, nie za ciężką, ba - nawet z indeksem na końcu! Nazywa się "Muszle i skamieniałości" i - prawdopodobnie - wchodzi w skład jakiejś serii "Encyklopedii dla Dzieci".Wydawca zapewnia, że seria: "Zadziwiający świat faktów" jest "skarbnicą wiedzy, która już od początku pozwala dzieciom kształtować i rozwijać naukowe podejście do otaczającego je świata". Zadziwiający świat faktów... Bardzo zadziwiający! Tylko jakich faktów?
Faktem jest, że książkę wydano w Warszawie w 2007 r. Faktem jest, że poziom rozwoju technologii informatycznych w tym czasie był nieco niższy niż obecnie. Faktem jest, że to tylko tłumaczenie publikacji obcej. Ale faktem też jest, że cztery lata to dostatecznie długi czas, żeby nieudaną książkę wycofać z rynku. Faktem jest, że nawet przed czterema laty były słowniki polsko-angielskie i angielsko-polskie. Faktem jest, że książeczki o której piszę, nie powinno się kupować dzieciom, nawet za jedyne osiem złotych polskich.
Dlaczego? Dlatego że tłumacz publikacji nie powinien się przyznawać do tego co zrobił. A ponieważ się przyznał, to muszę mu przyłożyć. Pan Kornel Karbowniczek zdecydował się (a przynajmniej taką mam nadzieję) wziąć na siebie odpowiedzialność za ulepienie takich językowych gniotów, jak na przykład
Małże miękkie Małże miękkie można napotkać w piasku, błocie oraz morskiej roślinności. Są to doskonali pływacy, którzy nabyli zdolność zakopywania się w błocie i piasku. Brzuchonogi to największa i najbardziej popularna grupa pośród mięczaków. Należą do nich m.in. ślimaki czy trąbiki. Posiadają jedną, często spiralną skorupę. 
Niektóre brzuchonogi, takie jak skałoczepy, mają płaską, spodkowatą skorupę. (...)
Małże takie jak: mięczak jadalny, ostryga czy przegrzebek, są mięczakami posiadającymi dwie ruchome "klapki", powiązane ze sobą za pomocą zawiasów mięśniowych. Większość z nich żyje przyczepiona do kamieni (s. 8)
Na tej samej stronie, w ramce "Zapytaj mnie!"
Czym są jednotarczowce? Jest to rodzaj małż miękkich. Są małe, kruche i prymitywne, nie były zaliczane do gatunku małż aż do 1950 r. Są bardzo rzadkie, a można je znaleźć tylko na dużych głębokościach. Jednotarczowiec Ewinga zamieszkuje najgłębsze rejony oceanów (s. 8)
Perełka naukowa:
Muszle koralowe zwane są Coralliophilidae. Jest na świecie duża rodzina tropikalnych małż zwanych koralowymi mieszkańcami. Rodzina ta ma blisko 200 gatunków. Większość z nich żyje głęboko pod wodą.
Brak jakichkolwiek żywych okazów sprawił, że ciężko jest przeprowadzić jakiekolwiek studia nad identyfikacją i zależnościami pomiędzy tymi gatunkami. Rozpoznano i nazwano 15 gatunków, pomimo faktu, że nie ma między tymi organizmami zasadniczych różnic w budowie.
Rodzaj Latiaxis jest bardzo popularny ze względu na duże zróżnicowanie kształtów i plisowane brzegi. Brzuchonogi z tych gatunków żyją powiązane z koralowcem. Charakteryzują się bardzo cienką skorupą. Najbardziej prominentnymi przedstawicielami koralowych mieszkańców są: Cantharus, Pacific Tiger Lucine, muszla piaskowa czy muszla bańkowa (s. 12)
Inna rewelacja:
Mięczaki powierzchniowe Poza małą liczbą małż żyjących w wodach słodkich, resztę stanowią brzuchonogi. Ślimaki doskonale... (s. 14)
W ramce "Zdumiewające Fakty" na stronie 11 można znaleźć:
Chitony posiadają miniaturowe, podobne do słoniowych kły. Stąd w nazwach często figuruje słowo "kieł"
Byka na byku byka bykiem pogania. Albo jeszcze gorzej. Musiałbym przepisać cała książeczkę, na co nie mam zgody wydawcy, aby pokazać potworny bałagan w głowie tłumacza. Nie znajdzie się jednaj strony, na której odpocząć można by od rażących błędów i przeinaczeń. Racicznica nazwana jest omułkiem, homary i kraby występują jako mięczaki twarde, cokolwiek zresztą miałoby to znaczyć. Pomatias elegans podpisany został jako "Muszla klasy Głowonóg" (s. 4), masa perłowa składa się głównie z białka... Nagminnie też muszlom przypisywane są cechy zwierzęcia, które je wytworzyło.
Przeglądając książeczkę odniosłem wrażenie, że tłumacz władował angielską wersję do automatycznego translatora i dalej, hajda na drukowanie. Żeby jakaś korekta, albo konsultacja? Nie wygłupiajmy się, po co, to przecież encyklopedia dla dzieci, im można wciskać wszystkie kity...
I właśnie to mnie drażni najmocniej. Gdybym zaczął czytać dziecku tę książkę, to przed dokończeniem pierwszej strony musiałbym się dziecku tłumaczyć, dlaczego moja twarz zmienia kolor na purpurowy, fioletowy lub zzieleniały ze złości. A ile musiałbym się natłumaczyć co to takiego jest małż miękki (a może małż miękka lub małża miękka - bałagan fleksyjny imponujący!). Z pewnością nie umiałbym wyjaśnić dziecku pokrętności wywodów, wymieniających wśród brzuchonogów ślimaki, trąbiki i małż miękkie. Bełkot.
Na to wszytko jeszcze - żeby oszczędzić tłumacza - dochodzą lustrzane zdjęcia ślimaków, irytujący mnie błąd spotykany notorycznie w tego typu publikacjach.
Dałbym sobie spokój z wylewaniem jadu i pomyj na to przedsięwzięcie. Ale nie dam. Bo jeśli ktoś decyduje się na pisanie dla dzieci, to musi się przyłożyć trzy razy więcej, niż gdyby pisał dla profesorów. Nie tylko dlatego, że dziecko jest wymagającym czytelnikiem. Przede wszystkim dlatego, że dziecko bardzo poważnie traktuje książki i nie mogą one służyć wprowadzaniu dzieci w błąd. Dziecku nie wolno wypaczać świata, trzeba dostosować język, treść, ale nie rzeczywistość.
W pewnych kwestiach jestem bardzo zasadniczy. Wkurza mnie, kiedy pod płaszczykiem naukowości wciska się blichtr, bylejakość i daleki nieprofesjonalizm. To, że w dzisiejszych czasach można szybko i tanio drukować, nie oznacza, że można drukować cokolwiek. A od wydawców wymagać by można, że zanim wyślą pliki do druku, warto je jeszcze przejrzeć, jeśli nie pod względem merytorycznym, to przynajmniej językowym. Tego w tej encyklopedii dla dzieci zabrakło. A właściwe zabrakło wszystkiego poza wydawniczym niechlujstwem. Wstyd, bo można było przygotować naprawdę fajną książeczkę dla dzieci.
Odradzam.
A przypomniałem sobie, że gdzieś w zbiorach mam podobną publikacje Arthura Alexa z początku lat 90tych i z tego co zapamiętałem, wydana była bardziej rzetelnie.