wtorek, 30 kwietnia 2013

Niedobrze

Minęło dwa tygodnie od tego wieczoru, kiedy siedząc przy komputerze nanosiłem ostatnie poprawki na przygotowywane wystąpienie. Po chwili wystąpienie zamieniło się w bluescreen a restart komputera przyniósł zadziwiającą odpowiedź, że nie znaleziono systemu operacyjnego. Ot, zdarza się, pomyślałem i wypowiedziałem dość długi szereg słów powszechnie uważanych za obraźliwe. Długość litanii wulgaryzmów nie wpłynęła jednak na stanowisko komputera: pomimo próśb, błagań, nalegań, gróźb, przeklinań i najsoczystszych wulgaryzmów, złośliwe urządzenie pozostało nieubłagane. Złośliwie uparło się zeżreć mi efekty prac z ostatnich kilku... No właśnie. Z ostatnich kilkunastu lat.
Starzeję się. Gdybym był młodszy, szukałbym rozwiązań pod ziemią nawet, a tak, ograniczyłem się do kilkunastu konsultacji z informatykami i kilkudziesięciu prób reanimacji twardego dysku. Jeśli ktoś chciałby zaproponować odzyskiwanie danych, to już to przerabiałem. Zabezpieczenia były takie, że wyciągnięcie nawet wszystkich klastrów z twardego dysku nic nie zmieni.
Przeżywam żałobę po stracie kilku tysięcy artykułów, kilkuset książek, kilkuset fotografii i kilkudziesięciu opracowań własnych. Poza tym prywatne zapiski, kopie deklaracji podatkowych, zaszyfrowane i zabezpieczone hasła do haseł i wszystko to, co zapisywałem cyfrowo w nadziei udogodnienia pracy. Żałoba po odejściu osoby jest bardziej bolesna, ale jednocześnie przesiąknięta jakąś eschatologiczną nadzieją. A tej mi obecnie brak. Piekło cyfrowej nicości nie pozostawia złudzeń. Strata jest pewna, nieodwracalna, banalna.
Bronię się przed wzięciem odpowiedzialności na siebie: mogłem przecież robić backupy, ale kiedy danych przybywa, szybko dochodzi się do przekonania, że jest to stratą czasu. Wierzyłem w moc sprzętu, w moc zabezpieczeń, w moc informatycznych anestezjologów. Widać wiara ta była niedojrzała i musiała runąć. Upokorzony tym doświadczeniem uśmiecham się do kartki i do pióra i wspominam te czasy, kiedy dane generowało się stokrotnie wolniej, ale stokrotnie dłużej też się je traciło. Pozostaje mi teraz rola seneksa rozprawiającego nad  ułudą tego świata. Nie znam lekarstwa na inflację informacji. Bezpośrednio po zdarzeniu, kiedy dotarło do mnie jak mało pozostało z mojej pracy, pomyślałem sobie: to znak! Trzeba opuścić tę cywilizację i zaszywając się gdzieś w głuszy, wybierać korzonki i nimi się żywić. Szybko jednak przypomniałem sobie o prawie własności gruntów, o pozwoleniach budowlanych, obowiązku meldunkowy, konieczności składania rozliczeń, przepisach o ochronie przyrody etc. Ucieczka od cywilizacji pewnie jest możliwa, ale jest rozwiązaniem indywidualnym, którego nie da się zastosować jako normy ogólnej. Więc pozostaje mi dystansować się. Żyję w czasach inflacji treści. Czasem z tego korzystam i jest mi dobrze, czasem to mnie wykorzystuje i jest mi źle. Nasze genetycznie uwarunkowane zbieractwo przeżywa prawdziwy karnawał. Gromadzimy wszystko co się da scyfryzować. A potem tylko ctrl+s i błogie przekonanie, że ocaliłem coś z życia. Niektórzy (a nawet bardzo wielu) w tym momencie jeszcze wrzuca na wszelkiego rodzaju portale społecznościowe, w nadziei że ktoś kliknie lajka. Tak naprawdę przestaliśmy cenić informację. Mamy ich taki nadmiar, tak uzależniliśmy się od kolejnych pobrań, ściągnięć, żółtych czy czerwonych pasków, newsów, że właściwie nic już nie wiemy. Pomyśleć, ile haseł używamy do logowania, ilu pinów, kodów i innych świętych kluczy. Wydaje się nam, że trzymamy świat w ręce, że wiemy o nim wszystko. A prawdą jest, że im więcej wiemy, tym mniej rozumiemy.
Tego nauczyłem się po przygodzie z komputerem. Kilkaset książek może ponownie uda się ściągnąć z sieci, kilka tysięcy artykułów pewnie nadal jest dostępnych, choć już do wszystkich nie dotrę. I chyba już nie będę próbował. Może to była pycha ubrana w eksploracyjny popęd?
Zaczynam coś na nowo. Rzeczy ważne odnajdę szybko, reszta pewnie i tak nie miała większego znaczenia. Maj już blisko, a ja prawie się w krzaki nie wybrałem. Może więc czas przewartościować co nieco i wybrać się w miejsca, które wołają z daleka.
A szczerze: wcale mi nie przeszło. Wciąż patrzę na uszkodzony twardy dysk i zastanawiam się, jak mogłem w tak idiotyczny sposób pozbyć się efektów wieloletnich poszukiwań. Uczymy się całe życie, a mądrość się z nas naigrawa...

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Poczwarówka karliczka Vertigo pygmaea (Draparnaud, 1801)

Musiał przyjść ten moment - i przyszedł. Pierwszy raz po zimie zdecydowałem się zajrzeć w ściółkę, pod kamienie i inne mało atrakcyjne dla działkowców miejsca, i popatrzeć na to, co po zimie budzi się do życia. I ku mojemu zdumieniu okazało się, że późno ustawiony budzik bynajmniej nie doprowadził do ogólnego rozleniwienia. W sobotę, 13 kwietnia 2013 roku rozejrzałem się po obejściu. Nie polazłem do lasu, nie wlazłem do wody, tylko tak oportunistycznie, przez chwilę króciutką, okiem tylko rzucając, nieśmiało sprawdziłem co po zimie. I czego się dopatrzyłem? Że ślimaki już nie śpią. Trichia hispida zachowuje się tak, jakby zimy w ogóle nie było. Łazi po pniakach, deskach, kawałkach drewna i po kamieniach, szukając czegoś do rzucenia na ząb. Vallonia pulchella też nie ogląda się za śniegiem, tylko spaceruje po ziemi. Nie śpią już młodociane Cepaea nemoralis. Jednak największą niespodziankę sprawiła mi poczwarówka karliczka Vertigo pygmaea (Draparnaud, 1801), wszak to jeden z najmniejszych rodzimych ślimaków, a mnie udało się go wypatrzeć przy pierwszym rekonesansie.
Vertigo pygmaea jest ślimakiem z rodziny Vertiginidae. Charakteryzuje się prawoskrętną muszlą walcowato-jajowatego kształtu, o około 5 skrętach. Wysokość muszli wg różnych autorów wynosi do 2,1 mm, szerokość waha się od 0,9 do 1,2 mm. Jedną z cech rozpoznawczych jest otwarty i głęboki dołek osiowy oraz zgrubienie karkowe (którego jednak czasem może nie być). Muszla jest na ogół gładka, lekko matowa lub szklista, rogowo-brunatna lub żółtawa, przeświecająca. W ujściu muszli od 4 do 7 zębów, zęby palatalne są widoczną przez przeświecającą muszlę. Otwór w kształcie zaokrąglonego prostokąta.
W Polsce jest to gatunek dość rozpowszechniony, zwłaszcza na niżu. W górach i na Południu Polski wyraźnie rzadszy. Zdecydowanie unika lasów. Znaleźć go można na obszarach trawiastych, Książkiewicz znalazła go na murawach kserotermicznych w Lubuskiem. Podawany z różnych stanowisk, w tym z nasłonecznionych nasypów kolejowych. Unika piaszczystych terenów, ale również nie przepada za podmokłymi, dobrze czuje się na podłożu gliniastym. Jako jedyny z poczwarówek może występować jako synantrop: dobrze się czuje w ogródkach, na pastwiskach, miedzach czy obrzeżach dróg. Dwa ślimaki tego gatunku znalazłem na omszonych kawałkach betonowej podmurówki pod ogrodzenie, gdzie prawdopodobnie spędziły zimę. Znalazłem je popołudniem, po deszczowej pogodzie, kiedy słońce zaczęło dogrzewać mocniej przed wieczornym fajrantem.
Może skromnie, ale sezon otwarty. Aż miło popatrzeć na te żywe drobinki...
Poczwarówka karliczka

Vallonia i Trichia na spodniej stronie kamienia

Młodociana Cepaea nemoralis, 13.04.2013
Więcej informacji na temat poczwarówek: http://www.poczwarowki.kp.org.pl/index.php

piątek, 12 kwietnia 2013

Różnica

Dziesięć dni temu lepiłem bałwana. Dziś nie widać już w zasadzie pozostałości po śniegu, gdzieniegdzie jeszcze dogorywają czarniawe pryzmy odgarnianego ze dróg i chodników śniegu. W lasach również, w bardziej zacienionych miejscach, znaleźć jeszcze można smutne pamiątki po zimie, która w tym roku coś nie bardzo godziła się z przemijaniem.
Dwa dni temu widziałem już podbiały, które dla mnie zawsze pozostaną awangardą wiosny. Na mijanych po drodze do pracy gniazdach widać już bociany, na jednym nawet zakochaną parkę, która widać postanowiła nie marnować czasu...
Ślimaka jeszcze nie widziałem. Topniejące śniegi porządnie podniosły poziom wody w rzekach i strugach, które po drodze mijam. Brodzić nie będę, choć niektóre rozlewiska mogłyby stanowić całkiem ciekawy obiekt badań malakologicznych. Chwilę jeszcze poczekam. W ściółce leśnej też jeszcze nie zdążyłem szperać, może najbliższy weekend zmieni postać rzeczy.
Wydaje mi się, że sezon wegetacyjny przesunięty jest o dobre dwa - trzy tygodnie. Natura potrafi sobie radzić i z większymi wpadkami, więc nie dramatyzuję. Zastanawia mnie, jak przydługa trochę zima wpłynęła na ślimaki. Wydaje mi się, że spora pokrywa śnieżna pozwoliła na przetrwanie, nawet tym najmniej pożądanym ślimakom.
Jest różnica w tych dziesięciu dniach. Patrzę przez okno i uśmiecham się. Jest nadzieja, jest energia, są pomysły. Myślę sobie: to niesamowite, jak bardzo od przyrody jesteśmy zależni. Wydłużający się dzień i wzrost temperatur budzi ropuchy i kieruje ich hormonami. Ropuchą nie jestem, hormony mam unormowane, a jednak poddaję się wpływowi słońca i temperatur i wyłażę z zimowych kryjówek żeby nabrać powietrza w płuca.
Dobrze, że czasem wiosna nie przychodzi tak o czasie, tak na zawołanie. Dzięki temu można ją bardziej docenić, a może i dostrzec, jak bardzo zależni jesteśmy od przyrody. Dobrze, że czasem chroni nas przed nasza niecierpliwością. Trudna to była lekcja pokory, ale jaką radość za to sprawia kwitnący podbiał. Jeden kwiat i można zapomnieć o spóźnieniu. Gesty. To one zmieniają rzeczywistość.
Dziękuję Ci wiosno za ten gest. I już się nie gniewam.

wtorek, 2 kwietnia 2013

Pomieszanie

Trudno o stoicką cierpliwość, gdy kwiecień rozpoczyna się śnieżycami, które bynajmniej nie pisują się w primaaprilisowe komedie. Święta Paschalne w tym roku zewnętrzną scenerią bardziej przypominały Boże Narodzenie niż pamiątkę Zmartwychwstania, obchodzoną w pierwszą niedzielę po wiosennej pełni księżyca. Bo gdzież ta wiosna?
Celowo piszę z opóźnieniem, żeby po jakim czasie kto nie zarzucił mi, że robię sobie jaja na prima aprilis.
Wkurza mnie ta zima
Zima rozkokosiła się i nie dzieląc się swoimi planami podtrzymuje białą dyktaturę. Dobrze, że przynajmniej trochę śniegu leży, może wszystkiego nie wymrozi... Były lata, że pierwszego kwietnia miałem już za sobą łażenie nie tylko po polach, ale również po wszelkiego rodzaju bajorkach, rowach, stawach i strumykach. W tym roku pola przykryte śniegiem nie zachęcają do poszukiwania ślimaków. Nie najlepiej sobie z tym radzę. Dach nad głową mam, nie powinienem narzekać, a jednak patrząc przez okno nie mogę znaleźć w sobie entuzjazmu na widok bałwanów zamiast fiołków czy kwitnących forsycji.
Trzeba przeczekać. Szukam zajęć zastępczych, wynajduję kolejne pisma i artykuły, rozwijając nieco własny warsztat, choć to wszystko jest tylko miernym substytutem. Zanim w pole nie pójdę, nie znajdę ukojenia.
Przypuszczam, że na siłę mógłbym zacząć czegoś szukać. Najprawdopodobniej przeźrotka szklista Vitrina pellucida już wykazuje aktywność, tak przynajmniej podaje literatura. Zdarzyło mi się widzieć ją w lutym 1998 roku wśród topniejących śniegów, jak pełzła po kamieniu nie robiąc sobie nic z tego, że zimno. Nie powtórzyłem nigdy obserwacji przeźrotki w zimowej scenerii, możliwe więc, że byłoby co robić nawet pomimo znienawidzonej już aury. Jakoś jednak nie bardzo mnie w zaspy ciągnie, poczekam, aż zacznie topnieć.
Wczoraj znalazłem dwa kolejne numery Folia Conchyliologica. Oba datowane na marzec 2013 r., i przyznać trzeba, że regularność tego pisma opiera się na nikomu nie znanych chyba algorytmie. Wczoraj też znalazłem kolejny, 21 numer Tentacle, amerykańskiego pisma poświęconego malakologii, w którym m.in artykuł o kubańskich ślimakach świdrzykokształtnych Cochlodinella manzanillensis (nie miałem pojęcia, że na Kubie żyją ślimaki bardzo podobne do świdrzyków, choć nic więcej nie wiem ani o ich systematyce, ani filogenezie). Jest tam również tekst o ślimakach z rodzaju Pupinidius z południowo-zachodnich Himalajów, krótka notatka o ślimakach wychodni wapiennych w okolicach Kurkar w Izraelu, i inne przyczynki do poznania światowej malakofauny, m.in Wietnamu, Sri Lanki czy Brazylii.
Nie tak powinna wyglądać wiosna. Szukanie internetowych publikacji to zadanie zimowe. Spoglądam przez okno: nie zapowiada się na rewolucyjną zmianę. Kwiecień plecień... Wszystko pomieszane. Wiosna poszukiwana od zaraz.