piątek, 24 grudnia 2021

Nie było dla nich miejsca

 Można skupić się na magicznej atmosferze, na migocących światełkach, na brokacie, bombkach i łańcuchach. Można też pozostać na ślicznych papierach ozdobnych, w które zawinięto drogie prezenty (nie zawsze zresztą trafione). Można się skupić na tkliwych piosenkach i kolędach śpiewanych przez popowe gwiazdki. Nie ma w tym nic złego, jeśli w tym wszystkim wciąż jest jeszcze wolne miejsce...

Bo może się okazać, że całe to świętowanie nawet psu na budę się nie zda, jeśli zabraknie w nas miejsca na Spotkanie. Na przyjęcie Innego. Na spotkanie Tego, który niesie pokój. 

Jeśli zabraknie miejsca, jak się odnajdziemy?

Niech czas Bożego Narodzenia przyniesie nie tylko radosną atmosferę, ale też dużo pytań i dużo odwagi do poszukiwania odpowiedzi. Wszystkim Przyjaciołom, Czytelnikom i miłośnikom malakologii kłania się Malakofil Ślimaćkiewicz



niedziela, 19 grudnia 2021

Nie ogarniam

Nie ogarniam. Gdybym ogarniał, to napisałbym to przynajmniej trzy tygodnie wcześniej. Albo prawie pół roku temu. Bardzo mi jednak zależy, żeby kilka słów na ten temat skreślić. Coraz większe mam tu zaległości, coraz bardziej kopie mnie sumienie i wykłóca się ze mną, ale coraz częściej też nie ogarniam. Czemu jak mantrę powtarzam te słowa (zupełnie jak w polskich filmach, gdzie tytuł w dialogach musi paść z pińcet razy...)? Bo chciałbym kolejny raz dać głos mojemu przyjacielowi, Jurkowi Jabłońskiemu. Rzadko piszę tu na inne niż malakologiczne tematy, Jurek ma jednak względy specjalne. A żeby uspokoić, to nawet specjalnie jeden z rozdziałów zatytułował Ślimaki i smakowanie życia. Więc nie będzie tak do końca bez związku z mięczakami.

Od lipca delektuję się książką Jerzego Jabłońskiego Życie... Nie ogarniam. Jest to druga książka, tworząca coś na kształt cyklu. Pierwsza była Miłość... Nie ogarniam. Po roku pojawiło się drugie dziecko intelektualnych zmagań z rzeczywistością. Pierwsza książka miała podtytuł Męskie spojrzenie na życiowe sprawy, ta nosi podtytuł Prostym językiem o trudnych sprawach. O pierwszej pisałem przed półtora roku

Po pierwsze: może komuś się jeszcze uda sprezentować ją sobie lub komuś na Święta. Dlatego piszę (nie mam udziału w dochodach ze sprzedaży;). Poleciłbym ją najpierw wrażliwcom, którzy doświadczają (czasem, często lub permanentnie), że tracą nad czymś kontrolę, zwłaszcza nad życiem. Nie jest to poradnik taki sensu stricto, choć jest bardziej poradnikiem, niż poprzednia książka Jurka. Jest to zbiór krótkich, dobrze napisanych refleksji nad życiem, jego ładem i nieładem, nad wartościami, które w tym życiu są najważniejsze, a wszystko to nabudowane na doświadczeniu zmagań z akceptacją swojego życia, które - tu posłużę się własną metaforą - jak ślimacza muszla przygniata i krępuje, ale chroni i daje bezpieczeństwo zarazem. Ważne tu jest uświadamianie sobie, jak daleko jest nam z głowy do serca i z powrotem, jak wiele znaczy zaakceptowanie i pokochanie siebie. Właściwie to od tego należałoby zacząć, bo pokochanie siebie jest podstawowym warunkiem kochania innych i świata.

Po drugie: refleksja Jurka Jabłońskiego tkana jest na chrześcijańskim personalizmie. Mniej tu jest odniesień do własnego doświadczenia wiary, to bardziej zapis tego, jak ona konotuje z rzeczywistością codziennego życia ze sobą. To jest książka pogodna, nienachalna, nienarzucająca się gotowymi receptami, choć miejscami nazbyt zdawałoby się optymistyczna - co jednak jest złudzeniem, a ja mogę tylko poświadczyć, że nie ma tam niczego, co stanowiłoby stworzoną na potrzeby marketingu kreacją artystyczną...

Myślę, że ważnym dopowiedzeniem będzie podkreślenie męskiego punktu widzenia. To nawet bardzo ważne, bo podkreślany męski punkt widzenia nie ma nic wspólnego z męskim szowinizmem lub jakimś eksperymentem z zakresu gender studies. Jest to zapis (nieco intymny) męskiego świata w czułych miejscach, których uświadamianie sobie bywa po prostu trudne. Bo chodzi o relacje. Z Bogiem, ze światem, z bliskimi, a przede wszystkim ze sobą. Jak daleko ślimak by nie poszedł, zawsze będzie blisko domu tak podobno mawiają Niemcy. W tej książce chyba właśnie o to chodzi, żeby zobaczyć, po co wychodzimy z siebie i do czego to prowadzi. 

Czytałem (nie raz!) tę książkę trochę poszukując dźwięków naszych długich rozmów. Jest mi ta książka po prostu bliska, ale zdobywając się na wysilony obiektywizm mogę stwierdzić, że jest to dobra książka, której podarowanie komuś kochanemu (może na Święta?) jest naprawdę dobrym pomysłem. Ale bez związku ze zbliżającymi się Świętami warto podarować te książkę sobie i poświęcić jej dwie-trzy godzinki. I zadać sobie pytanie, czy to gnanie zawsze ma jakiś sens...


 Jerzy Jabłoński, Życie... Nie ogarniam. Wydawnictwo Święty Wojciech., Poznań 2021, 129pp.

niedziela, 28 listopada 2021

Anna Stańczykowska-Piotrowska (24.09.1932-24.11.2021) in memoriam

Samotny żagiel w niebios toni
Bieleje na błękicie fal.
Skąd płynie? dokąd? za czym goni;
Ku jakim brzegom biegnie w dal?
                M. Lermontow, Żagiel

 24 listopada 2021 roku, dwa miesiące po swoich 89. urodzinach, odeszła do Wieczności śp Anna Maria Stańczykowska-Piotrowska, jedna z najwybitniejszych polskich hydrobiologów i ekologów wód, malakolog, profesor, członek Polskiej Akademii Nauk.

Przyszła na świat w Warszawie w mokotowskiej inteligenckiej rodzinie jako córka Ireny z Kamlerów i Kazimierza Stańczykowskich. Jej ojciec pochodził z moich rodzinnych stron, kończył edukację gimnazjalną w mieście, w którym i ja zdobywałem licealną wiedzę. Kiedy miała niespełna pięć lat, straciła ojca. Dwa lata później rozpoczęła się II wojna światowa, w czasie której ciężko zachorowała na zapalenie szpiku i kości. Dziś, w dobie powszechnego dostępu do antybiotyków, nie jest to schorzenie łatwe do leczenia, w warunkach okupowanego ubogiego kraju mogło być równoznaczne z wyrokiem śmierci. Wiele miesięcy spędziła w szpitalu, a dzięki zastosowaniu wobec niej nowatorskiej wówczas metody gipsowania, udało się ustabilizować jej stan kosztem całkowitego unieruchomienia. Jak relacjonowała we wspomnieniu opublikowanym przez Muzeum Powstania Warszawskiego, dzięki mamie, która chciała ratować jej zdrowie psychiczne, zaczęła się uczyć. 

We wrześniu 1944 roku, w czasie pacyfikacji Mokotowa, zginęła jej matka i młodsza siostra Ewa. Wtedy to, jako dwunastoletnia kaleka (według ówczesnej terminologii) została sierotą. Przywołuję tę okoliczność celowo: myślę, że jest to ten element biografii, bez którego nie sposób zrozumieć przyszłego dorobku Profesor Stańczykowskiej. Przewlekle chora dwunastolatka, bez rodziców, w mieście zniszczonym nienawiścią do Polaków, musiała odnaleźć w sobie tyle dość siły, aby chcieć dalej żyć. Domowa edukacja, potwierdzona przez stryja, który był kierownikiem szkoły w Idzikowicach, pozwoliła jej od 1945 kontynuować naukę w Liceum im. Reytana a następnie w Liceum im. Narcyzy Żmichowskiej. Edukacja dzielona była na liczne pobyty w szpitalach i ośrodkach rehabilitacyjnych, co miało wpływ na wybór dalszych dróg naukowych.

W 1956 roku ukończyła studia magisterskie na Wydziale Biologii i Nauk o Ziemi Uniwersytetu Warszawskiego. Twierdziła, że wybór biologii, a dokładniej hydrobiologii podyktowany był poniekąd sytuacją życiową i stanem zdrowia. W ramach rehabilitacji zachęcano ją do pływania i chciała połączyć aktywność zawodową z ratowaniem wciąż szwankującego zdrowia.

Po zakończeniu studiów magisterskich zaczęła pracę w Instytucie Ekologii Polskiej Akademii Nauk, w 1964 roku obroniła doktorat, którego tematyką była ekologia Dreissena polymorpha. Badaniom tego gatunku poświęciła większą część swojej aktywności naukowej, trwającej ponad pół wieku. I to wymaga szczególnego podkreślenia: dziś trudno o tak długoterminowe badania, które poza rozległymi obserwacjami powiązane były z nowoczesnymi eksperymentami ekologicznymi. Kolejne stopnie i tytuły (1977 - habilitacja, 1989 - profesura nadzwyczajna, 1992 - profesura zwyczajna) wyznaczane były przez jej hydrobiologiczną, ekologiczną i malakologiczną działalność. Wiele lat jej aktywności przypada na związki z dzisiejszym Uniwersytetem Przyrodniczo-Humanistycznym w Siedlcach (od 1984 roku), gdzie przez lata była dyrektorem Instytutu Biologii.

Zmarła Profesor Anna Stańczykowska należała do członków-założycieli Polskiego Towarzystwa Hydrobiologicznego (w 2006 roku uhonorowana Medalem im. prof. Lityńskiego) oraz do założycieli Polskiego Towarzystwa Ekologicznego. Od początku też związana była z organizującym się ruchem malakologicznym, uczestniczyła w Krajowych Seminariach Malakologicznych, była członkiem Stowarzyszenia Malakologów Polskich. Malakolodzy uhonorowali ją godnością Członka Honorowego SMP w 2006 roku, laudację wygłosił 25 kwietnia 2007 roku jej uczeń i kontynuator dzieła prof. Krzysztof Lewandowski. Wśród innych jej uczniów znajdują się m.in. prof. Ewa Jurkiewicz-Karnkowska, dr Andrzej Kołodziejczyk czy dr hab. Beata Jakóbik.

Nigdy osobiście nie spotkałem Profesor Stańczykowskiej. Dziś, kiedy wspominam jej postać i dorobek, nie mogę nie wspomnieć o ogromnym wpływie, jaki miała na moją biografię. Pisałem już o tym przed kilkoma laty, że to właśnie jej książka Zwierzęta bezkręgowe naszych wód była pierwszym moim bedekerem po tajnikach podwodnego życia. W zeszytach miałem przerysowane ryciny z tej książki, pierwszy mój domowej roboty atlas mięczaków wodnych oparty był w całości na tej książce. Miałem nawet taki zeszyt gładki, w którym przerysowane ryciny kolorowałem po znalezieniu przedstawionego gatunku. Jeżeli przez lata marzyłem o karierze hydrobiologa, to biblią tych marzeń była właśnie książka Zwierzęta bezkręgowe naszych wód.

Towarzyszy mi dziś smutek, ale nad tym smutkiem zwycięstwo odnosi poczucie wdzięczności. W tym duchu kreślę te słowa. Wdzięczności i podziwu dla niezwykłego hartu ducha osoby, która przez współpracowników zapamiętana została jako ciepła, serdeczna, pogodna i radosna. Jeden z moich przyjaciół-malakologów, który miał szczęście ją poznać, wspominał mi, jak wielkie wrażenie zrobiła na nim "profesor starej daty, która potrafiła pochwalić, powiedzieć dobre słowo, życzliwie pogratulować". Chciałbym, aby zmarła śp. Profesor Anna Stańczykowska zapamiętana została jako wybitny naukowiec, wspaniały popularyzator nauki i niezwykle bogata osobowość oraz dobry człowiek. 

Niech odpoczywa w Pokoju.




foto prof. Stańczykowskiej: Muzeum Powstania Warszawskiego; zmodyfikowane


poniedziałek, 25 października 2021

Krajowe Seminarium Malakologiczne 2022

Powinienem był napisać wcześniej, więc zaczynam od przeprosin za opóźnienie. Otrzymałem (przed trzema tygodniami!) zapowiedź kolejnego Krajowego Seminarium Malakologicznego, które zaplanowano na 2022 rok. Organizatorzy zapraszają do Torunia w dniach 12-14 maja 2022 roku. Zobaczymy, mam nadzieję, że się.

Wszystko jest oczywiście na poły palcem po Wiśle pisane, bo wszystko zależeć będzie od sytuacji sanitarnej w naszym kraju. Bardzo bym chciał, żebyśmy się spotkali, bo seminarium w Wiśle w 2020 roku zostało odwołane, w 2021 roku nie zostało zorganizowane a w 2022 stoi pod znakiem zapytania. Osobiście należę do żyjących nadzieją, że się uda, że musi się udać. I nie takie na odległość, na onlinach, tylko takie tradycyjnie, staroświecko zorganizowane twarzą w twarz. Czas pokaże, więc bardzo kibicuję Organizatorom i zainteresowanych odsyłam do Torunia. Musi się udać. Musi.

Nie wiem, jaki numer przypisać temu wydarzeniu. Zostawiam to Organizatorom. Proszę zainteresowanych zajrzeć do kalendarzy i nieusuwalnie zaznaczyć termin od 12 do 14 maja rezerwując wyjazd do przepięknego Torunia. Jak tylko poznam więcej szczegółów, będę się dzielił (już bez tej strasznej zwłoki, mam nadzieję...).



czwartek, 30 września 2021

Wybrane zagadnienia z dziedziny helikultury

Zacznę od rozdrażniania skrablistów: nie ma takiego słowa, jak helikultura! Jest hel, heliakalny, ale nie ma helikultura. A powinno być, skoro piszą książki na ten temat... Gdyby więc wybuchła awantura w związku z wyłożeniem słowa "helikultura" (na przykład poprzez dołożenie heli do kultury albo helikult- do leżącego ura) proponuję podeprzeć się wydaną przez Instytut Zootechniki Państwowy Instytut Badawczy w Krakowie-Balicach monografią profesora Macieja Ligaszewskiego i doktora Przemysława Pola pt. Wybrane zagadnienia z dziedziny helikultury. Monografia została wydana w 2019 roku, a przed kilkoma dniami dzięki życzliwości profesora Ligaszewskiego trafiła w moje ręce.

Samo słowo "helikultura" bynajmniej nie odnosi się do kultury greckiej (kultura helleńska lub kultura hellenistyczna), a powiązana jest ze słowem "helix" oznaczającego ślimaka lądowego z rodzaju Helix, od którego pochodzi nazwa rodziny ślimakowatych, czyli Helicidae. Do tejże rodziny należy większość największych lądowych ślimaków europejskich. Człon -kultura odnosi się natomiast nie do zachowań (ęą znaczy się wśród ślimaków), ale do hodowli. Słowem helikultura oznacza się po prostu hodowlę (na przykład masową, towarową) ślimaków lądowych z rodziny Helicidae (ale też niektórzy dodają do tego Achatinidae) do celów konsumpcyjnych. Zatem te kilka Cepaea nemoralis hodowanych przeze mnie od kilkunastu miesięcy to jeszcze nie jest helikultura, bo nie mam zamiarów konsumpcyjnych. 

Monografia balickich naukowców (i hodowców) warta jest uwagi z kilku przynajmniej powodów. Zawsze towarzyszy mi trudność gradacji tych powodów, ponieważ omawiane przeze mnie publikacje nie są de facto recenzowane, a zachwalane. Jest takie polskie powiedzenie (bardzo, ale to bardzo już zdezaktualizowane): na bezrybiu i rak ryba. Wskazuje, że jeśli czegoś brakuje, to zadowalamy się czymś gorszym. Nasz rynek wydawniczy w zakresie opracowań dotyczących mięczaków niezmiennie określam bezrybiem, ale omawiana monografia wcale nie pasuje do drugiej części przysłowia, wręcz przeciwnie: to niezwykle atrakcyjna praca, której lektura przyniosła mi ogromną satysfakcję intelektualną (niewtajemniczonych uspokajam, że mój stan jeszcze nie wymaga interwencji lekarskiej z zakresu psychiatrii). Prezentowana praca to zebranie wielu lat doświadczeń hodowlanych i badawczych, opracowanych przez specjalistów zachowujących najwyższą rzetelność naukową, wolną od komercyjnych dopingów. Oznacza to, że prowadząc hodowlę z jednej strony kierowali się fundamentalną dla nauk podstawowych wartością - ciekawością, z drugiej strony poszukiwali odpowiedzi na pytania dręczące na co dzień hodowców, którzy z chowu ślimaków uczynili sposób na życie. Efektem takiego podejścia jest wskazywanie nowych korelacji mających wpływ na sukces hodowlany przedstawicieli tej części przemysłu spożywczego, która postawiła na ślimaki lądowe (a Francuzów krew zalewa kiedy się dowiadują, że większość pałaszowanych przez nich ślimaków ma polski paszport sanitarny...).

Monografia koncentruje się na trzech gatunkach Helicidae, ale jeden wspomniany jest marginalnie, ponieważ nie odgrywa istotnej roli w rodzimej helikulturze. Chodzi o Helix lucorum, który to ślimak jest wprawdzie jadalny, ale rzadko można go spotkać w obrocie handlowym. Najważniejszym gatunkiem jest Cornu aspersum, którego dwa podgatunki, tj. Cornu aspersum aspersum i Cornu aspersum maximum odgrywają główną rolę w obrocie handlowym. Sporo uwagi poświęcono również do niedawna najważniejszemu lądowemu ślimakowi jadalnemu - winniczkowi Helix pomatia. Autorzy dołożyli starań, aby wyjaśnić, skąd wzięły się różnice pomiędzy podgatunkami Cornu asresum, jakie to ma konsekwencje hodowlane i jakie strategie są w związku z powyższym optymalne w podejściu hodowlanym. Duża część monografii to podsumowania wieloletnich badań nad różnymi czynnikami warunkującymi sukces hodowlany, diagnozującymi przyczyny problemów, na jakie mogą natknąć się hodowcy. Nie jest to poradnik, jak ten, który przed kilkoma miesiącami omawiałem na tych łamach (autorstwa hodowcy, Grzegorza Skalmowskiego). Celem tego opracowania nie jest powiedzenie: siej w marcu, zbieraj w sierpniu (choć i to by się znalazło), tylko przygotowanie do uważnego przeanalizowania wielu zmiennych, bez uwzględnienia których ślimaczy biznes zamknie się w skorupie... Nie będę streszczał zawartości pracy, bo jest ona publicznie dostępna (i to jedna z kolejnych jej zalet). Zapoznać się z pracą balickich helikulturystów (przepraszam, że mogłem sobie odmówić tego neologizmu, zwłaszcza z myślą o skrablistach) można na stronie Instytutu Zootechniki https://monografie.izoo.krakow.pl/files/978-83-7607-392-7.pdf Gorąco do tego zachęcam. Znajdzie się tam odpowiedź na pytanie, dlaczego Cornu aspresum asprsum nie jest w naszych warunkach gatunkiem inwazyjnym, co wpływa na wielkość i wytrzymałość muszli ślimaków albo jak wygląda sukces reprodukcyjny winniczka wsiedlonego na nowym stanowisku. Oczywiście wspomniałem o tym, co mnie zainteresowało najbardziej, ale jak powtarzam - nie jest to recenzja, a nader subiektywne omówienie.

Monografii tego typu nadal mamy w Polsce jak na lekarstwo. Gdyby było ich dwadzieścia razy więcej, nadal odczuwałbym niedosyt, bo wciąż pozostaje tyle obszarów do zbadania... Każde pojawienie się takiego monograficznego opracowania (zwłaszcza obejmującego wiele lat badań) domaga się należytego odnotowania. Boleję, że mogę zrobić tak mało, aby przybliżyć tę pracę. Mam jednak nadzieję, że praca ta zostanie dostrzeżona i owocnie wykorzystana nie tylko przez fermowych hodowców, ale też przez wrażliwców, którzy łażąc po kwietnych rabatach z rozdziawioną gębą powiadają co chwila: O, ślimaczek! Ja z taką rozdziawioną gębą z radości zostałem po lekturze. I z niedosytem, choć ponoć mięso ślimaków jest bardzo pożywne...

Ligaszewski Maciej, Pol Przemysław 2019. Wybrane zagadnienia z dziedziny helikultury. Monografia. Kraków, Instytut Zootechniki-PIB, 120pp.


środa, 15 września 2021

W Łodzi o golasach na RODOS

 A w Łodzi to się znają na ludziach i poprosili jednego mojego bardzo dobrego znajomego, żeby powiedział coś mądrego, ale że akurat niczego mądrego nie pamiętał, to opowiedział o golasach na RODOS* i co z nimi robić. A że w Łodzi z każdym rokiem tych golasów przybywa, to uznano, że można całą stronę poświęcić na szerzenie wiedzy na temat obcowania z golizną w przestrzeni rodzinnych ogródków działkowych (ogrodzonych siatką). A jest w Łodzi taka gazeta wydawana trzy razy w tygodniu i rozdawana w miejscach publicznych, więc na jej łamach mój bardzo dobry znajomy powiedział co wiedział i dziś poszło to w świat. No bo chodzi o to, żeby jakoś ogarnąć temat ślimaków nagich, które masowo występują na ogródkach działkowych. Mój bardzo dobry znajomy mówił skąd się te ślimaki wzięły, dlaczego jest ważne ograniczanie ich populacji i co robić, aby ograniczając ich liczbę ograniczyć też szkody wyrządzane środowisku. Ponieważ w gazecie nie napisali tego, co uważam za ważne i co mój bardzo dobry znajomy też chciał podkreślić (ale nie przeszło), więc wspomnę tu o pewnej metodzie walki ze ślimakami nagimi.

Dostępne są na rynku gotowe preparaty do zwalczania ślimaków. Nie polecam ich, bo jednakowoż wprowadzanie toksycznych substancji do środowiska i choć są skuteczne, nie pozostają bez  wpływu na choćby faunę glebową. Znam taką metodę, którą uważam za najbardziej humanitarną, a która budzi najwięcej zastrzeżeń wśród moich rozmówców. Metoda ta polega na sukcesywnym zbieraniu i uśmiercaniu wyłapanych ślimaków nagich. Mniejsza o sposób przygotowania się do zbiorów: ważne, by to robić regularnie i czy to będzie obchód całej działki, czy zbieranie z wcześniej przygotowanych pułapek czy wabików, to sprawa drugorzędna. Byleby nie zbierać w samo południe, bo efekt będzie mizerny. Warto wyposażyć się w rękawiczki jednorazowe  (lub gumowe wielokrotnego użytku, np. takie do czyszczenia łazienek). To ważne, bo ślimaki nagie (zwłaszcza śliniki, ale pomrowy i pomrowiki również) są bardzo lepkie i ten śluz trudno jest z rąk zmyć nawet detergentem. Trzeba zaopatrzyć się też w plastikowe wiadereczko lub takie tradycyjne wiejskie, ocynkowane. W odpowiedniej porze trzeba ślimaki zbierać, najlepiej wieczorem lub wcześnie rano, jeszcze póki rosa. Trzeba dokładnie sprawdzać po deskami, cegłami, płytami i innymi przedmiotami leżącymi na ziemi. Warto zajrzeć pod liście dużych roślin, np. chrzanu, cukinii, dyni czy ogórków albo rabarbaru. Ślimaki nagie należy zbierać do wiaderka i pilnować, żeby nie uciekały (!). Tak tak, tylko laik wybuchnie śmiechem na myśl o uciekających ślimakach. Golasy potrafią spierniczać na jednej nodze w takim tempie, że... szkoda tłumaczyć. Niektórzy robią tak, że mają w wiaderku trochę wody z rozcieńczonym płynem do mycia naczyń, ale ja tej modyfikacji nie popieram, bo niepotrzebnie zadaje ból zwierzętom (choć bardzo ogranicza uciekanie). Po zbiorze ślimaków (w zależności od wielkości działki zajmuje to od kilkunastu do kilkudziesięciu minut) trzeba jeszcze pozrzucać ślimaki łażące po ściankach (to wcale nie takie proste wbrew pozorom) i mając je w jednym miejscu, należy pewnym ruchem, zdecydowanie zalać wrzątkiem, w ilości nie mniejszej niż 5 litrów na kilogram ślimaków. Tak, wyobrażam sobie grymas obrzydzenia lub oburzenia, ale naprawdę nie ma bardziej humanitarnej metody uśmiercenia mięczaków. Białko ścina się przy temperaturze ok. 55 C. Zalanie odpowiednią ilością wrzątku (100C) powoduje ścięcie białka w ułamku sekundy bez wywoływania odczuć bólowych zwierzęcia. Warunkiem jest odpowiednio duży strumień wrzątku, więc zdecydowanie odradzamy (mój bardzo dobry znajomy też) użycie w tym celu czajnika. Najlepszy jest garnek, taki jak go gotowania rosołu...

Dla nadal zbulwersowanych: w piwie (najpopularniejszym bodaj ludowym sposobie) ślimaki topią się w ciągu kilkudziesięciu minut do kilku godzin; potraktowane metaldehydem (czyli gotowymi preparatami do zwalczania ślimaków) giną po kliku, kilkunastu godzinach. Posypywane solą (w zależności od ilości) walczą od kilkunastu minut do kilku nawet godzi. Czy jeszcze ktoś powątpiewa, że jest to najbardziej humanitarna metoda? Podkreślam: jeżeli chcemy pozbyć się obcych, inwazyjnych gatunków, ta metoda jest optymalna (choć pracochłonna). Zbieranie i topienie w muszlach toaletowych jest bezsensowne, bo ślimaki te potrafią przeżyć w wodzie do kilku godzin. Wynoszenie zebranych ślimaków w ustronne miejsce to tylko pomoc w rozszerzeniu zasięgu. Trzeba się po prostu pogodzić z faktem, że obecność inwazyjnych gatunków jest obciążeniem dla całego ekosystemu i trzeba myśleć ekologicznie, to znaczy wprowadzać zastępcze mechanizmy regulujące równowagę. Zostawiam pod rozwagę i tylko dopowiem, że wielokrotnie już na tych łamach podkreślałem, że tolerowanie obcych gatunków w naturalnym środowisku źle się dla tego środowiska kończy...

Rozmowa z moim bardzo dobrym znajomym została opublikowana przez łódzką gazetę Łódź.pl i jest do przeczytania na jedenastej stronie numeru 38, dla ułatwienia podpinam link https://uml.lodz.pl/files/public/uploads/Nr38_15wrzesnia_calosc_maly.pdf 

*RODOS - rodzinne ogrody działkowe ogrodzone siatką;)







wtorek, 24 sierpnia 2021

Monstrualnie gigantyczny ślimak pożera turystów pijących piwo w górach

 Będzie bardzo poważnie: kilka dni temu na facebooku Tatrzańskiego Parku Narodowego pojawił się wpis, z którego wynika, że na terenie TPN, a dokładniej w basenie fontanny przy ruinie dawnego dworu Homolaczów w Kuźnicach, znaleziono pomrowa wielkiego Limax maximus. Autor doniesienia informuje, dlaczego nie jest to radosna wiadomość, uzasadniając okolicznością, że mamy do czynienia z obcym gatunkiem inwazyjnym. Może to słowo "obcy" spowodowało, że kolejne serwisy informacyjne zaczęły mnożyć gradację terminów horrendalnych, bo już po kilku dniach zaczęły ewoluować od: "Zadziwiają turystów w Tatrach. Ich obecność to zły znak" (portal o2.pl, podał informację jako jeden z pierwszych), przez: "Zachwycają turystów w górach, ale ich obecność to nic dobrego" (podroze.onet.pl) lub "Tatry. Pomrów wielki pojawił się w górach. Może zagrażać przyrodzie" (krakow.onet.pl, po kilku dniach tytuł już zmieniony na "Ślimak gigant pojawił się w górach"). Dziś to jedna z częściej powtarzanych informacji, ale za to jak opakowana: "Pomrów wielki atakuje Tatry! Z ogromnym ślimakiem walczy się piwem" (se.pl), "Pomrów wielki to kanibal wśród ślimaków. W Tatrach walczą z nim [...] (kobieta.interia.pl - tytuł kilkakrotnie niezmieniany, dlatego nie wiem, jak brzmiał w pełni). Fakt.pl zatytułował doniesienie: "Pomrów wielki. Ślimak gigant kanibal atakuje polskie góry".

Brak mi narzędzi do śledzenia zmian w serwisach. Wystarczy jednak popatrzeć, jak z neutralnych komunikatów wyrastają tytuły grozy godne samego Egdara Allana Poe. Ślimak najpierw z wielkiego staje się gigantem, jeden osobnik przypuszcza atak, przed którym można się chronić piwem (to by usprawiedliwiało wszystkich pijanych turystów, którzy najpierw chcieli się zachwycić ślimakiem, ale jak poczytali, to tak się wystraszyli porywczego pomrowa, że musieli się napić piwa na szlaku, żeby ich kanibal nie zaatakował). Ostatecznie nie ważne, co napisał TPN, tytuł powinien brzmieć mniej więcej tak: MONSTRUALNIE GIGANTYCZNY ŚLIMAK KANIBAL POŻERA TURYSTÓW PIJĄCYCH PIWO W GÓRACH. Myślę, że autor miał na myśli... No może nie to, ale na pewno redaktorzy serwisów internetowych to mieli na myśli myśląc o czym myślał edukator z TPN...

A teraz będzie jeszcze poważniej. W lipcu 2021 roku byłem w Tatrach. Do Kuźnic nie dotarłem, na co mam świadków, chociaż nieletnich... Pomrowa wielkiego w Tatrach nie widziałem, chociaż za ślimakami się rozglądałem, za nagimi też, bo bardzo chciałem dzieciom pokazać pomrowa błękitnego, w czym przeszkodziły upały. Widziałem za to ślimaka nagiego z rodzaju Arion czyli ślinik, prawdopodobnie vulgaris (kiedyś nazywany luzytańskim). Ten w Kościelisku występował masowo, a wieczorami, nawet po upalnych dniach, wyłaził na chodniki w przeróżnych miejscach. 

Znalezienie pomrowa wielkiego na terenie parku narodowego faktycznie nie jest najlepszą informacją. Trzeba wziąć jednak poprawkę, że nie został znaleziony gdzieś w głuszy czy na skałach pośród szarotek alpejskich, a w miejscu, które jest bardzo dla niego charakterystyczne: w mocno przekształconym przez człowieka biotopie ruderalnym. Napisano, pomrów utopił się w fontannie. Raczej wątpię, chyba że wcześniej opił się piwem, które tam ktoś zostawił. Jego pojawienie się w Kuźnicach może być związane np. z jakimiś pracami remontowymi, które mogły mieć tam miejsce. Z własnych obserwacji wiem, że świetnie znosi transport we wszelkiego rodzaju foliowych workach, również po śmieciach. Włazi w różne szczeliny, nie tylko w glebie, ale pod deski, odstające płyciny elewacji, nawet w nadkolach samochodów. Mimo wszystko wydaje się, że wciąż ten gatunek nie jest w stanie u nas przezimować w normalnym reżimie termicznym bez odpowiednich miejsc, takich jak piwnice, przyziemia, pryzmy, kompostowniki, kopce, składziki, magazynki i inne wszelkiego rodzaju antropogeniczne refugia (ładnie brzmi, prawda, tak mądrze, tak naukowo, ale za to za mało strasznie...). Tak przyszło mi teraz do głowy, że może tytuł powinien zostać zmodyfikowany: "W ruinach dworu obcy monstrualnie gigantyczny ślimak kanibal zaatakował turystów niosących piwo w góry". Myślę, że do zakończenia pisania tej refleksji mój tytuł zabrzmi jeszcze straszniej...

Co zatem robić? Najpierw studzić emocje i mozolnie kontynuować pracę organiczną: trzeba edukować i motywować, a nie straszyć. Ważne jest, aby przestrzegać zasad związanych z ochroną cennych przyrodniczo obszarów: nie śmiecić, nie niszczyć roślin itd. Może warto byłoby ograniczyć ruch turystyczny w Tatrach? (tak, wiem, że to wkładanie kija w mrowisko...). Jeśli to jest pojedynczy osobnik, można zintensyfikować działania profilaktyczne: posprawdzać przed zimą, czy nie ma innych osobników, czy gdzieś pod kamieniami nie ma złogów jaj (przeźroczyste, galaretowate). Skupić się głownie na zawilgoconych miejscach chroniących przed przemrożeniem. Może warto byłoby przeprowadzić jakąś rewizję na miejscu pod okiem malakologa (ewentualnie polecam swoje usługi, bezpłatnie;). Wprowadzanie metod chemicznych odpada, natomiast żadna z roślin, która mogłaby odstraszać pomrowa, nie występuje na tej wysokości naturalnie. Liczyć można na płazy (o tej porze roku mało już aktywne) i na ptaki. To nie jest tak, że pomrów nie ma żadnych wrogów naturalnych, natomiast trzeba pamiętać, że jest to gatunek obcy, więc poza swoim rodzimym ekosystemem wykorzystuje zachwianie relacji i nie natrafia na gatunki, które w jakiś szczególny sposób wpisały go do swojej diety (choćby nicienie albo inne organizmy regulujące liczebność populacji w naturalnych warunkach). Wydaje mi się, że skoro na obrzeżach Tatr ślimak ten już występuje od kilkudziesięciu lat (Dyduch-Falniowska podaje go obszaru Zakopanego), to jednak tempo jego inwazji nie jest aż takie wielkie, jak jego nazwa. Dużo bardziej bałbym się tutaj wspomnianego wcześniej ślinika Arion vulgaris. Dlaczego? Bo pojawił się później, a jest bardziej liczebny. Bo są miejsca w pobliżu granicy Parku, gdzie występuje masowo, i chociaż jest gatunkiem synantropijnym, to coraz bardziej przenika do naturalnych biotopów i dobrze sobie w nich radzi (obserwacje własne). Bo Arion vulgaris dużo częściej wybiera dietę wysokobiałkową w postaci ciał osobników własnego gatunku (ale głównie świeżej padliny, nie zaobserwowałem dotąd, aby czynnie atakował innych przedstawicieli własnego gatunku). Zarówno Arion jak i Limax są dużymi i żarłocznymi fitofagami, nie specjalizują się w kanibalizmie jako głównej strategii odżywczej. Nie polują również aktywnie na inne gatunki ślimaków (a takie drapieżne gatunki występują w polskiej malakofaunie, w Tatrach również!). Nie przeceniałbym ich potencjału horrorotwórczego. Natomiast wywoływanie paniki może się źle skończyć dla innych pomrowów, zwłaszcza dla pomrowa błękitnego (Bielzia coerulans) i niemal identycznego jak pomrów wielki pomrowa czerniawego Limax cinereoniger. Ślimaki nagie pełnią swoją ważną rolę w ekosystemach. Im bardziej ten ekosystem jest naturalny, tym ważniejszą ogrywają rolę w tej swoistej symfonii ewolucji. Dopiero zakłócenie tego ekosystemu wprowadza dysonans i jazgot, trochę tak jak te doniesienia medialne na temat tego, co napisał pan Marek Kot z TPN... A nawiasem już zupełnie mówiąc: wszystkie bez wyjątku redakcje powtórzy mały błąd, który wkradł się we pis TPN: pomrowy wielkie są obojnakami oraz hermafrodytami i mogą w przypadku braku innej możliwości, rozmnożyć się same, bez drugiego osobnika. Prawda, z tym, że w języku polskim słowa obojnak i hermafrodyta są synonimami, więc nastąpiło tu powtórzenie, zamiast oraz powinno czyli.

Z OSTATNIEJ CHWILI: Obcy atakują góry! Piją piwo i ślinią się do gigantycznych pomrowów kanibali. Minister rozważa wprowadzenie stanu wyjątkowego

Limax maximus, Łódź, 2021
Limax cinereoniger, Dolina Mnikowska, 2020

poniedziałek, 26 lipca 2021

Policzyć się ze szczeżują chińską

 Temat szczeżui chińskiej Sinanodonta woodiana Lea, 1834 co pewien czas pojawia się w mediach, głównie lokalnych, zachwyconych tym, że jakaś osoba w swoim stawie czy oczku wodnym znalazła gigantycznego małża. Na ogół jest sesja zdjęciowa, porównanie z wielkością dłoni, czasem nawet zdarzy się, że ktoś napisze, że to nie nasz rodzimy, ale obcy gatunek małża. I na tym się na ogół kończy. A temat jest poważny i zdaje się, że coraz poważniejszy. Chodzi bowiem o to, że zwiększająca się liczba gatunków obcych przekłada się na kondycje naszych ekosystemów i szkody tym powodowane mogą okazać się dużo większe, niż obecnie możemy przewidzieć. Podejmowałem już tutaj apel, teraz go powtórzę i rozwinę, aby pomóc przyjrzeć się obecności szczeżui chińskiej w Polsce. Zajmuje się tym zawodowo dr Anna Maria Łabęcka z Uniwersytetu Jagiellońskiego, która tworzy obecnie bazę rozmieszczenia małży skójkowatych w Polsce. Na czym to polega? Najpierw warto kliknąć w poniższy link i przeczytać o całym zamierzeniu i jego uzasadnieniu. 

https://nurkowapolska.pl/565,Szczezuja-chinska-obcy-gatunek-malza-w-wodach-srodladowychZnajdziesz-informuj.html

Doktor Łabęcka prosi wszystkich zainteresowanych tematem o przesyłanie danych. Dlaczego jest to takie ważne? Chodzi nie tylko o to, żeby poznać aktualne rozmieszczenie szczeżui chińskiej, ale również tempo i kierunki ekspansji. Mając dużą bazę stanowisk różnych gatunków małży skójkowatych można obserwować zmiany w środowisku i wyciągać podparte badaniami wnioski. Sama formuła włączenia się w badania jest bardzo prosta, polega po prostu na przesyłaniu zgłoszeń o zanotowaniu gatunku małża, z fotografią i współrzędnymi GPS (wystarczy link z mapy google). Dla bardziej zaangażowanych zostaje jeszcze dookreślenie środowiska i jego rodzaju. W tym celu należy wysłać wiadomość mailową do dr Łabęckiej pisząc na adres: anna.labecka@uj.edu.pl. Ania deklaruje, że odpisze na każdego maila i udzieli odpowiedzi na pytanie o identyfikację. Jeśli kto wstydliwy może pisać do mnie, ja przekażę dalej, ale w naukach ścisłych warto pamiętać o stosowaniu tzw. brzytwy Ockhama. 

Pora jest teraz idealna do prowadzenia obserwacji. Plaże, brzegi rzek, jezior i stawów mogą stanowić zarówno miejsce wypoczynku jak i zaangażowania społecznego w naukę. Marzy mi się takie coś na dużą skalę: angażowanie amatorów do poważnych badań. Wielkie brawa dla Ani za podjęcie się zadania. Kibicuję i zachęcam do włączania się.

foto Anna Łabęcka


P.S. Wiem, że strasznie się opuściłem w pisaniu. Obiecuję poprawę, ale proszę o cierpliwość...



piątek, 30 kwietnia 2021

Żeby nie zmarnować majówki

 Tak, powinienem gdzieś wyjechać. Rzucić to wszystko i najlepiej w Bieszczady, ale na ten pomysł mogło już wpaść 38 milionów Polaków, dlatego w Bieszczady nie wyjadę, a na pewno nie w tę majówkę...

Jeśli gdzieś mi się uda wyskoczyć, postaram się tym podzielić. Niewykluczone, że jednak przyjdzie mi się niemiłosiernie kisić gdzieś w murach wyglądając przez okno przejaśnienia... Pomyślałem, że gdyby tak musiało się stać i ktoś z tych 38 milionów Polaków miałby dzielić mój los, to gorąco polecam obejrzeć film, który zrobił na mnie ogromne wrażenie.

Rzadko zdarza mi się rozumieć decyzje Amerykańskiej Akademii Filmowej przyznającej Oscary. W tym roku nawet nie wiem, kto zebrał większość nagród, ale wiem, że za najlepszy dokument uznano My Octopus Teacher (w Polsce pod tytułem Czego nauczyła mnie ośmiornica). Wyreżyserowany przez duet Pippa Ehrlich i James Reed południowoafrykański dokument jest dostępny na platformie Netflix od września zeszłego roku. Mnie udało się go obejrzeć przed kilkoma dniami i wciąż go w sobie mielę.

Niezwykle plastyczny, a jednocześnie minimalistyczny w środkach film jest zapisem relacji opartej na wzajemnym odkrywaniu obecności. Nie będę wchodził w niuanse, zajmę się tym w osobnej recenzji, którą planuję przygotować. To film wielowymiarowy, zdecydowanie głębszy niż przybrzeżne lasy listownic, wciągający, ciekawy, wzruszający niebanalny... To nie jest film dla samych miłośników podwodnego życia czy też (tak jak ja) miłośników mięczaków. To moralitet egzystencjalny, naszpikowany treściami do przemyślenia, idealny jako punkt wyjścia do przypatrzenia się swojej relacji z otaczającym światem. Zamiast stać przy moknącym grillu może lepiej zaproponować wspólne obejrzenie filmu i przedyskutowanie, o co tak naprawdę chodzi. Moim zdaniem lepsze na majówkę niż dyskontowe wyścigi w wyprzedaży butelkowanego piwa...


My Octopus Teacher (Czego nauczyła mnie ośmiornica), reżyseria i scenariusz Pippa Ehrlich i James Reed, RPA 2020, dystrybucja Netflix

środa, 17 marca 2021

Magia kamienia, książki i ekranu

Złożyło się tak, że pierwszą przeczytaną przeze mnie w tym roku książką byłą powieść historyczna lub biograficzna poświęcona Mary Anning, angielskiej zbieraczce skamieniałości. Miałem już dawno napisać na ten temat kilka zdań, bo książka zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie, ale jakoś przypadkiem natrafiłem na zwiastun filmu Ammonite z Kate Winslet w roli głównej i postanowiłem napisać dopiero po obejrzeniu filmu, który wydawał mi się być ekranizacją tej powieści. A nie był. 

Książka, o której wspomniałem, to Dziewczyna z muszlą amerykańsko-angielskiej pisarki Tracy Chevalier, znanej między innymi z przeniesionej na ekran książki Dziewczyna z perłą. Od razu wrzucić muszę kamyczek do ogródka tłumacza (Marii Olejniczak-Skarsgard): oryginalny tytuł Remarkable creatures w ogóle nie ma nic wspólnego z muszlą i tłumaczka popłynęła na fali skojarzeń z Dziewczyną z perłą. Muszę jednak i to powiedzieć, że tłumaczce udało się świetnie oddać pewne językowe charakterystyki postaci i uważam, że praca translatorska zaowocowała przygotowaniem naprawdę dobrze chłonącej się lektury. Choć osobiście nie jestem gigantycznym fanem powieści obyczajowych, ta naprawdę zrobiła na mnie dobre wrażenie. Być może jest to związane z osobą głównej bohaterki - Mary Anning (1799-1847), która jako kobieta-amator dokonał rewolucyjnych odkryć w paleontologii i przeszła do historii jako odkrywczyni ichtiozaura oraz plezjozaura. Autorce udało się przedstawić jedną historię opowiedzianą przez dwa równoległe relacje: bardzo to świeże, ciekawe, wciągające. Najcenniejsze jest chyba jednak ukazanie charakterologicznej sylwetki kogoś, dla kogo pasja jest ważniejsza niż społeczny konwenans, niż ograniczenia narzucone przez historię i kulturę. Udało się jej przede wszystkim ukazać Mary Anning jako osobę, która - z jednej strony pogodzona ze swoją rolą w społecznej hierarchii - jest w pełni świadoma swojej wyjątkowości, a jeszcze bardziej: podporządkowania się wyjątkowej pasji. I ta właśnie pasja jest wspólnym ogniwem książki i filmu, który niedawno widziałem. Mówię o filmie Amonit (ang. Ammonite) w reżyserii Francisa Lee, którego oficjalna polska premiera miała miejsce kilka dni temu. To dziwny film, bo aktorsko zagrany wyśmienicie, plastycznie dopracowany w klimacie naturalizmu, jednakże scenariuszowo położony jak naleśnik na asfalcie. Rozczarował mnie strasznie ten film, bo wątek pasji, bez którego nie sposób zrozumieć przesłania obrazu, został i tak spłycony, a w konfrontacji z powieścią, którą jeszcze miałem przed oczyma, film okazał się po prostu nudny, a zbudowanie napięcia na wątku homoerotycznym wcale nie dodało sylwetce Mary Anning kolorów. Jeśli więc polecam, to zdecydowanie książkę, nie film, który po prostu trudno zrozumieć nie znając dobrze biografii Mary Anning. A myślę, że ta pozbawiona wykształcenia dziewiętnastowieczna zbieraczka skamieniałości miałaby i dziś coś do powiedzenia w kwestii wierności swoim pasjom...




niedziela, 28 lutego 2021

Coś dla hodowców

Dosłownie przed kilkoma dniami dotarła do mnie przesyłka z Brwinowa, a w niej kilkudziesięciostronicowa broszura Chów i hodowla ślimaka jadalnego z rodzaju Helix aspersa autorstwa Grzegorza Skalmowskiego. Ponieważ to najświeższy tytuł w moich zbiorach (chodzi o rok wydania), kilka słów w temacie.

Analitycy rynkowi dopatrzyli się, że większość ślimaków zjadanych przez Francuzów, ma polskie pochodzenie. Ta wiadomość tak rozsierdziła pożeraczy bagietek, że im mało co żabie uda w gardle nie stanęły. Prawdą jest jednak, że Polska wyrasta na jednego z większych w Europie producentów ślimaków i warto na to zjawisko spojrzeć. Nie chodzi tu już bowiem o samo zbieranie winniczków, które przecież obwarowane jest odpowiednimi przepisami ochronnymi, ale o coraz bardziej wydawałoby się popularne w Polsce ślimacze fermy. A z tym tematem od lat związany jest Grzegorz Skalmowski, który nie ustaje w wysiłkach, aby ze ślimaka zrobić prawdziwy towar eksportowy.

Publikacja (bezpłatna!) wydana została przez Centrum Doradztwa Rolniczego w Brwinowie. W zamyśle ma pomóc tym wszystkim, którzy zastanawiają się nad rozpoczęciem przygody z nową formą hodowli. Za poradnikiem stoi praktyk i takie jest przeznaczenie opracowania: ma służyć praktycznymi wskazówkami dla początkujących. Gdyby było inaczej, musiałbym się trochę poznęcać nad tytułem, ale podkreślić trzeba raz jeszcze: to nie jest opracowanie naukowe, a praktyczne, stąd wybaczalne są wszelkie chropowatości, których warto byłoby jednak uniknąć.

Podejmowałem już kiedyś wątek hodowli ślimaków. Nie będę go powtarzał. Zauważyć tylko pragnę, że pomimo rozwoju branży hodowlanej, wciąż nie za wiele mamy opracowań pomocnych w podejmowaniu decyzji o zajęciu się chowem ślimaków konsumpcyjnych. W latach siedemdziesiątych pojawiły się ze trzy monografie poświęcone winniczkowi, w latach dwutysięcznych powstało kilka prac wydanych przez Instytut Zootechniki w Balicach, natomiast od strony praktycznej prym wiedzie wspomniany Grzegorz Skalmowski, autor przynajmniej dwóch znanych mi opracowań. Są też jakieś efemeryczne poradniki hodowców ślimaków, ale nie udało mi się dotąd do nich dotrzeć, stąd ocenić ich nie mogę. A Grzegorz Skalmowski urasta do roli guru nowicjuszy ślimaczych, o czym traktuje choćby film Grzegorza Szczepaniaka Snails (Wajda Studio, 2015, 30').

Zainteresowanych odsyłam do lektury. Jest już chyba za późno, żeby w tym roku organizować hodowlę, ale zapoznanie się z omawianą pracą pozwoli na zaplanowanie, jeśli ktoś poważnie taki pomysł rozważa. W każdym razie warto spojrzeć i zapoznać się, bo byłoby niedobrze, gdyby taka publikacja została przeoczona.





niedziela, 31 stycznia 2021

Daudebardia rufa (Draparnaud, 1805) - daudebardia czerwonawa

 W zeszłym roku o tej porze dwa razy już byłem w polu na ślimakach. W tym roku zima jest taka, jaka powinna być, stąd nie ma mowy o przedwczesnym wyłażeniu w teren. Jest za to okazja, żeby wrócić do obserwacji minionych, na które za mało było czasu, żeby opowiedzieć. A zdarzyło się, że w zeszłym roku spotkałem bardzo ciekawy gatunek, któremu dziś oddaję głos.

Ślimak ten rozpalał moją wyobraźnię odkąd pierwszy raz ujrzałem reprodukcję ilustracji, bodajże u Grabdy, ślimaka pożerającego dżdżownicę. Później dopiero znalazłem oryginalną pracę Andrzeja Wiktora, w której znajduje się to przedstawienie. Ślimakiem pożerającym dżdżownicę jest daudebardia czerwonawa Daudebrdia rufa (Draparnaud, 1805), jeden z półnagich ślimaków reprezentowanych w krajowej malakofaunie.

Daudebaria czerwonawa jest niewielkim ślimakiem, którego ciało nie jest w stanie pomieścić się w maleńkiej muszelce uszkowatego kształtu. Wygląda ona jakby doklejono ją do ślimaczego ogona. Niewiele jest w naszej faunie podobnych ślimaków, stąd jej odróżnienie od innych ślimaków nie powinno być nadzwyczaj problematyczne, choć trzeba się jednak przyjrzeć uważnie, ponieważ jako niewielki ślimak najłatwiejszy do oznaczania nie będzie...

Muszla tego półnagiego ślimaka nie przekracza 5mm szerokości i ok. 1,5mm wysokości. Jest silnie spłaszczona, uszkowata, z nieproporcjonalnie rozszerzonym ostatnim skrętem, który zajmuje mniej więcej 2/3 całej muszli. Patrząc na muszle z góry można przyjąć, że jest prawie prostokątna. Prawie... Barwa muszli to różne odcienie żółci w pomarańczach i rdzawych filtrach. 

Daudebardia czerwonawa jest gatunkiem górskim, występującym w lasach liściastych, gdzie przebywa w ściółce. Prowadzi skryty tryb życia i trudno ją wypatrzeć w czasie spacerów po lesie. Poza Bieszczadami i Tatrami występuje na większości obszarów górskich i podgórskich, podawana jest też z Jury i z Roztocza. Może występować razem z podobnym gatunkiem, daudebardią krótkonogą, która jest jednak zdecydowanie rzadszym u nas gatunkiem.

W naszej faunie jest to jeden z nielicznych ślimaków drapieżnych aktywnie polujących na swoje ofiary, do których zalicza się skąposzczety i ślimaki. Oczywiście nie widziałem nigdy posiłku tego ślimaka, muszę wyobraźnię nadal karmić ryciną Wiktora, ale po wrześniowym spotkaniu z daudebardią nie podstawiam sobie do tego wyobrażenia rosówki na karpie...

Na zdjęciu po lewej Semilimax semilimax, po prawej Daudebardia rufa

Od lewej: Semilimax semilimax i Daudebardia rufa