poniedziałek, 24 sierpnia 2020

Czapki z głów przed Amorami

Człowiek może się wiele dobrego nauczyć z obserwacji świata zwierząt, ale świat zwierząt nie nauczy się niczego dobrego z obserwacji świata człowieka. Ważne jest, żeby człowiek nie próbował zwierząt uczyć swoich zwyczajów i pogodził się z tym, że świat przyrody jest światem tyranii, nie demokracji. A ucząc się od zwierząt niech człowiek pamięta o stosowaniu metafory, bo dosłowność może doprowadzić do czegoś straszniejszego od karykatury... 

Wpadła mi przed kilkoma dniami w ręce książka, która tak mnie olśniła i zainspirowała, że nie mogę się powstrzymać, aby jej kilku słów nie poświęcić. Choć największe ciśnienie recenzenckie minęło już pewnie jakiś czas temu i pewnie bliżej już wydawcy do wypychania książki do księgarń wyprzedażowych, nie wybaczyłbym sobie, gdybym na ten tytuł uwagi nie zwrócił. A mówię o książce Szymona Drobniaka Amory. Zaloty i podboje, czyli niesamowite historie o rozmnażaniu w świecie przyrody z ilustracjami Marii Łepkowskiej, wydanej w 2018 roku przez wydawnictwo Babaryba. 

Przyznaję, że kupiłem, bo na okładce ślimaki. Dzięki temu na nią trafiłem, ale byłbym mocno niespełniony, gdybym tej książki nie odkrył. Bo to jedna z najlepszych - w moim subiektywnym odczuciu - książek przyrodniczych dla dzieci. A cóż to za książka? Sama rewelacja! Piękne ilustracje (znaczy takie, jakie lubię i chciałbym widzieć w swojej książce), świetny dowcip, i w warstwie graficznej, i w warstwie tekstowej, bardzo starannie wydana, a nade wszystko mądra, napisana z niesamowitym wyczuciem językowym, poważna i zabawna jednocześnie. Udało się autorom (bo myślę, że jednak jest to autorstwo równoważne) podejść do trudnego tematu w sposób bardzo dojrzały bez zawstydzenia, tabuizowania, ale też bez nachalnego łopatologicznego cepowania czy też ideologicznego szarżowania (o tym jeszcze wspomnę). Jest to najlepsza książka o seksualności zwierząt, o prokreacji, o jej różnych, nawet (a może zwłaszcza) najdziwniejszych strategiach, napisana dla młodego odbiorcy, szanująca jego ciekawość, wrażliwość i inteligencję. Nie ma w niej infantylności, nie ma fałszywej pruderii, nie ma prymitywnego omijania tematu, ale też nie ma ideologizowania, co w kontekście ostatnich wydarzeń społeczno-politycznych uważam za bardzo cenne.

W książce przedstawiono trzydzieści jeden różnych modeli zaczerpniętych zarówno ze świata zwierząt, jak i roślin, a nawet bakterii. Każdy bohater ma swoje trzy-cztery strony, opatrzone nazwą łacińską wplecioną we fraszkę, dobry tytuł, ciekawie skonstruowane opowiadanie o wyjątkowości oraz ilustracje, bardzo wysmakowane. A bohaterami mogą być zarówno polne kwiaty, rozwielitki, sikorki, jeżozwierze, golce czy (oczywiście) ślimaki. Zarówno przaśne, swojskie zwierzęta, jak i zagraniczne, lepsze, z importu, stają na równi na scenie seksualnego behawioru zaprezentowanego najmłodszemu odbiorcy, który domaga się zaspokojenia ciekawości poznawczej na swoim poziomie rozwoju emocjonalnego i intelektualnego. Wydaje mi się, że autorom świetnie udało się tę wrażliwość i potrzebę rozpoznać i zaspokoić bez naruszania pewnych granic, w których spontanicznie porusza się dziecko. Nie jestem specjalistą od pedagogiki (choć mam papiery na to, gdyby ktoś dociekał), ale podziwiam pedagogiczne talenty pisarskie stojące za tą publikacją. Bardzo mi odpowiada ten język: żywy, obrazowy, dowcipny, ale nie infantylny. I choć odpowiedź na pytanie "Skąd się biorą dzieci?" zadane przez pięciolatkę czy pięciolatka wymaga pewnej elastyczności intelektualnej, autorzy wydają się przekonywać, że można tej odpowiedzi udzielić w sposób, który zachęci do dalszego poznawania świata. Naprawdę: czapki z głów. 

Mnie oczywiście zabrakło w książce nieco szerszego potraktowania świata mięczaków, ale godzę się z tym, że naprawdę nie musieli się autorzy przejmować moimi gustami. Ślimaki reprezentowane są i tak obficie, bo przez dwa gatunki, to przecież nadreprezentacja w ogólnej liczbie strategii prokreacyjnych. Szkoda tylko (tu mnie smutek nie opuszcza), że troszkę podtrzymywany jest tu stereotyp ślimaka-obojnaka. Mimo wszytsko biolog-ewolucjonista powinien wiedzieć, że nie wszystkie ślimaki to obojnaki. Zabrakło mi też innych rozwiązań ze świata mięczaków, np. historii hektokotylusa ośmiornic czy strategii małży... Nie mniej i tak jestem wdzięczny, że w przedstawionych trzydziestu jeden historiach znalazły się aż dwa mięczaki (ślimak winniczek i ślimak bananowy czyli Ariolimax dolichophallus). Jako malkontent zwrócę również uwagę na mały błąd graficzny przy wspomnianym ślimaku bananowym -  ślimaki na str. 103 przedstawione są w lustrzanym odbiciu: jak dotąd nikomu nie udało się zaobserwować lewoskrętnego ślimaka nagiego. Szczegół.

Kiedy czytałem Amory nie mogłem się wyzbyć porównań z książką, którą dawno temu tutaj recenzowałem. Mam na myśli Kim jest ślimak Sam, która to książka reklamowana była jako pierwsza w Polsce książka dla dzieci o tematyce gender. Myślę, że autorom Amorów udało się opowiedzieć dużo ciekawiej o seksualności nieheteronormatywnej i dużo mądrzej, niż autorom Ślimaka Sama. I dużo bardziej rzeczowo, poważniej, odpowiadając na pytania zrodzone z ciekawości, bez ideologizowania i bez narzucania swojej wrażliwości. Dla mnie - powtórzę raz jeszcze - rzecz najwyższych lotów, zaadresowana do dzieci ciekawych świata i wrażliwych na jego wielokrotnie złożone piękno. No i oczywiście do ich rodziców, czerwieniących się czasem jak raki przy oczywistych pytaniach o TO. Polecam!

Szymon Drobniak, Maria Łepkowska, Amory. Zaloty i podboje czyli niesamowite historie o rozmnażaniu w świecie przyrody, Wydawnictwo Babaryba, Warszawa 2018, 140ss.


czwartek, 20 sierpnia 2020

Vojen Ložek (26.07.1925-15.08.2020)

Z pewnym opóźnieniem dotarła do mnie smutna wiadomość o śmierci światowej sławy malakologa i przyrodnika Vojena Ložka, jednej z legend malakologii, człowieka-instytucji, erudyty, specjalisty, a przede wszystkim pasjonata przyrody i jej ochrony. 15 sierpnia 2020 r., trzy tygodnie po 95. urodzinach odszedł niezwykły człowiek, którego dorobek naukowy to około 1500 publikacji i ponad 3000 wystąpień. Przez 53 lata nieprzerwanie prowadził zajęcia z ochrony przyrody na Uniwersytecie Karola w Pradze, a jego aktywność naukowa trwała blisko 80 lat.

Specjalizował się w badaniach czwartorzędu, a do tych badań stworzył i rozwinął metodologię, z której korzystały i korzystają pokolenia malakologów. Jego prace odcisnęły ogromne piętno na malakologii XX wieku, nie tylko w ówczesnej Czechosłowacji, ale na całym świecie.

 Wielokrotnie zdarzało mi się sięgać do jego prac w poszukiwaniu wiedzy na temat mięczaków żyjących w Polsce. Jego nazwisko od wielu lat towarzyszyło mojej pasji, stąd szczególna towarzyszy mi wdzięczność za jego działalność. Jeszcze trzy miesiące temu pobierałem z internetu jego prace stwierdzając zaskakującą mnie aktywność rozciągniętą na dziesiątki lat (w moich zbiorach znajdują się prace wydane między 1957 a 2018 r., czyli przeszło sześćdziesiąt lat!). Rzadko się zdarza, by czyjaś aktywność trwała tak długo i miała tak doniosłe znaczenie dla nauki.

 Na stronie mollusca.sav.sk dostępna jest bibliografia Vojena Ložka obejmująca dorobek do 2005 roku. Warto przyjrzeć się jego dokonaniom i pochylić się przed cieniem tej niezwykłej postaci, która - wierzę w to - inspirować będzie przez pokolenia.

 R.i.P.


foto za ochranapriridy.cz, zmodyfikowane.

środa, 19 sierpnia 2020

Jerzego Jabłońskiego nieogarnianie

Wszyscy smucą się nieszczęściami przyjaciół, tylko nieliczni potrafią cieszyć się ich sukcesami napisał gdzieś kiedyś podobno Oscar Wilde. Tyle zapamiętałem. Coś jest chyba na rzeczy, bo sukces przyjaciela to jednakowoż jest sytuacja, w której trzeba się skonfrontować z różnymi emocjami za którymi idą różne przecież postawy. I w takiej sytuacji znalazłem się przed kilkoma dniami, kiedy podarowana mi została najnowsza książka mojego przyjaciela Jurka Jabłońskiego Miłość... nie ogarniam. Wiedziałem, że powstaje. W setkach rozmów wracaliśmy do jej różnych kwestii, ale nie znałem żadnego jej fragmentu i oczekiwanie na jej ukazanie się było równie emocjonujące, co wielogodzinne dyskusje na różne męskie tematy, o których rzecz ta traktuje. Był nawet taki moment, że jako jeden z pierwszych widziałem różne propozycje okładki. Śpieszę jednak uspokoić: nie mam zamiaru ustawiać się w kolejce tych, których trzeba by przebadać pod kątem ojcostwa sukcesu. Moja rola sprowadziła się tylko i aż do przyjacielskich rozmów, w których zresztą najczęściej to ja przyznawałem się do całkowitego, bezwarunkowego nieogarniania świata. 

Zaryzykowałbym określeniem, że jestem bibliofilem. Uważam książkę za coś więcej niż utrwalony na papierze zapis czyjejś myśli. Uważam książkę za wartość. Spotkanie z książką stanowi dla mnie wartość, ale ponad tę wartość wynoszę spotkanie z człowiekiem (czyli taką wciąż piszącą się książką). Jako intelektualista (dziś chyba się już nie używa tego słowa...) staram się zachowywać świeżość w spotkaniach z książkami, pozwalam sobie na uwalnianie różnych emocji towarzyszących oczekiwaniu, otwieraniu, pierwszemu spojrzeniu a później przy lekturze - na unoszenie się z nurtem bądź na walkę z tymże, kiedy nie godzę się czytanymi myślami. Jestem też - choć chyba pierwszy raz zdobywam się na takie określenie - pisarzem i znam doświadczenie książki od tej drugiej strony, czyli twórcy (choć doświadczenie to uważam za nader skromne). Tym razem miałem dużo bardziej skomplikowaną sytuację: czekałem na książkę, którą żył mój przyjaciel. Byłem tego świadkiem. Oczekiwanie na nią było tylko maleńkim cieniem tego, co przeżywał mój przyjaciel. Kiedy myślisz o książce kogoś, kogo znasz, z kim łączą Cię więzy przyjaźni wyrosłej na paralelnych biografiach, to wiesz, że znajdujesz się się w sytuacji trudnej. Jeśli Cię jeszcze przyjaciel poprosi o recenzję swojej książki, to wypisz wymaluj: masz już gotowy temat na tragedię dla Sofoklesa.

Nie umiem pisać recenzji. Napisałem ich w życiu kilka, no może kilkaset (z czego większość dotyczy książek o mięczakach), ale o żadnej z nich nie powiedziałbym, że stanowi recenzję sensu stricto. Wolę poddawać się pewnemu intelektualnemu rozpłynięciu w tym, co rezonowało przy lekturze. W mojej ocenie recenzent nie może być kimś na kształt ręki piszącej po wapnowanej ścianie mene tekel fares. Zadaniem recenzenta jest dać świadectwo o tym, w jaki sposób dzieło odcisnęło się na jego myśli, emocjach, życiu. Myślę, że to bardzo ważne: to nie ocenia, tylko pokazuje, jak na jednostkowym (a zatem przecież nie miarodajnym) przykładzie oddziałuje - nomen omen - dzieło. Owszem, może recenzent zająć się sprawami drugorzędnymi, znaleźć mocne i słabe strony, wytknąć błędy i niezgodności, ale to jest rzecz natury technicznej (krytycznej) i nie wyczerpuje definicji recenzji. 

Po co więc tak wiję się i tłumaczę? "Za dużo słów jak na czyste sumienie" usłyszałem kiedyś... Zależy mi na tym, żeby oddać jakąś prawdę mojego spotkania z książką Miłość... nie ogarniam. Męskie spojrzenie na życiowe sprawy (Poznań, Święty Wojciech, sierpień 2020, ss. 140) za którą stoi Jerzy Jabłoński, teolog i pedagog, poeta i fan futbolu, prywatnie - mój przyjaciel, którego telefon opatrzony jest w mojej książce adresowej imieniem "Osioł". Czekałem na tę książkę bardzo długo, zdecydowanie dłużej, niż Jurek zaczął o niej myśleć nawet. Chodzi o coś niezwykle ważnego, czego waga wymaga jednak zastosowania dość subtelnych narzędzi oceny. Trzymam w ręku, poję swoje oczy i serce niczym innym jak świadectwem. Trudno by szukać w słownikach takiego gatunku literackiego, ale jeśli ktokolwiek w środku nocy wyrywając mnie ze snu zażądałby ode mnie jednosłownej oceny, czym jest książka Jerzego Jabłońskiego, odpowiedziałbym "świadectwem" (albo jakimś wulgaryzmem, bo jak by mnie ktoś w środku nocy o to pytał, to bym go w dupę kopnął). Świadectwo ma to do siebie, że z nim się nie dyskutuje. Albo się je przyjmuje, albo uznaje za niewiarygodne. A ponieważ nasze biografie na tyle się poprzeplatały, że wiarygodności świadectwa podważyć nie mogę, to i nie mam logicznie innego wyboru, jak świadectwo przyjąć. Ponieważ jednak zwykłem angażować w lekturę nie tylko moje władze rozumowe, ale nadto jeszcze władze emocjonalne, muszę oddać i to, że rozważania Jurka przeprowadziły mnie przez bardzo trudny temat perfekcjonizmu, o którym książka ta traktuje, choć w żadnym miejscu go nie definiuje. Perfekcjonizm to nie jest dążenie do perfekcji. Perfekcjonizm to brak akceptacji dla błędu i słabości. W języku polskim jak dotąd nie znaleziono lepszego terminu i to podobieństwo słów wielu wprowadza w błąd. Perfekcjonizm to jedna z najpaskudniejszych wad charakteru, a na pewno najcięższa do codziennego użytku. I o tym właśnie jest te sto czterdzieści stron. Ale żeby była jasność: to nie jest ileś tam stron wywodów, górnolotnych złotomyślnych sentencji i aforyzmów do przepisywania w fejsbukowych gniotach. To jest świadectwo, czyli do bólu szczery zapis zmagań z niezgodą na siebie i świadectwo dochodzenia nie tylko do akceptacji, ale to pokochania swojego życia. To, co będę podkreślał zdecydowanie i konsekwentnie to okoliczność, że autorowi udało się dać osobiste świadectwo, bardzo prywatne i wręcz intymne, bez jakiegokolwiek ekshibicjonizmu, bez sadomasochistycznego zadręczania, za to z niezwykłą prostotą, ze zdemaskowaniem mentorskich póz. Kluczem do tego jest jedno słowo: wdzięczność. Kto słowo to wyrugował ze swojego słownika i nie daje mu przypustu do swojej codzienności, diamentów w książce Jurka Jabłońskiego nie znajdzie...

Pisałem kiedyś o tomiku wierszy Rzeczy najprostszych promień. Nie padło w nim ani jedno słowo o mięczakach. W tej książce też, w żadnym miejscu, w żadnym wersie, nie pada choćby najmniejsze słówko o nich. A jednak jako samozwańczy i nieuleczalny spec od mięczaków między ludźmi pozwalam sobie na podtrzymanie opinii, że mięczaki są najwłaściwszymi odbiorcami tej książki. Chodzi mi o tych wszystkich, którzy bez względu na zaawansowanie życiowych sukcesów, doświadczają  jakiegoś lejbenszmercu, którzy w swoim życiu  nie zawsze odnajdują się po właściwej stronie moralnych dylematów, którzy poważnie traktują wyższość "być" nad "mieć" a serce w pierwszej kolejności mają do kochania, później do pompowania krwi. Refleksje Jerzego Jabłońskiego adresowane są nie do tych, którzy programują się na sukces, ale do tych, którzy zaczynają doświadczać, że trudno im uciec od siebie. Nie chodzi więc o znalezienie jakiegoś triku za który terapeuci go znienawidzą. Chodzi o podzielenie się własnym doświadczeniem możliwości znalezienia drogi, na której mozolnie, ale w dobrym towarzystwie poetów, piosenkarzy, reżyserów czy sportowców, można dojść do momentu, w którym pierwszym i największym przyjacielem okazuje się własne życie, podarowane przez kipiącego miłością Ojca, który jest w Niebie...

Udało się Jurkowi Jabłońskiemu dotknąć tematu miłości na sposób męski, bez egzaltacji, bez ekshibicjonizmu, bez tkliwości, ale też bez techniczno-łopatologicznych instrukcji zaklinania rzeczywistości. Udało się Jurkowi powiedzieć kilka ważnych słów o męskim radzeniu sobie z nieradzeniem, o zaufaniu w sytuacji, kiedy ciemność jest najbielszą odmianą bieli. Bez dydaktyzmu, bez nachalnego wskazywania palcem rozwiązań, ale ze stanowczym jednocześnie wyznaniem, że bez Boga to wszystko byłoby psu na budę. Więc kiedy zdarza mi się mówić o tej książce to nie przyjaźń każe mi ją zachwalać, ale własne doświadczenie przejrzenia się w podarowanej mi odkrytej biografii wrażliwca tak podobnego-niepodobnego do mnie. 

Jerzy Jabłoński daje też świadectwo męskiej wiary, czyli takiej, w której zaufanie opiera się na sprawdzeniu w ekstremalnych sytuacjach. A ekstremalne sytuacje to nie utknięcie na dnie jaskini czy wypadnięcie z samolotu. Ekstremalne sytuacje to nasze małe codzienne wybory, których skutki ciągniemy za sobą jak zardzewiałą zbroję Rodriga z Misji Rollanda Joffé

Jeśliby ktoś, kto poszukując wiadomości o mięczakach trafił na tę garść refleksji i zastanawiał się, jaki ma to związek z mięczakami, śpieszę wyjaśnić, że merytorycznie żaden. No może poza tym, że bez obaw mogę autora nazwać mięczakiem i cieszyć się, że odpłaci mi tym samym z całego serca. A dlaczego tutaj tyle napisałem? Z wdzięczności. Dopiero później z przyjaźni, która przetrwała i tę próbę, że Jurek swoją książkę już wydał, a ja swojej jeszcze nawet nie napisałem ;)