Jest tyle miejsc na świecie, w których pragnąłbym stanąć. Jest tyle miejsc, których nie odwiedzę nigdy. I jest troszkę miejsc, które nawiedziłem i są takie miejsca, które odwiedzone, wołają mnie do siebie i przyciągają do podróży, nie tyle sentymentalnej, co podróży do źródeł.
Są takie miejsca, w których spotykają się różne losy i miejsca te na stałe wpisują się w genom intelektualnej i duchowej tożsamości. Miejsca, bez których nie bylibyśmy sobą do końca.
Litanię takich miejsc odmawiam z modlitewnika wspomnień. Zaglądam tam myślą, by przywołać ciepło majowego wiatru, zapach czerwcowych ziół, promienie lipcowego słońca, żeby raz jeszcze dotknąć dłonią nagrzanego muru, odgarnąć ręką wrześniowe bluszcze, usiąść na wapiennym kamieniu z książką i ołówkiem. Przychodzą wtedy do mnie słowa, gesty, zapisane w pamięci zdarzenia, urwane sentencje, zaniedbane pomysły, ożywione idee. A przede wszystkim twarze.
Czasem, kiedy wracam w te miejsca - fizycznie lub duchowo - powiewa pustką. Niebo jest pochmurne, dookoła jest zimno, a wewnątrz żadnego poruszenia. Jak w zamkniętej skrzyni wyściełanej aksamitem, tłumiącym jakiekolwiek odgłosy. I wtedy dramatycznie i desperacko krzyczy cisza, ostatni świadek zdrady.
Nie każdy z tych powrotów jest miły. Kiedy wiesz, że spojrzeć musisz komuś w oczy, komuś, kogo rozczarowałeś, zawiodłeś... To nie jest łatwe. Czujesz, jak bardzo w środku odczuwasz niechęć przed takim powrotem, jak broni się coś w tobie przed wejściem w ten krzyczący podmuch ciszy. Kiedy jednak pozwalasz na to, aby cię cisza dopadła, owładnęła, kiedy głębokie westchnienie anamnezy ustawia cię twarzą w twarz, odczuwasz ten wyzwalający spokój, jedyny taki, płynący z pojednania, z przyjęcia przebaczenia, z pogodzenia się ze sobą.
Są takie miejsca, do których wracam po cząstkę siebie. Takie depozyty na czarną godzinę, otwierane przeróżnymi kluczami osób, które - wiedząc o tym lub nie - urabiały mnie na człowieka.
Dziś takim miejscem jest podkrakowski Tyniec. Od rana myślą krążę po dziedzińcu benedyktyńskiego opactwa i kamienną ścieżką schodzę w kierunku tynieckiego cmentarza. Ręką odgarniam śnieg z postumentu nagrobka i lekko bokiem siadam na jego skraju. I patrzę na sosnowy, prosty krzyż, nie bardzo radzący sobie ze zmienną pogodą. Pod krzyżem leży kamień. Zawsze kojarzył mi się z ludzką czaszką. Prosty, polny głaz, jakiego nie znajdzie się już na porządnie zagospodarowanych uprawach.
Myśl moja dzisiaj biegnie do grobu Anny i Jerzego Turowiczów. Nie miałem okazji spotkać ich osobiście. Nigdy nie uścisnąłem dłoni Pana Redaktora. A przecież przy ich grobie stawałem częściej, niż przy grobach moich dziadków. Trudno mi to pojąć i właśnie dziś, w setną rocznicę urodzin Jerzego Turowicza przyglądam się mojemu stosunkowi do niego.
Turowicza nie poznałem osobiście, ale poznałem jego dziecko, zrodzone z dojrzałej wiary i świadomego zaangażowania. Tygodnik Powszechny, którego po raz pierwszy wziąłem do ręki jeszcze za czasów redagowania przez Turowicza, okazał się takim starszym bratem, który w niełatwy, wymagający sposób kazał mi uczyć się świata i Kościoła. Prowadzał mnie - jak to starszy brat - po swoich ulubionych miejscach, czasem dla mnie tajemniczych i strasznych. I trzymał mnie za rękę, kiedy nie miałem odwagi iść dalej. A czasem nawet dawał kopniaka dla zachęty. Ja, podlotek wówczas, w krótkich portkach wiary, czułem się wyjątkowo mogąc rozmawiać z tekstami, z których większości nie rozumiałem, ale czułem się przy nich sobą. Był więc Turowicz moim prywatnym pedagogiem i jednocześnie - mistagogiem Kościoła Otwartego. To on uczył mnie widzieć otwarte drzwi Kościoła, to on pokazywał mi, jak nie domykać jego drzwi, kiedy już się weszło. Dla mnie to wszystko było nowe, inne, ciekawe, wyzywające. Było przygodą umysłu i ducha, sposobem przeżywania młodzieńczego buntu. I przede wszystkim było to moje, własne odkrycie, którego byłem gotów bronić. Moje doświadczenie, którego nikt mi nie odbierze.
Dzięki Turowiczowi i Tygodnikowi Powszechnemu zacząłem świat widzieć inny. Nie oceniam: lepszy czy gorszy. Inny. Bliższy. Mój.
Dziś, kiedy sto lat mija od urodzenia Redaktora, patrzę mu w oczy z zakłopotaniem i pytam siebie, ile we mnie pozostało z tamtej przygody. Ile pasji, ile determinacji, ile posłannictwa pozostało z tamtych wycieczek i podróży po oceanie wiary. Nie jestem z siebie dumny. Nie tak miało wyglądać moje działanie. Gdyby jednak wtedy nie trzymał mnie za rękę, dziś nie wiedziałbym co dalej ze sobą zrobić, lub pogrążałbym się w zwątpieniu. Ale raz doświadczywszy odwagi patrzenia dalej, dziś podnoszę nieśmiało wzrok, i patrząc w oczy Redaktora, wypowiadam słowo "Dziękuję".
Kiedy myślą wracam z tynieckiego cmentarza, kiedy pozwalam sobie na szybki spacer po Wiślnej i przystanek pod numerem 12, kiedy spoglądam na archiwalne numery starego, niewygodnego Tygodnika, wiem, że to jedno z tych miejsc, które określają moją tożsamość. I przypominają mi o długu, jaki pozostał mi do spłacenia. Niełatwym długu wdzięczności. Wyzwalającym długu wdzięczności. Bez tamtego wsparcia, nie byłoby mnie tym, kim jestem.
Dziękuję, pozostaję Pana dłużnikiem, Panie Redaktorze.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz