poniedziałek, 28 maja 2012

Horror do kwadratu, czyli po co mi był film "Ślimaki"


Są wydarzenia w życiu, które nas omijają, nie pozostając jednak bez wpływu na życie. Niby nieobecne, ale przez to obecne tym mocniej, jako poczucie straty czy krzywdy. I są to doświadczenia, które analizowane po latach nigdy nie dają jednoznacznej odpowiedzi, czy ich niedoświadczenie było darem niebios, czy zaprzepaszczoną szansą, z której się będzie trzeba rozliczyć…
Był taki czas, kiedy jedną z najważniejszych rozrywek Polaków było oglądanie filmów video. Była to epoka, w której Internet nie określał świadomości, prawa autorskie podporządkowane były możliwościom magnetowidów, a bazarki i hale targowe urastały co areopagów kultury masowej. W takich to czasach kaseta VHS była znakiem dostępu do kultury Zachodu, reprezentowanej przez produkcje oznaczane kategoriami „sensacyjne”, „karate”, „komedia”, „porno”, „horror”, zawsze raczej jednak niższego lotu niż ślizg jaskółki przed deszczem. Jakość filmów była wypadkową wielu czynników, przede wszystkim niezliczonych powielań, odtworzeń na różnej klasy sprzętach oraz warunków transportu i wymiany taśm, na ogół przekazywanych z ręki do ręki i chowanych pod swetrem…
okładka książki
W takim to oto klimacie usłyszałem kiedyś o filmie, którego obejrzenie naówczas było moim marzeniem. Byłem już wówczas raczkującym amatorem malakologii, domorosłym krytykiem filmowym (w telewizji można było wówczas oglądać naprawdę rewelacyjne produkcje z całego świata, m.in. kino francuskie, skandynawskie, kanadyjskie, czy amerykańskie, ale to tzw. ambitne), niepoprawnym początkującym literatem skażonym częstochowszczyzną. Koledzy mówili mi o obejrzanym właśnie horrorze o ślimakach, strasznym ponoć niemiłosiernie. A ja za nic tego filmu zdobyć nie mogłem, bo co rusz okazywało się, a że czyjś ojciec pożyczył komuś i taśmę wciągnęło, albo że ktoś pożyczył i nie oddał, albo że ktoś podmienił kasety etc. Trwało to kilka tygodni, aż w końcu odpuściłem sobie. Pomyślałem sobie, że jeśli mam go obejrzeć, to pewnie kiedyś to zrobię. Ale nie wtedy.
No i obejrzałem. Mniej więcej po dwudziestu latach. A co! Tyle na mnie musiał poczekać, albo ja na niego. Rytuał oczekiwania przeciągnął się troszkę i jak to bywa w takich okolicznościach za długa gra wstępna nie przełożyła się na dalsze doznania… Bodajże w piątek (ale nie trzynastego!) obejrzałem horror z dzieciństwa w jakimś serwisie internetowym. Horror do kwadratu, chciałoby się powiedzieć. Straszny. Tak straszny, że włosów sobie mało z głowy nie rwałem, a powstrzymywało mnie tylko to, że rwanie włosów powodu filmu już dawno wśród krytyków uchodzi za passe i jest więcej niż odskulowe.
Tak strasznego filmu dawno nie widziałem i pewnie nie oglądałbym dłużej niż kwadrans, gdyby nie materia uczyniona głównym bohaterem filmu, będącego ekranizacją powieści angielskiego pisarza Shauna Hutsona.
„Ślimaki” (The Slugs) to książka napisana w 1980 r. która już w 1982 roku pojawiła się w polskim tłumaczeniu, niestety nie udało mi się do niej dotrzeć, stąd nie znam ani tłumacza, ani wydawcy. Fabuły nie znam również i jak mogę przypuszczać – pewnie nieznacznie różni się od filmowej adaptacji. A fabuła filmu – co przeczy nieco tytułowi – jest dość wartka, i budząca obrzydzenie jak sam widok nagich ślimaków na grządce z hortensjami…

Nie pamiętam imion bohaterów, więc streszczenie fabuły będzie na tym cierpieć. Najogólniej jednak trzeba by wywołać do tablicy inspektora amerykańskiego „sanepidu” pracującego w prowincjonalnym amerykańskim miasteczku, w którym wszyscy znają się ze sobą. Miastem trzęsie szeryf, burmistrz, dyrektor wodociągów i nie wiem kto jeszcze. Wszystkie te postaci narysowane grubą kreską karykaturzysty, który nie zdawał sobie sprawy ze swego prześmiewczego talentu. To problem, bo w założeniu postaci miały być na wskroś realistyczne. Podobnie jak i siejące zagrożenie dla mieszkańców tajemnicze siły, rozpoznane w końcu przez pana z sanepidu jako ślimaki. Pojawia się więc również naukowiec (łysiejący, w okularach i białym kitlu), który rozumie problem i podejmuje się opracowania (w ciągu kilku godzin?) toksycznej substancji, która unieszkodliwi intruzów. Sama substancja, oparta na związkach litu, ma działać kontaktowo i w połączeniu z wilgocią działać wybuchowo. Świetny pomysł, do tej pory znałem sole litu tylko z lecznictwa psychiatrycznego, gdzie cieszą się sporą skutecznością. Ale żeby traktować nimi ślimaki, to trzeba by być szalonym. Chyba, że szalone są ślimaki…
Kto ma przydomowy ogródek, ten wie, że ślimaki nagie potrafią być horrorem. Skojarzenie więc ślimaków i horroru jest poniekąd naturalne i dla niektórych oczywiste. Kiedy jednak w grę wchodzą ślimaki, które nie wykańczają hodowców różaneczników czy sałaty, ale wszystko co się rusza i przed ślimakami uciec nie zdąża, pojawia się prawdziwy problem. W amerykańskim miasteczku dochodzi do serii tajemniczych zgonów, zwłoki znajdywane w różnych miejscach mają zmasakrowane ciała, powyjadane wnętrzności i temu podobne filmowe rozrywki. Szeryf, bydle w mundurze, rzucający nagminnie niewybrednymi poleceniami typu „bierz tę dupę” i temu podobnymi, nie wierzy, że do śmierci mogły przyczynić się ślimaki. Proponuje panu z sanepidu, żeby zaczął się leczyć (może z wykorzystaniem soli litu, nie wiem). A tymczasem obojnacze ślimaki mnożą się na potęgę atakując kolejne ofiary zmutowanego apetytu. No bo trzeba od razu powiedzieć, że w całym filmie jest ekologiczne przesłanie: ślimaki były niegroźne, ale zmutowały z powodu przedostania się toksycznych wyziewów z dawnego wysypiska odpadów chemicznych, na którym teraz ma stanąć hipermarket. Zmutowane ślimaki mają zęby (ale jakie, trzeba to zobaczyć!) i apetyt na krew ssaków. Ponadto są zorganizowane, działają sprawnie i bezszelestnie, a jak przystało na gatunek, żyją w kanałach ściekowych.
Kadr z filmu - kąsający ślimak
Sceny uśmiercania bohaterów przez czarne, dorodne ślimaki (Arion rufus lub inny gatunek z rodziny Arionidae) to podręcznikowe i strasznoje i smiesznoje. Eksplodująca krew, dramatyczna walka ogrodnika próbującego odrąbać sobie dłoń budzą respekt, naprawdę trzeba się powstrzymywać przed wyłączeniem filmu. Ale wtedy nie byłoby wiadomo, czy wybuchowy środek toksyczny oparty na związkach litu da sobie radę z obślizgłym najeźdźcą. A na koniec, jak w dobrym horrorze bywa, pozostaje przy życiu jeden czarny wielki ślimak, który swoimi patrzałkami z nienawiścią spogląda z ukrycia w przyszłość…
To naprawdę mógłby być dobry film. Pomysł zaangażowania ślimaków do filmu klasy B musi się jednak fatalnie skończyć zarówno dla ślimaków, jak i filmu. Realistyczne zdjęcia ślimaków puszczone w przyśpieszeniu są śmieszniejsze niż gagi Benny Hilla. Bryzgająca krew z wnętrzności ofiar nie wymaga komentarza, dialogi bohaterów to gotowe szlagworty i dziwić tylko może, że film nie wszedł do kanonu lektur obowiązkowych w gimnazjum…
Film mnie zmasakrował. To naprawdę horror do kwadratu. To straszne, że można wydać tyle pieniędzy na stworzenie tak potwornie głupiego filmu.  Totalna rozpierducha z wykorzystaniem ściekowych gazów jest kwintesencją produkcji. Patos i okrucieństwo na szczytowym poziomie, choć zdecydowanie brakuje powiewającej amerykańskiej flagi w czasie definitywnych eksplozji. Szkoda. Szkoda tej półtorej godziny filmu i tych dwudziestu lat czekania na jego obejrzenie. Z drugiej strony, jakie to szczęście, że nie obejrzałem go wtedy, być może uciekałbym od malakologii szybciej, niż bieg ślinika…
Slugs: The Movie (1988), reż. J. P. Simon, muzyka Tim Souster w wykonaniu The Royal Philharmonic Orchestra, wyk. Michael Garfield i in.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz