Dziś takich prac już nie piszą... Owszem, jakieś magisterki, jakieś licencjaty, ale to nie to. I poziom nie ten, i język nie taki, i doniosłość nie ta sama. Ech, powiada zgreda, nie piszą już takich prac... A szkoda.
Ocierając łzy po mrozach, które zawitały w Polsce, na osłodę losu sprowadziłem sobie niemłodą już publikację Andrzeja Wiktora pt. Fauna mięczaków Masywu Sobótki (Poznań, 1956). Nic to, że wydana na okropnym papierze, nic to, że podniszczona i pożółkła. Broszurka nie książeczka nie tylko będzie ozdobą malakologicznej biblioteczki, ale i jej jedną z cenniejszych pozycji.
Zacznę od tego, że moment otwierania koperty z przesyłką ma w sobie coś z dziecięcego doświadczenia otwierania prezentu. Niesamowita przyjemność. Tym razem była jeszcze większa, bo okazyjnie nabyta publikacja to początki działalności dzisiejszej legendy wśród polskich malakologów. Możliwość poznania go w jego młodzieńczym zapale, to dla kogoś takiego jak ja, niecodzienna przygoda.
Przyznaję się do tanich wzruszeń. Tak, wiem: to nie poważne. Nie powinno się wzruszać czytając pracę faunistyczną, na dodatek wydaną przed prawie sześćdziesięciu laty. A jeśli jakieś emocje mi towarzyszyły przy pierwszym jej kartkowaniu, to właśnie wzruszenie, silne, naturalne, takie niedojrzałe, ale szczere wzruszenie. A kiedy czytałem podziękowania magistrom Riedlowi i Bergerowi za pomoc w oznaczeniu poszczególnych gatunków: Boże, toć to przecież zapis rodzenia się talentów, które mocno popchną do przodu polską zoologię. I to naprawdę wzruszające.
Przyznaję się też, że kiedy wczytywałem się w pracę o mięczakach Sobótki, towarzyszył mi również żal. Żal, że nie znałem tej pracy wcześniej, przed dziewięcioma laty, kiedy pierwszy (i jak na razie ostatni) raz stałem na szczycie Ślęży. Żal, bo inaczej rozłożyłbym wówczas moją aktywność. A tak, pozostaje mi wypatrywać okazji, aż znów zawitam na przedproże Sudetów z majestatycznym wzniesieniem Sobótki.
Przyznaję, że po lekturze żal mi pozostał. Już nie tego tylko, że zmarnowałem swój pobyt na Sobótce, przed laty. Żal mi tego, że dziś takich prac już nikt nie pisze. Żal, że faunistyka nie jest poważnie traktowana, że w wyścigu za punktami nie bardzo chce się komu pracować latami nad poznaniem tempa zmian populacji i publikować wyniki obserwacji; że nie bardzo jest komu dopatrywać się przyczyn zlodowaceń na różnorodność malakofauny w jakimś zakątku kraju...
Myślę sobie jeszcze tak: kiedy Wiktor zbierał materiały do swojego doktoratu (o mięczakach Ziemi Kłodzkiej) tereny położone na zachodzie i północy Polski były ziemią nową, terra incognita polskiej nauki. Oficjalna propaganda nazywała je ziemiami odzyskanymi, ale dla naukowców różnych dziedzin były to tereny dopiero zdobywane. Owszem, nieźle przebadane przez poprzednich gospodarzy, ale w polskiej świadomości jeszcze dość jałowe i świeże. Prace, które wówczas powstawały, siłą rzeczy były bardziej odkrywcze, wnosiły nowe światło, wyjaśniały powiązania, których brakowało bez oparcia na nowych zdobyczach geografii politycznej. Ja ten entuzjazm zdobywcy w tej pracy wyczuwam. Ale nie jest to barbarzyński okrzyk wiktorii, ale nieśmiałe porządkowanie rozbitych skorup w nieswoim domu, do którego weszło się po włamaniu.
Kiedyś pozwolę sobie na snucie dłuższych refleksji nad losem naukowców, którym geopolityka określa zadania. Dziś cieszę się tylko, że wtedy, przed laty, faunistyka była poważniej traktowana i że wydawano prace młodych badaczy, dziś tworzących trzon naukowej elity.
Cieszę się, że w mroźny styczniowy wieczór z czułością i delikatnością mogę wziąć do ręki pisarski debiut Andrzeja Wiktora i przekładając kolejne stronice marzyć o podróży za Wrocław, do Sobótki, skąd znanymi już szlakami pójdę szukać ślimaków, których po sześćdziesięciu latach może już dawno nie być...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz