środa, 29 stycznia 2014

Punktowa dyktatura

Znajomy mój powiadał, że góry ogląda z dołu, jeziora z brzegu, a bary od środka. Mnie tam daleko do jego filozofii życiowej (stąd mam też zdrowszą wątrobę, he!), ale zgodziłbym się z nim, że pewne rzeczy lepiej jest widać z dystansu, inne zaś od środka, będąc w nie zaangażowanym. Od jakiegoś czasu spoglądam tak z boku na pewne zagadnienie i coraz bardziej cieszę się, że jestem obok tego i coraz bardziej smuci mnie to, że dotyczy to pracy moich bliskich, przyjaciół i znajomych.
Gdybym dziś myślał o studiach, to pewnie wybrałbym coś na kształt informacji naukowej. A później otworzyłbym firmę doradczą, zatrudniającą wykwalifikowanych matematyków stosowanych, którzy liczyliby, w jakim czasopiśmie najlepiej opublikować pracę, aby jak najmniej się namęczyć, a zgarnąć najwięcej punktów, i to nie byle jakich, ale importowanych z Filadelfii.
Tak, mogę sobie na to utyskiwać, bo moja pensja czy kariera zawodowa nie zależą od uciułania w ciągu roku określonej ilości punktów i punkcików. Chleb jem niezależnie od tego, czy jakaś mądra głowa w Filadelfii przyzna mi punkcik, czy mi nie przyzna, ale rośnie mi ten chleb w gardle gdy pomyślę, jak wiele obecnie zależy od decyzji jakiegoś jednego instytutu w odległych Stanach Zjednoczonych...
Na marginesie, jako niepoprawny legalista wyznam od razy, że jak na mój gust, to jest to sprawa dla UOKiK. Poważnie. Mnie tu zalatuje smrodek monopolistycznej dominacji, który należałoby przewietrzyć.
Dobrze jest, że dorobek naukowców jest oceniany w miarę jednoznacznych kryteriach. Nie czepiam się tego. Dobrze by było, żeby te kryteria były znane uczestnikom gry, tak też na ogół jest, choć już nie do końca. To jest nie fair. Dobrze by też było, że przyjęte kryterium notyfikacyjne było na tyle uniwersalne, aby zaspakajało bezpieczeństwo interesów zarówno pedagogów, jak genetyków czy etnografów. Z tym jest różnie. I to wywołuje mój sprzeciw, tyleż warty co protest ślimaka przed nadjeżdżającym czołgiem. A jednak korzystając z obywatelskich swobód gwarantowanych mi ustawą zasadniczą, wyrażam swoją dezaprobatę dla poczynań Instytutu Filadelfijskiego, którego punktacja czasopism jest współczesną wyrocznią delficką.
Krzyknąłbym lliberum veto, ale to przestarzałe i nieskuteczne na dłuższą metę. Poza tym ja z innej kasty, pewnych słów mi używać nie wypada... Nie zgadzam się jednak na to, aby polski resort nauki uzależniał dotowanie uczelni od punktacji za publikacje jej pracowników, opartą na dyktaturze impact factor. Uważam to za nieuczciwe traktowanie nauki, za zaganianie jej na jarmark naukowych świecidełek, których sprzeda się więcej, jak ładnie świecą, nie ważne że buble przy okazji.
Znam przypadki osób, które nie wydają książek, bo za mało za to punktów: wolą kilka artykułów rozproszonych po różnych punktowanych periodykach, niż zwartą publikację (na którą jeszcze trzeba szukać pieniędzy dla wydawcy). Znam takich, którzy czekali na ocenę recenzenta, poprawiali, odsyłali, a kiedy opublikowali, okazało się że pismo straciło punktację. I żeby powiedzieć: kilka lat pracy ch... strzelił właśnie. Pozwalam sobie na niewybredny język, na emocjonalny ton, bo jestem obok. I nikt mi nie zarzuci, że krzyczę głośno, bo na jarmarcznym straganie sam mam coś do sprzedania. Nie, mój chleb nie z tego pieca, więc solidaryzując się z tymi, których chleb ciągle jakimś IF uzdatniany, wyrażam swoje zniesmaczenie i sprzeciw. Nie o to mi nawet chodzi, że Folia Malacologica też nie zostały zakwalifikowane do impact factor. Mnie chodzi o to, że podstawa, fundament działalności naukowej naruszony jest przez bożka o dziwnym imieniu cytowalność. Cytowalność każe odejść od żmudnych prac, wymagających wieloletnich obserwacji, i zająć się pisaniem o silikonowych pupach, które przez chwilkę, ale jednak przykują uwagę mas dając cień szansy, że ktoś zacytuje i IF wzrośnie...
Pojawia się przy tym błędne koło. Jeden ze znajomych profesorów, który jest bardzo rozpoznawalną marką w świecie nauki, odpowiedział mi na pytanie, dlaczego nie publikuje. Powiedział to z prostoduszną szczerością, nie kryjąc się za jakąś fałszywą skromnością: "Mój tekst weźmie większość z redakcji i z radością opublikują w najbliższym numerze. Ale w to miejsce odrzucą lub przesuną kilka innych tekstów, mniej znanych autorów, którzy bardziej niż ja potrzebują punktów". Więc nie publikuje. Ale to nie oznacza, że ci mniej znani autorzy mają łatwiej. Bo skoro do redakcji nie wpływają teksty tych największych, to pismo staje się coraz mniej atrakcyjne dla tych mniej znanych autorów, a tym samym i rzadziej sięgają do publikacji tego pisma inni badacze, by móc się oprzeć na publikowanych doniesieniach. I tak następuje równia pochyła, na którą IF wpycha krajowe pisma. No bo gdzieżby ktoś pomyślał teraz publikować w języku ojczystym, toż to ciemnogród i zaścianek, a w rzeczywistości - dyskwalifikacja w walce o kolejne ułamki w punktacji.
Należę do tej części populacji, która krytykuje impact factor. Nie mam gotowych recept, nie sądzę też, żeby ktoś jakieś gotowe rozwiązanie trzymał w rękawie w oczekiwaniu na pokerowe zagranie. Chciałbym jednak, żeby przejrzano na oczy: nie można uzależniać publicznych dotacji od wyników komercyjnego przedsięwzięcia, choćby nie wiadomo jak szlachetnymi pobudkami się kierowało. Chciałbym wyrazić swój sprzeciw wobec kastrowania nauki z obszarów, które w impact factor  pozostaną nieatrakcyjne. Nie szalejcie, kto goni za doniesieniami, na donosach poleci. Kto pisze, aby go szybko i wiele cytowano, skończy jak Herostrates gotowy spalić Świątynię Atremidy. Bo taki to by na pewno miał imponujący wynik. Ale nie o to przecież chyba chodzi...
Dorobek naukowy jakoś mierzyć trzeba. Jak? Nie wiem, ale proszę, nie tak, nie tak, nie tak! Nie dobijajcie resztki tego ducha universitas, wspólnoty myśli i poszukiwań, a nie gimnazjalnego wyścigu dokoła stadionu. Uniwersytet to nie cyrk, to nie stadion, to nawet nie gimnazjum, które nazwę swą wzięło od nagości ćwiczących uczestników. Nie róbmy z uniwersytetów gimnazjów, bo jak się przyszłemu pokoleniu z tej gołej dupy wytłumaczymy?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz