niedziela, 9 sierpnia 2015

Mniej ideologii, więcej metodologii

Zmarły przed piętnastoma laty ks. prof. Józef Tischner wszedł do popkultury między innymi popularyzacją trójstopniowej skali prawdy. Są jej trzy rodzaje: „święta prawda”, „też prawda” i „gówno prawda”. Gdyby przyjrzeć się różnym debatom, to najczęściej spotyka się pierwszy i trzeci rodzaj prawdy, najrzadziej – drugi.
W debacie ważna jest metodologia. Ustalenie wspólnej przestrzeni i zdefiniowanie pojęć, które będą w debacie wykorzystywane. Proszę posłuchać piosenki Agnieszki Osieckiej Na zakręcie, śpiewanej przez Krystynę Jandę… Są tam słowa: Pan widzi krzesło ławkę stół / a ja – rozdarte drzewo. Język ma tendencje do wchodzenia na meta poziomy i ważne jest, aby zachowywać świadomość, kiedy mówimy coś, a kiedy o czymś. Bo to nie to samo.
Pamiętać należy również, że coś, co podobnie brzmi, nie zawsze znaczy to samo. Istnieje przecież różnica między piciem w Szczawnicy a szczaniem w piwnicy. Przepraszam za dosadność. To, że coś podobnie brzmi i z czymś się kojarzy, to jeszcze nie znaczy, że ma równą siłę argumentowania.
Kiedy pracowałem jako terapeuta, dowiedziałem się i przekonałem również, że istnieją takie obszary przekonań, które nie podlegają zmianie. Należą do nich między innymi przekonania religijne i polityczne. Nie da się ich zracjonalizować, a przekonywanie przekonanego tyle samo niesie przyjemności, co kopanie się z koniem…
Po co te wszystkie wprowadzenia? Bo chciałbym omówić książkę, którą – po długich wahaniach – sprowadziłem w końcu do swojej biblioteki. Zdaję sobie sprawę, że bliżej mi w języku do określeń dosadnych, mięsistych, wychylonych w jedną stronę. Mam do tego prawo, ale chciałbym jednak napisać te kilka słów sine ira et studio. Przyznaję, że nie jest mi łatwo, bo jednak temat odnosi się do bardzo wrażliwego obszaru przekonań…
Kim jest ślimak Sam? to coś więcej, niż książeczka dla dzieci. Najbliżej jej do tego, co w teorii literatury nazywa się powieścią tendencyjną. Ale nie jest to powieść. Zważywszy na zakotwiczenie punktu kulminacyjnego, nie jest to nawet nowela. To - najbliższe chyba - opowieść z tezą. Fabuła prowadzi od doświadczenia egzystencjalnego przez szereg argumentów jednostronnych do potwierdzenia założonej tezy. Ale pojawiają się tu pewne chropowatości, które przeszkadzają. Na przykład posłowie, w którym autor i autorka tłumaczą się z napisania książeczki. Albo bibliografia, która wydała mi się w tym miejscu zabiegiem przynajmniej kuriozalnym. Ponieważ metodologia ma znaczenie, zatrzymam się nad tym. W naukach ścisłych, a nauki biologiczne do takich należą, przyjęło się  w każdej pracy podawać zastosowaną metodę badawczą. Żeby każdy mógł powtórzyć badanie. Przyjmuje się również, że korzysta się z ostatniej dostępnej publikacji - świeżość ma znaczenie o tyle, o ile odnosi się do weryfikacji wcześniejszych ustaleń. Jakoś nie chce mi się wierzyć, że autor i autorka mieli do czynienia tylko z dość starą literaturą przedmiotu. Behawior seksualny zwierząt jest jednym z najczęściej badanych i opisywanych, stąd można było chyba - na poparcie swoich tez - powołać się na publikacje z ostatnich dziesięciu lat, a nie sprzed dwudziestu czy nawet sprzed półwiecza. Prawdą jest też, że  w dzisiejszych czasach można - nawet w naukach ścisłych - udokumentować publikacjami tezy przeciwstawne. Chodzi mi o to, że w mnogości badań można znaleźć te, które jakąś tezę popierają, i te, które jej zaprzeczają. Autor i autorka znaleźli tylko to, co pasowało do ich układanki. Układanki dość dużym nożem przycinanej.
Nie wiem, czy zależało im na dosłowności, czy na analogiach. Pomysł wykorzystania ślimaka do przedstawienia problemu seksualności jest z jednej strony naturalny, z drugiej - nie do końca konsekwentny. Ponieważ autorka jest biolożką, powinna była wiedzieć, że nie wszystkie ślimaki są obojnakami. Rzekłbym nawet, że autorka podtrzymała stereotyp, a jeśli się chce walczyć ze stereotypami na temat płci, to warto przy okazji samemu na stereotypach się nie opierać. I to jest chyba grzech pierworodny tej książki: stereotypowość. Największym zaskoczeniem dla mnie było właśnie to, jak bardzo autorka i autor brną w odgrzewanie kotletów określonych skojarzeń. Nie sądzę, by były to działania przypadkowe. Obraz szkoły jest jednym z najstraszniejszych, z jakimi się w książkach dla dzieci spotkałem. Nie wiem, jaką traumę szkolną przeżyli autor i autorka, ale przemycają do warstwy teksturalnej szereg negatywnych skojarzeń lub ciemnych klisz interpretacyjnych. Odnoszę również wrażenie, że nie odrobili pracy domowej polegającej na zdefiniowaniu, kto ma być odbiorcą (może odbiorczynią) opowieści. Do kogo jest ta książka adresowana? Do przedszkolaka, do pierwszoklasisty, do ucznia starszego? A może do rodzica? Więc jestem przekonany, że jeśli dla najmłodszych, to bardzo nieładnie postąpili autorzy wprowadzając motyw szkoły jako traumogenny. Od kiedy to - Państwo Scenarzysto i Biolożko - w pierwszej klasie dzieci noszą cyrkiel, na który uważać trzeba; od kiedy to pierwszaki uczą się mnożenia? Może się Państwu pierwsza klasa podstawówki nałożyła na pierwszą gimnazjum? Rodzic, uspakajający Sama, żeby się martwił problemami z "ź" i z "ż"? Po co wprowadzać dzieciom zafałszowany obraz szkoły? W ogóle stosunek autora i autorki do instytucji szkoły wydaje się być mocno nacechowany negatywnie, co widać w postaci dyrektora Koali przynudzającego o "bohaterach i ojczyźnie" z okazji rozpoczęcia roku szkolnego, sama  zaś szkoła,  numer 120 (a zatem to szkoła w dużym mieście), nosi imię "Straceńczej Walki o Wolny Las". Czy naprawdę trzeba kreować taki obraz szkoły? Czemu to służy?
Główny wątek fabularny - przygotowywanie reportażu przez Ślimaka Sama - czy nie jest całkowitym rozminięciem się z rzeczywistością i potwierdzeniem "papierowej" konstrukcji fabuły? Pierwszoklasista, którego zadaniem jest samodzielne zebranie materiałów do reportażu(!), przez spotkania z nieznajomymi? Pisząc dla dzieci, trzeba brać pod uwagę wrażliwość odbiorcy, traktować go poważnie, ale też poważnie traktować nauki o wychowaniu. Istnieje coś takiego, jak pedagogika, i choć autorzy prezentują inne dyscypliny naukowe, nie zwalnia ich to z obowiązku szanowania elementarnych zasad pedagogiki. Nawet jasno postawiony cel dydaktyczny nie zwalania z tego obowiązku. Proszę sobie wyobrazić nauczyciela, który pierwszego dnia szkoły wysyła zalęknione dziecko do obcych ludzi... Jakoś względy bezpieczeństwa przestają obowiązywać, kiedy w grę wchodzi propaganda gender.
Nie uważam, że z dziećmi nie powinno się rozmawiać o seksualności. To część ich życia, obszar rozwoju, który powinien być integralny z rozwojem emocjonalnym, intelektualnym, fizycznym, społecznym czy duchowym. Mówiąc o seksualności z dziećmi wypada zadbać o wrażliwość dziecka, które żyje w określonej grupie społecznej, współkształtującej postawę dziecka i jego patrzenie na świat. Proszę posłuchać rozmów, które Katarzyna Stoparczyk prowadzi z dziećmi w Radiowej Trójce. Dzieci wiedzą lepiej... Książka Kim jest Ślimak Sam? powstała z myślą o edukacji seksualnej najmłodszych w duchu gender studies. Myślę jednak, że ktoś poszedł na skróty i za bardzo przyświecał sobie lampą ideologii... Nie jest dobrze, jeśli nauka podporządkowana jest ideologii, nie ważne czy religijnej, czy marksistowskiej, czy ideologii gender. Na ogół nie najlepiej na tym wychodzi, a omawiana książka - w mojej ocenie - potwierdza tę zależność. Rzecz w tym, że jeśli sięgamy po konkret, to trzymamy się konkretu. Jeśli sięgamy po metaforę - wówczas trzymamy się języka poezji. Tak jak błędem fundamentalizmu chrześcijańskiego jest literalne traktowanie opisów biblijnych i wyprowadzanie z nich wniosków natury empirycznej (np. stworzenie świata w ciągu sześciu dni), tak błędem jest przedstawianie zachowań zwierzęcych jako równych w mianowniku z zachowaniami ludzkimi. Coś, co działa na poziomie języka, np. pracowity jak mrówka lub leniwy jak osioł, nie może działać na płaszczyźnie empirii. Próbuję sobie wyobrazić, jak jakiś prakseolog buduje tydzień pracy w korporacji obserwując zachowania mrówek lub pszczół. Byłoby niedorzecznością argumentowanie, że coś należy tak uorganizować, bo tak robią mrówki. Że świat zwierząt zna zachowania homoseksualne lub transeksualność, to nie pociąga żadnych skutków dla oceny ludzkich zachowań seksualnych. Człowiek to nie marmozeta, pingwin, wiewiórka, łabędź czy wargacz. Próba zrównania zachowań seksualnych zwierząt z zachowaniami seksualnymi ludzi trąci przynajmniej miczurinizmem lub łysenkizmem. Ideolożka gender z wykształceniem biologicznym powinna była zapoznać się ze skutkami podporządkowywania nauki ideologii. Jeśli powiem, że hitlerowskie tezy o wyższości rasy aryjskiej nad innymi, były silnie poparte badaniami ówczesnych eugeników, to nikt mi kłamstwa nie zarzuci, a jednocześnie nikt nie uzna, że był to właściwy kierunek poszukiwań naukowych...
Książka miała uczyć tolerancji. Nie wiem, czy postawione jej zadanie jest realizowane. W mojej ocenie argumentacja oparła się na błędzie, który w logice formalnej określa się mianem pars pro toto. I nieprawdą jest, że objętość książki i jej formuła nie pozwoliły na przedstawienie setek innych przykładów. Kto oglądał programy Discovery, Animal Planet czy BBC Earth ten wie, jak bardzo potrafią zwierzęta przypominać ludzi i jak bardzo potrafią zaskakiwać. A co, gdyby bohaterami książki były pingwiny Adeli, wśród których obserwowano zachowania pedofilskie i nekrofilskie obok pospolitego autoerotyzmu lub homoseksualizmu? Po co szukać na Antarktydzie? A co, jeśli bohaterem byłby młody pies pałający uczuciem i wykazujący seksualne pobudzenie na widok nogi sąsiada... Ostrożnie z tymi przykładami, bo w zanadrzu mam jeszcze niedźwiedzie zagryzające swoje młode, wilczyce i surykatki tworzące matriarchalne społeczności, ale też haremy tworzone przez lwy. Czy wszystkie te wzorce są przystające do opisu ludzkiego behawioru seksualnego? Jeśli tak, to może czas na ogólnoświatowe wołanie: Jedzmy gówno, miliardy much tak robi!
Przepraszam. W dowodzeniu logicznym nazywa się to reductio ad absurdum. Proponuję ideologom gender trzymać się albo ideologii, albo metodologii. Mieszanie płaszczyzn na pewno nie pomaga w zrozumieniu problemu i nie uczy, a zamiast opowieści dla dzieci powstała dosłowna historyjka o papierowym szeleście. I coś więcej niż niesmak. Szkoda, bo można było do tematu podejść zupełnie inaczej, nawet z wykorzystaniem postaci ślimaka, jako najbardziej stereotypowego obojnaka.
Proszę,  mniej ideologii, więcej metodologii. Wtedy nie będzie trzeba udowadniać, jak wiele jest w naturze "heteronormatywnych wzorców zachowań seksualnych".
A na koniec. W posłowiu napisała autorka kilka słów usprawiedliwienia, dlaczego ślimak i jak "to" ślimaki robią. Otóż proszę doczytać i nie pisać, że "w rzeczywistości ślimaki (rodzice ślimaka Sama) zapłodniliby się nawzajem za pomocą tzw. strzałek miłości". Nie wszystkie ślimaki ich używają, a jeśli nawet, to nie do końca poznana funkcja "strzałek miłosnych" (nie "strzałek miłości") nie jest warunkiem zapłodnienia. Bez erotycznych gadżetów ślimaki też mogą przekazać spermatofory. A właściwszym określeniem byłoby "zaplemnienie" niż "zapłodnienie", ale to odrębny temat.
Swoją drogą męczy mnie język poprawny ideologicznie (nowomowa rodem z Orwella). Jutro idę do chirurżki, ale jak dłużej będę próbował pisać o naukowcach i "naukowczyniach" spod znaku gender, to będę musiał jeszcze pójść do psychiatrzki lub innej specjalistki od poprawionej płci w języku.


Maria Pawłowska, Jakub Szamałek, Katarzyna Bogucka (ilustracje). 2015. Kim jest ślimak Sam? Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa, 52ss.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz