Dementuję. Chytry traci więcej. Dowód? Proszę bardzo.
Gdyby nie promocyjna cena, to bym nie kupił. Żeby jasność była: nie łapię się tak łatwo na promocję. Nie kupuję prostownika do krzywików lub kompletu dziurek do durszlaka tylko dlatego, że były w promocji. To nie ja. Mój pielęgnowany wąż w kieszeni pozwala na korzystanie z promocyjnych cen tylko na to, co faktycznie nabyłbym ze względu na potrzeby wcześniej rozpoznane, nie zważając na aktualną cenę. Dotyczy to nawet książek, choć tutaj jeszcze obowiązuje zasada okazji, czyli ocena, czy jestem w stanie nabyć tę książkę w innych okolicznościach. Niektórych potrzeb odraczać nie można, zwłaszcza tych na pograniczu fizjologii ducha - wiadomo, że dusza też się czymś karmić musi...
Przekleństwem chytrusów jest to, że chcąc zaoszczędzić, na ogół przepłacają. Albo kupują buble. To już znam z autopsji i nie pozwalam sobie na kupowanie rzeczy najtańszych, zwłaszcza, jeśli zamierzam z nich korzystać. Skóra nauczyła mnie nie iść tą drogą. Bubli nie kupuję, bo są za drogie. Kupisz tandetę, to za nią zapłacisz, a zaraz potem pójdziesz wydać pieniądze na nowe, bo tandeta się zepsuła. Serio.
No ale dałem się nabrać na promocyjną cenę. Pięć złotych - myślę sobie - nawet moje sknerstwo przeżyje. No i przeżyło. Choć pięć złotych straciłem. Może nie dosłownie, bo jak bym nabytek na aukcję wystawił, to bym przecież pieniądze odzyskał. No i czegoś się za pięć złotych nauczyłem, a za edukację trzeba płacić. A czego się nauczyłem? Że nie zawsze encyklopedia jest dobrym źródłem wiedzy...
Wytrząsałem się kiedyś nad jedną książką. Rzadko to robię, bo książki trzeba szanować. Ale czasem trzeba opieprzyć tych, którzy książki przygotowują, a właściwiej: którzy nimi kupczą jak nieświeżym mięsem. Wtedy rzecz dotyczyła encyklopedii dla dzieci, teraz jest tak samo. Czyli jakbym się niczego nie nauczył przez te kilka lat... Nie no, nauczyłem się, że na książki też trzeba patrzeć krytycznie, nawet te o mięczakach.
Nabyłem niedawno w promocyjnej cenie popularnonaukową publikację z serii Na ścieżkach wiedzy wydawnictwa Bellona. Encyklopedia 100 Bezkręgowców jest książką, jakich obecnie wiele na rynku księgarskim (i nie tylko księgarskim, trzeba by mówić o swoistej odmianie rynku tzw. wyprzedażowym). Łaczy te książki kilka cech wspólnych. Po pierwsze: wtykanie słowa encyklopedia, które to słowo ma czarować czytelnika powagą, narzucać jakiś epistemiczny autorytet. A tu lipa. Encyklopedia to tylko wabik. Wydmuszka. Ersatz. Ściema. Po drugie: oprawa. Książka w sztywnej oprawie wygląda poważniej, na dłużej wytrzyma, kolejne pokolenia będą z niej korzystać, a mały Jaś będzie ją nosił do szkoły, żeby pokazać jak sześcioletni wówczas jego dziadek dźwigał ją w pustym tornistrze do swojej pierwszej klasy (pustym, bo podręczniki dostał z ministerstwa przecież). Po trzecie: tłumaczenie. Nie wiedzieć czemu, wszystkie tego typu publikacje są tłumaczeniem wydań anglo- lub niemieckojęzycznych, wydawane zapewne na jakichś licencjach, nie wykluczone że w offsetach (tzn. dołożonych przy zakupie innych licencji, np. na jakiegoś harypotera). Tłumaczenia te powierzane są - tak przypuszczam, choć popuszczam wodze złośliwości - osobie mającej dostęp do translatora google. Kuleje składnia, zawodzą formy gramatyczne. Takie rzeczy w encyklopediach? Niestety tak jest. Po czwarte: książki te podporządkowane są jakimś celom dydaktycznym, w związku z czym muszą znaleźć się w nich powtórzenia, regułki, "pytania i odpowiedzi" - wszystko po to, żeby dziecko od razu było geniuszem po połknięciu atrakcyjnej książki pełnej ciekawostek.
Po piąte: ilustracje. Dużo ilustracji. Nie zawsze najlepszej jakości, za to w sporej ilości.
Same założenia tego typu publikacji są słuszne i godne polecenia. O pomstę do nieba woła wykonanie. Wszystko śmierdzi na odległość kiczem i bylejakością. Tłumaczenia - o czym wspomniałem - są niechlujne, brak jest merytorycznego nadzoru, a słowo "recenzent" prawdopodobnie uchodzi za niepoprawne politycznie. Wałkował będę, że publikacje dla dzieci wymagają trzy razy więcej dbałości i rzetelności, niż publikacje dla starych wyjadaczy. Wydawcy o tym nie pamiętają, licząc na złowienie rodziców ładnie brzmiącymi hasłami budzącymi skojarzenia z powagą, wiedzą, mądrością.
Nie tędy droga, moi (nie)mili Wydawcy. Popatrzcie, jak podobne książki wydawano przed ćwierćwieczem, na tzw. kredowym papierze, na zagranicznych maszynach drukarskich... I uczcie się przede wszystkim rzetelności. Dziś, kiedy w programach graficznych można wyczarować nową rzeczywistość, naprawdę trzeba poświęcić nieco więcej uwagi rzeczywistości rzeczywistej niż rzeczywistości wyimaginowanej lub rzeczywistości wirtualnej.
Kupiłem tę encyklopedię 100 bezkręgowców nie oczekując, że mi urwie głowę z zachwytu. Inne polskie przysłowie mówi: Nie złapiesz starego wróbla na plewy. Za stary jestem, aby w hipermarketowej promocji spodziewać się nabycia dzieł Gogina, pierwszego wydania Biblii Gutenberga czy czy partytury V Symfonii Beethovena. Bez względu jednak na cenę, chciałbym brać do ręki książkę, która nie obraża niechlujstwem. Nie będę próbował książki zwracać korzystając z praw przysługujących ze względu na ustawę o szczególnych warunkach sprzedaży konsumenckiej. Książkę mogłem przejrzeć przed nabyciem i zorientować się, z czym mam do czynienia. Wiedziałem co kupiłem, odżałowałem wydane na ten cel pieniądze. Kupowałem egzemplarz z myślą o kolekcji anty-książek. Niestety to jedna z tych książek.
Zacznę - oczywiście - od mięczaków, i chociaż nie znam się na innych bezkręgowcach - mogę stwierdzić, że krytyczne uwagi odnoszą się do całości, nie tylko do typu Mollusca. Mięczaki reprezentowane są przez 19 taksonów, w niepojętym dla mnie kluczu. Osobne strony poświęcone są a to całej gromadzie (głowonogi, małże, ślimaki, chitony), a to rodzajowi, a to znowu pojedynczemu gatunkowi. Nawiasem mówiąc do gatunku podeszli wydawcy dość swobodnie, podając że "wyróżnia się 50 różnych gatunków motyla Morpho menelaus" (s.15) czy "na świecie żyje żyje blisko 4000 gatunków przybyszek australijskich, z czego 30 można spotkać w naszych domostwach" (s.25). Albo podaje się nazwę rodzajową, i wtedy można mówić o liczbie gatunków, albo podaje się nazwę gatunkową (dwuczłonową), ale wtedy gatunek jest jeden. Koniec. Kropka. I ciekaw jestem, do czego odnosi się wyrażenie "nasze domostwa" - czy do polskich domostw, bo tłumacz sprawdził, że mamy do czynienia z tym zwierzęciem w Polsce, czy do rzeczywistości, którą na myśli miał autor - nam niestety nieznany.
Ale miałem zacząć od mięczaków, a nie od uwag taksonomicznych. Właściwie nie ma takiego opisu, do którego nie mógłbym się przyczepić. Przede wszystkim irytująca jest niekonsekwencja podawanych szczegółów. Ponieważ każdy opis uzupełniany jest ramkami z podstawowymi danymi oraz kwestionariuszami "pytanie-odpowiedź", łatwo dostrzec, że dane rozsypują się na przestrzeni kilku linijek. Dajmy na to pierwszy z opisanych ślimaków Nerita atramentosa. Na pytanie: czy skorupka ślimaka Nerita atramentosa jst gładka i twarda? podano odpowiedź: " Średniej wielkości skorupka ma około 30 mm długości, jest bardzo twarda i gładka, poza spiralnymi wgłębieniami na jej powierzchni". A parę centymetrów obok jak wół stoi napisane: "Wapienna skorupka tego ślimaka ma ziarnistą strukturę zewnętrzną". No to gładka, czy ziarnista struktura? (s. 13).
Kiedy spojrzymy na opisy małży (s. 21), też szybko wyłapiemy szereg nieścisłości i dziwactw. Cytując: " Małże są mięczakami, które zakopują się w dnie morskim" (no nie wszystkie się zakopują, np. ostrygi - też omówione w książce, też naszpikowane bzdurami - o tym za chwilę - te przytwierdzają się raczej niż zagrzebują). Cytując dalej, perełka: "Skorupiaki te posiadają dwie muszle, które chronią ich delikatne ciała". Tu właściwie powinno nastąpić zakończenie recenzowania, bo szkoda słów. No więc po co przygotowywać takie encyklopedie? Dla zysku? Jakiego zysku, jeśli książka kosztuje pięć złotych bez grosza? Swoją drogą "ramka" podaje, że małże są mięsożerne. Przy wspomnianej ostrydze napisano zaś, że pożywieniem ostryg są: "małże, sercówki, słuchotki, homary, kraby, krewetki, mątwy" (s.71). Strach się bać takich ostryg, które zeżreć potrafią mątwę. Wiedziałem, że malakologia jest dla ludzi o mocnych nerwach, ale nie sądziłem że aż tak!
Dziwactw w tej książce nie brak. Na stronie 77 rodzina zatoczkowatych została zilustrowana fotografią szklarki z rodzaju Oxychilus (prawdopodobnie, bez wątpienia jednak ślimakiem lądowym z podgromady Stylommatophora, podczas gdy Planorbidae są nasadoocznymi Basommatophora).
Pozwolę sobie przeskoczyć o dziesięć stron i zatrzymać na 87. A tam znajomy winniczek. I to jak znajomy! Piksel w piksel identyczny z encyklopedią, na której nie zostawiłem suchej nitki przed czterema laty! Ten sam, w tym samym lustrzanym odbiciu. Fatum jakieś, czy co?
Nie fatum. Bylejakość. Brak dbałości o markę, rozdrabnianie na drobne wypracowanej pozycji na rynku wydawniczym. Tak podsumowałbym całą publikację. Kiedy bazuje się na zagranicznych licencjach, trzeba zadbać o rodzimego czytelnika. Wyjaśnić mu różnice, dostosować okoliczności. Nie bazować na skojarzeniach, które obce są czytelnikowi. Eskimosi znają się na śniegu jak nikt inny, ale pewnie nie bardzo rozróżniają odmiany storczyków. O tym warto pamiętać. A kiedy chce się przygotować książkę dla dzieci, to nie wolno tej świadomości nawet na chwilę wyłączać.
Chytry traci dwa razy. Ja straciłem więcej. Straciłem dużo nerwów próbując uspokoić siebie w czasie odprężającej (w zamyśle) lektury. Straciłem pięć złotych bez grosza na zakup książki. Straciłem wieczór na napisanie przestrogi przed nabywaniem tej książki. Straciłem też wiarę, że moje recenzje mogą coś zmienić. Przecież wydawnictwo Bellona przygotowując w 2013 roku tę książkę mogło się zapoznać z zastrzeżeniami dotyczącymi pisania o mięczakach... Straciłem wiarę w sprawczą moc mojego pisania. Czyli coś zyskałem. Dowiedziałem się czegoś o sobie, a to bezcenne.
No proszę, taka lekcja za jedyne cztery dziewięćdziesiąt dziewięć... A książki lepiej dzieciom nie kupować. Szkoda. Naprawdę szkoda.
100 Bezkręgowców. Seria: Na ścieżkach wiedzy - Encyklopedia. Bellona, Warszawa 2013, ss. 108
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz