piątek, 14 września 2012

Zespół odstawienny

 Za oknem pada. I całe szczęście. Nie będzie deszczu, nie będzie grzybów, a bez grzybów to co to za jesień?

Zostało do jej przyjścia jeszcze parę dni, wiele jednak wskazuje, że może przyjść wcześniej. Płakał nie będę, co nie znaczy, że znudziło mi się lato. Właściwie niewiele z niego skorzystałem, co też widać w częstotliwości wpisów na blogu. Niestety…
A po kolei. Nawet byłem na urlopie. Serio. Nad morzem. Nad naszym, jedynym do którego mamy dostęp, nad Bałtykiem. I żeby nie było niedomówień: pływałem w nim. Udało mi się dwa dni zaznać takiej pogody, że wejście do morza nie było tożsame z postradaniem zmysłów. A woda – jak to w Bałtyku, prędzej zmrozi niż oparzy.
Pomorze Słowińskie charakteryzuje się piaszczystymi plażami i dość łagodnym brzegiem. I ubóstwem mięczaków, niestety! Z napływek nie dało się nic ciekawego wydobyć, a bardzo napalałem się na wodożytki. Bez efektu tym razem.
Kiedy jednak pogoda nie sprzyjała pływaniu (czytaj: wykonywaniu nieskoordynowanych ruchów kończyn celem utrzymania się na powierzchni wody lub przemieszczenia się w kierunku odwrotnym do znikającego horyzontu), ratunkiem były okoliczne atrakcje. Przede wszystkim Słowiński Park Narodowy. Nie dotarłem nigdy do opracowań poświęconych malakofaunie SPN, niektóre źródła podają liczbę 73 stwierdzonych mięczaków. W czasie wypraw do Czołpina, Rąbki czy do Kluk zerkałem na prawo i lewo rozglądając się za ślimactwem. Jeżeli coś wypatrzyłem, to pospolite raczej gatunki, zagrzebki, żyworódki, zatoczki i błotniarki, a z lądowych bursztynki i śliniki. Te ostatnie nawet ładne, czarne, połyskujące jak świeżo zastygła smoła. Rzecz jasna, że gdybym chodził po terenach Parku, pewnie wypatrzyłbym dużo więcej, ale ograniczyłem się tylko do dostępnych ścieżek, stąd skąpe te moje obserwacje. Chociaż – przypominam sobie, że w okolicach Mielna i Unieścia (to dużo bardziej na zachód) widywałem na piaszczystych klifach ślimaki (gajowego C. nemoralis i ogrodowego C. hortensis), których nie widziałem na piaszczystych brzegach lasów Parku. C. nemoralis jako synantrop jest bardzo pospolity w Łebie, ale w samym SPN go nie zauważyłem. Ciekawi mnie, czy któryś z krajowych ślimaków byłby w stanie tworzyć populacje na ruchomych wydmach słowińskich, w jakże nieprzychylnych dla życia warunkach…
Miejscem, w którym przez chwilę zapuściłem się na polowanie, był kanał Chełst w Łebie, na odcinku w pobliżu portu. Nie wiem, czy tam jest jeszcze rzeką, czy już kanałem. Ponoć Chełst jedną z najczystszych rzek na Pomorzu. Być może, ale wypływając z Jeziora Sarbsko i płynąc przez Łebę nie potwierdza już tej tezy. Nie mniej jakieś życie w nim jest (w niej? Nie wiem jak odmieniać przez rodzaje). W tym roku rozszerzyłem listę znanych mi gatunków zamieszkujących Chełst o Acroloxus lacustris i Unio tumidus, których w 2008 roku nie wypatrzyłem. Z najciekawszych gatunków tam występujących na prowadzenie w subiektywnym rankingu wysuwa się rozdepka rzeczna Theodoxus fluviatilis. Uważam, że to najpiękniejszy ślimak spotykany naszych wodach.
Wróciłem z urlopu z ogromnym niedosytem. Polityka obserwacji i z boku w połączeniu ze kilkuminutowymi wypadami od dawna mnie nie satysfakcjonuje. Marzy mi się w woderach, z kasarkiem lub dragą pobrodzić po rzekach, rzeczkach czy kanałach w poszukiwaniu interesujących mnie stworzeń. Tutaj pozwolę sobie na dygresję: kiedy łaziłem wzdłuż brzegu kanału, napotkało mnie czterech łebskich autochtonów napływowych (pewnie trzecie pokolenie osadników), mniej wpływowych, za to bardziej pod wpływem;) Nie mogło umknąć ich uwadze, że w wodzie stoi ktoś, kto nie łowi ryb. Przez chwilę trwała dyskusja „o nim”, czyli o mnie, po czym jeden z bardziej już wpłyniętych (a nie było jeszcze jedenastej, nie mówiąc o trzynastej!) – wykazując się sporą błyskotliwością, spytał, czy szukam na przynętę i czy na to biorą ryby. Kiedy zaprzeczyłem, retorycznie zapytał: „No to po chuj?” I to jedno z najbardziej frapujących pytań, jakie usłyszałem w czasie wakacji. Wciąż nie znałbym na nie odpowiedzi, gdyby nie to – jak zaznaczyłem – że było to pytanie retoryczne. Po krótkiej chwili zawieszenia, potęgującej napięcie (wspaniała zagrywka retoryczna, zarezerwowana dla dobrych mówców), mój nieznajomy rozmówca odpowiedział: „Pewnie naukowiec”. I opowiedział jako to słyszał, że ponoć ktoś tam kiedyś tam komuś tam zapłacił stówę za rybę, pod warunkiem żeby jej flaków nie wyrywać, bo on tych rybich flaków do badań potrzebuje. Zauroczyła mnie odpowiedź łebskiego filozofa po kilku Łebskich krótko pasteryzowanych w temperaturze 70°C (tak się reklamuje miejscowe piwo, całkiem porządne). Skłamałem. Przytaknąłem mu. No bo tak sobie pomyślałem, że fajnie być choć przez chwilę naukowcem. Taki naukowiec to – w oczach autochtonów – musi być wariat innej maści, taki głupek, tyle że nie groźny. Na szczęście nie zaoferowali mi odsprzedaży rybich flaków za stówę, bo trudno byłoby mi z tak intratnego interesu (dla dobra nauki!) się wycofać.
Swoją drogą: pragmatyzm jednak nie jest ostatecznym kryterium. Okazuje się, że oto żyją jeszcze ludzie, dla których etos nauki jest ważniejszy niż to, czy „Na to można łowić ryby”… Budujące i pokrzepiające.
Nienasycony w sercu głód, 
bo za jednym nocnym chłodem – drugi chłód...
Nie spoczniemy, 
nim dojdziemy, 
nim zajdziemy 
w siódmy las, 
więc po drodze, 
więc po drodze 
zaśpiewajmy
jeszcze raz! 
Tak nuciłem sobie pod nosem słowa Osieckiej do melodii Krajewskiego (rewelacyjny duet!) wracając z urlopu mając w głowie perspektywę wyjazdu do Warszawy. Czułem się nienasycony i w głowie tkałem misterną sieć planów kolejnych ślimaczych podbojów. Ale, jako że babie lato blisko, sieci się porwały i pofrunęły z wiatrem, i jedna z nich tylko zaczepiła się na Wiśle. Otóż wyczytałem, że oto Wisła pobiła rekord wielce smutny – zanotowano najniższe stany wody od dwustu lat. Pomyślałem, że trzeba to wykorzystać i wieczorem, kiedy słońce jeszcze nad Pragą lekko poświecało, polazłem przez Las Bielański nad Vistulę. Pomysł nienajlepszy, spóźniony, niedopracowany. Ale trudno. Poszedłem, aby choć przez moment stanąć na jej brzegu. I co? I było warto się przejść, bo natrafiłem pośród odsłoniętych kamieni na brzegu, kilka skorupek gałeczki rzecznej, zwanej też kulkówką rzeczną Sphaerium rivivola. To pierwsze moje notowanie tego gatunku, dotąd nie udało mi się go wyłowić. Były też inne mięczaki, z okazałymi Dreissena polymorpha i pospolitymi Viviparus viviparus, ale to groszkówka ucieszyła mnie najbardziej.
Myślałem sobie: rzeki schną, trzeba wykorzystać moment, połazić, popatrzeć, poszukać, może uda się trafić na jaką ciekawostkę. Pomieszało się. Nie zdążyłem.
Za oknem pada. I całe szczęście. Może przybędzie trochę wody w rzekach. Nie zdążę, cóż, może kiedy indziej połażę, poszukam, popatrzę. Ważne, żeby było życie, a przecież bez wody go nie ma.
Kierat się kręci, wciąż się z czymś spóźniam, wciąż na coś brakuje czasu. Urlop już za mną. Perspektyw na wypad w teren raczej brak. Ale –
Czy warto było kochać nas?
Może warto, lecz tą kartą źle grał czas...
Nie spoczniemy,
nim dojdziemy, 
nim zajdziemy 
w siódmy las, 
więc po drodze, 
więc po drodze 
zaśpiewajmy jeszcze raz!

P.S. Pisałem wczoraj wieczorem, ale nie mogłem opublikować. A dziś pogoda słoneczna, no proszę...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz