Obiecałem, że coś napiszę. Myślałem: wieczorami siadał będę
i opisywał cały dzień. Oj naiwny, naiwny... Nie było wieczorów na siedzenie
przed komputerem, bo wieczory należały do rozmów, konwersacji, dyskusji,
szeroko rozumianego życia towarzysko-kulinarnego i innych aktywności, które
skutecznie wieczór przesuwały daleko w noc. Skoro jednak obiecałem coś napisać,
to trzeba się wywiązać, choć wcale to łatwe nie będzie. A dlaczego? Bo wciąż
towarzyszy mi ekscytacja, wiąż jeszcze nie zeszły ze mnie emocje tamtych dni.
Tegoroczne Krajowe Seminarium Malakologiczne miało
jubileuszowy charakter, bo było trzydziestym z kolei spotkaniem polskich
malakologów. Pierwsze z seminarium, zorganizowane z inicjatywy prof. Stefana
Alexandrowicza, odbyło się w Krościenku nad Dunajcem w 1985, a uczestników
seminarium Organizator wyszukiwał po publikacjach i wydzwaniał z zaproszeniem korzystając
z książek telefonicznych…
Dziś, w dobie mediów społecznościowych, Internetu i
telefonów komórkowych, dotarcie do malakologów jest nieporównywalnie
łatwiejsze, co widać w rosnącej liczbie wystąpień i uczestników kolejnych
seminariów. Moja noga stanęła tam pierwszy raz i był to czas, który wciąż
zajmuje obie moje półkule mózgowe…
Seminaria malakologiczne – jak wszystkie tego typu
konferencje, sympozja czy kongresy – ma dwie strony: naukową, związaną z
prezentacją wyników ostatnich badań, konsultacjami, dyskusjami i nawiązywaniu
nowych relacji badawczych, oraz silnie z tym powiązaną stronę towarzyską, gdzie
każda chwila sprzyja już nie tylko wymianie poglądów, ale również wspomnieniem,
anegdotom i ogólnie ujmując: pielęgnowaniu przyjaźni. Nawiasem mówiąc, bardzo
spodobała mi się kuluarowa anegdotka rodem z Torunia, bardzo bliska moim
amatorskim doświadczeniom. Opowiadała jedna z osób* zajmująca się przywrami
digenicznymi, że w czasie ćwiczeń terenowych ze studentami, podczas zbierania
zatoczków do badań nad stopniem zarażenia przywrami, zapytał ktoś z
autochtonów, czym się zajmują. Pouczona doświadczeniem, chcąc uniknąć skomplikowanego
tłumaczenia celu badań, zdawkowo odpowiedziała: „Badamy jakość wody”. W
odpowiedzi dało się słyszeć z ust nadjeziornego autochtona: „A myślałem, że
zbieracie te zatoczki, co są zarażone tymi przywrami…”
Smaczków temu podobnych więcej było w czasie jubileuszowego
Seminarium. Niech one zostaną we wspomnieniach uczestników, niech obrastają własnym
życiem, powtarzane jako dygresje w trakcie wykładów. Nie mogę jednak nie
docenić tej właśnie strony Krajowego Seminarium Malakologicznego: od jakiegoś
czasu udaje mi się zdobywać tomy konferencyjnych streszczeń, wiem mniej więcej, o czym się dyskutuje, w jakim
kierunku podążają badania. Najbardziej brakowało mi jednak kontaktu z ludźmi,
którzy większą lub mniejszą cześć swojego życia, nie tylko zawodowego, związali
z malakologią. Miałem okazję poznać już kilku malakologów, z kilkunastoma
utrzymuję mniej lub bardziej intensywną korespondencję. Ale to wciąż mało,
mało, mało. Seminarium stworzyło mi okazję nie tylko osobistego spotkania z
legendami (tak, tak właśnie mam prawo określać niektóre z osób uczestniczących
w seminarium), ale również rozmów z nimi, wymiany poglądów czy po prostu
wyrażenia im swojej wdzięczności za wprowadzenie mnie w świat pasji. Bardzo
żałuję tylko, że nieobecna był prof. Anna Stańczykowska-Piotrowska, z której
książki Zwierzęta bezkręgowe naszych wód
jako kilkuletni chłopiec przerysowywałem muszle mięczaków podpisując je
łacińskimi nazwami i poszukując polskich odpowiedników. Może następnym razem
uda mi się osobiście pokłonić Pani Profesor i cząsteczkę swojego długu wobec
niej spłacić. Żal mi również, że nie spotkałem i innych – Tomasza Umińskiego,
Andrzeja Kołodziejczyka czy Stanisława Myzyka, ale przecież nie można mieć
wszystkiego…
Dla osób, które przygodę z malakologią – tak jak ja –
zaczęły od fascynacji muszlami, spotkanie z profesorem Samkiem musi być wydarzeniem niezwykłym. Zdążyłem mu
powiedzieć, że pierwszą egzotyczną muszlę udało mi się oznaczyć na podstawie
jego książki Świat muszli z 1976. Do
dziś uważam tę książkę za niezwykle cenną publikację na temat nie tylko
mięczaków i ich muszli, ale również historycznych i kulturowych związków człowieka
z mięczakami.
Wiele mógłbym wymieniać nazwisk, które znaczyły kolejne
etapy na drodze mojej malakologicznej pasji. Ale w jednym miejscu: prof.
Wiktor, Piechocki, Alexandrowicz, Pokryszko, Lewandowski a nawet Robert Cameron…
Gubię się i nadal nie odnajduję słów oddających emocje, które wciąż mi
towarzyszą…
Bardzo miłe były również te momenty, kiedy wyciągając rękę
mogłem się przedstawić ludziom, z którymi
od jakiegoś czasu pozostaję w korespondencyjnym kontakcie. Nie będę ich wymieniał,
bo to duża część z tych, którzy malakologią się zajmują. Ale to naprawdę miłe.
A jeszcze milsze były te momenty, kiedy po jakimś czasie rozmowy okazywało się,
że Malakofil to ja… Oj, połechtało to próżność niejednokrotnie, oj połechtało…
Spotkania z legendami to jedno. Ale spotkania z nadziejami
są nie mniej ekscytujące. Kiedy siedziałem i przysłuchiwałem się wystąpieniom
polskich malakologów, którzy karierę naukową dopiero budują, widziałem
niezwykłe perspektywy otwierające się przed nimi. Nisko się chylę przed nimi,
przed ich pracowitością, pasją, dążeniem do znaczących wyników. Może w tym
sporo jest mojej naiwności, a niech tam, ale to przecież kolejna zmiana
sztafety, to oni za lat trzydzieści będą podpisywać swoje książki takim
zawstydzonym amatorom, których niechcący zarazili pasją… Oczyma wyobraźni widzę
ich – dzisiejszych magistrów i doktorów, jak uzyskują kolejne stopnie i tytuły.
Widzę ich i milcząco zachwycam się ich pracą…
Pora zejść z górnego C i oddać kilka słów wystąpieniom. Nie będę
ich omawiał. Te, które najbardziej mnie interesowały, udało mi się wysłuchać, w
ogóle nie opuściłem żadnego z wystąpień. Żadnego! I tylko mój pęcherz mi
świadkiem, że czasem nie było łatwo pogodzić śle dennie wywodu z fizjologią i
perspektywą wymiany spostrzeżeń w czasie krótkiej przerwy kawowej. No w dwóch miejscach
jednocześnie jeszcze nie nauczyłem się bywać, stąd fizjologia musiała ustępować
pierwszeństwa pasji… Nie było chyba takiego referatu, który by mnie znudził,
choć były takie, które wysłuchiwałem trochę jak na tureckim kazaniu. Moja wina,
moja wina, moja bardzo wielka dziura w biologicznej wiedzy. Czasem po prostu zwyczajnie
ni w ząb nie rozumiałem, o czym prelegent mówi. I chyba niektóre referaty były
dla mnie trudniejsze niż wystąpienie prof. Camerona, który mówił po angielsku,
a ja jakoś nigdy tego języka się nie uczyłem (słowo daję, że coś tam
zrozumiałem, zwłaszcza liczby;)).
Pierwszego dnia obrad największe wrażenie zrobił na mnie
najmniej malakologiczny referat prof. Witolda Alexandrowicza pt. Ile trwają dwie minuty? Dydaktyczny majstersztyk!
Dla mnie, który przez kilkanaście tygodni tego roku walczył z książką Jerzego
Dzika Dzieje życia na Ziemi było to
jak odsłonięcie zasady działania magicznej sztuczki: iluzja fascynuje, kiedy
jest nieznana, ale kiedy ujrzeć ją od drugiej strony, radość jest jeszcze
większa i rozlewać się chce na innych. Tak właśnie się czułem, jakby ktoś
wtajemniczył mnie w magiczną sztuczkę. A na czym sztuczka polegała? Żeby dzieje
Ziemi skorelować z rocznym kalendarzem i kolejnym datom przypisać ważne
wydarzenia w dziejach planety. Świetne!
Prace „słodkowodne” wypełniły pierwszy dzień Seminarium. Z
otwarta gębą przysłuchiwałem się kolejnym referatom i komunikatom, latałem
wzrokiem za slajdami prezentacji i chłonąłem jak gąbką wszystko, o czym tylko
była mowa. A po zakończonych obradach jeszcze Walne Zebranie Członków
Stowarzyszenia Malakologów Polskich… Również pierwsze w mojej historii…
Jak to określił prof. Wiktor, drugiego dnia wypełzliśmy na
ląd. Od początku popołudniowej sesji (bo przed południem była wycieczka – spływ
Dunajcem) zaczęła się tematyka ślimaków lądowych. I tutaj znów zachłanność
wiedzy wygrywała z potrzebami innej natury, ale i prezentowane referaty były
nad miarę wciągające, a wystąpienie nt Mikrotomografii
komputerowej w badaniach malakologicznych, które przyjąłem w harmonogramie
jako jedno z tych, co nic nie zrozumiem, okazało się rewelacją (łac. revelatio oznacza objawienie). Odniosłem
również wrażenie, że i wśród słuchaczy spotkało się z wielkim zainteresowaniem,
wskazując na nową metodę badań, która zapowiada świetne wyniki. A kiedy sobie
pomyślę, że już kilka tygodni temu wiedząc, co będzie przedmiotem wystąpienia
Anny Sulikowskiej-Drozd, nie wypytałem o szczegóły. A to takie niesamowite
rzeczy się okazały!
Czekałem na wystąpienie dr Tomasza Kałuskiego (prezesa
Stowarzyszenia), który podjął temat śliników z rodzaju Arion (to te wielkie,
oślizgłe, brązowe lub czarne, co zjadają warzywa na działkach;). Wniosek płynął
z referatu taki: Arion lusitanicus
jest endemitem iberyjskim, a to, co zżera nam marchewkę, to niewątpliwie jest Arion vulgaris. No przesadziłem z tym „niewątpliwie”
– wątpliwości nadal jest sporo i wiele warzyw zostanie jeszcze zjedzonych,
zanim szkodnikowi ostatecznie nadane zostanie imię…
Zaskoczył mnie też referat malakologa praktycznego pt. Wpływ barwy światła na parametry rozrodu i tempo
wzrostu ślimaka Helix aspersa aspersa. W tomach streszczeń
pokonferencyjnych dotychczas pomijałem te referaty w pierwszej lekturze i
czytałem je dopiero na koniec, dla całości obrazu. A ten mnie zaciekawił i
postanowiłem, że w końcu poświecę na blogu trochę miejsca pracy malakologów z
Instytutu Zootechniki z Balic, co przekładałem dotąd z nieznanych
(nieuświadomionych) przyczyn.
Zanim nastał dzień trzeci, była jeszcze uroczysta kolacja. I
jubileuszowy tort ze ślimakiem. I podziękowania dla organizatorów. A zasłużyli
na gorące słowa podziękowań, bo zorganizowali naprawdę porządnie całe
Seminarium, dbając i o umysł, i o ciało. I o wypoczynek też, w malowniczym
cieniu Gorców i Pienin. A odpowiedzialnymi za organizację byli w tym roku
malakolodzy z Wrocławia. Świetna robota!
I nastał dzień trzeci. Tu głos należał najpierw do
przeszłości: badania nad ślimakami trzecirzędowymi i czwartorzędowymi
prezentowane były przez malakologów poruszających się z wprawą po geologii. Nie
wyobrażałem sobie, żeby nie wysłuchać wystąpienia doc. Ewy Stworzewicz z
Krakowa na temat Eoceńskich ślimaków w inkluzjach bursztynu bałtyckiego. Znowu
byłem zmieszany, bo szczęka mi opadała z wrażenia i bałem się ślinotoku na
widok złotych muszelek w bursztynie…
W ostatnim bloku tematycznym, po ostatniej przerwie kawowej,
a przed obiadem, zaczął się trochę maraton sprintem, czyli gonienie czasu i
walka z trudnościami technicznymi, które nieoczekiwanie dały znać o sobie.
Pośpiech nie pomagał w zrozumieniu najtrudniejszych dla mnie zagadnień, czyli
fizjologii, genetyki i badań molekularnych, które wtedy były właśnie
najbardziej reprezentowane. Pośpiech nie oszczędził również prof. Samka, który
również musiał pomijać części swojego referatu na temat wykorzystania mięczaków
jako wzorca w technice i sztuce. Czekałem na to, jak na gwóźdź programu, stąd
lekki niedosyt odczułem. Ale rozumiem, że czasem tak z czasem bywa. Sam też
doświadczyłem żelaznej dyscypliny moderatora sesji, i swoje wystąpienie
musiałem zaprezentować wykorzystując sposoby Macieja Orłosia… Powiedziałem
kilka słów o małym kościółku w Łasku, który zaskakuje dekoracjami ołtarza i
ambony muszlami mięczaków, w tym kubańskimi Cerion
uva. Chyba nie tylko ja byłem tym zaskoczony…
Wiele mógłbym jeszcze pisać, wspominać, opowiadać. Nie
zeszły jeszcze ze mnie emocje tamtych spotkań, więcej w tej narracji emocji niż
rozumu. A niech tam. Przecież tam byłem. Miodu nie piłem, ale co widziałem, na
blogu spisałem…
I jeszcze na koniec: zupełnie poza malakologią odkryłem coś
bardzo inspirującego – blog krakowskiego doktoranta Andrzeja Antoła, który
serdecznie polecam: http://jyndrek.blogspot.com/
Nie o mięczakach, ale naprawdę trudno przejść obojętnie.
* nie zapytałem, czy mogę anegdotkę w świat posyłać, więc wolę tak anonimowo;)
* nie zapytałem, czy mogę anegdotkę w świat posyłać, więc wolę tak anonimowo;)
Konferencyjny tom |
Jubileuszowa publikacja... |
Był okolicznościowy tort... |
... i czas na przypatrzenie się ślimakom też się zalazł;) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz