Późno wróciłem wczoraj ze spotkania Klubu Przyjaciół Tygodnika Powszechnego w Łodzi. Było już dobrze po 22 kiedy zbliżałem się do mieszkania. Odruchowo sprawdziłem skrzynkę pocztową i przekonany, że zastanę tam stertę papierów reklamowych, energicznie wyjąłem zawartość. O jakie miłe zaskoczenie, kiedy dłoń napotkała inną fakturę i ciężar niż się spodziewała. W skrzynce czekała przesyłka z Poznania. Nie to, żebym na nią nie czekał, a i owszem, i to bardzo, ale spodziewałem się jej najwcześniej w piątek, a raczej nawet w poniedziałek. A tu proszę, jest!
Udało się. Sprowadziłem z Wydawnictwa Kontekst trzy książki, które od dawna powinienem znać: Marii Jackiewicz Błotniarki Europy oraz Bursztynki Polski i Elżbiety Karolewskiej-Batury Ślimak żółtawy. Trzy monografie w języku polskim, omawiające łącznie kilkanaście gatunków naszej malakofauny. Jestem dopiero po pobieżnej lekturze (trochę przed snem, trochę po drodze do pracy), ale już mogę powiedzieć, że nabycie tych książek było bardzo dobrym posunięciem. Powstrzymam się od recenzji, na to przyjdzie czas po przestudiowaniu prac. Kilka zdań natury ogólnej: wydaje się, że takie prace pojawiać się będą coraz rzadziej. Nie wiem, co gra tu pierwsze skrzypce: ekonomia, wymogi stawiane naukowcom, postępująca specjalizacja w nauce? Naprawdę nie wiem. Oczywiście, monografie będą się ukazywać, już jest kolejna publikacja z serii malakologicznej Wydawnictwa Kontekst, K. Szybiak Ruthenica filograna. Ale po angielsku. Z jednej strony to bardzo dobrze - takie prace mają szansę zaistnieć w świecie zoologicznym, pomóc naukowcom z różnych szerokości geograficznych, jeśli tylko choć trochę władają językiem Szekspira. Z drugiej natomiast monografie w języku angielskim nie spełniają jednej z podstawowych ról - nie docierają do czytelnika "nieprofesjonalnego". Posłużę się tu przykładem klucza prof. Urbańskiego: swoją popularność zawdzięcza m.in. temu, że napisany jest dla różnych odbiorców, ale głównie dla tych, którzy samodzielnie chcieliby rodzimą malakofaunę poznać. Sam Urbański pisał bardzo dużo po niemiecku (cała seria poświęcona mięczakom Bałkanów), ale klucz wydany po polsku i to przez wydawnictwo szkolne, mógł niemalże "trafić pod strzechy".
W dyskusji nad udziałem języków narodowych w dyskursie naukowym nie potrafiłbym dziś zająć jednoznacznego stanowiska. Z jednej strony bowiem mam świadomość, że nauka zawsze poszukiwała jakiejś unifikacji (przez stulecia prym wiodła greka, potem, mniej więcej od IV w. po Chr. łacina; w muzyce zadomowił się włoski...), nauka zawsze też zarezerwowana była dla tej wąskiej grupy, która posiadła znajomość pisma i miała dość środków, by z tej znajomości poczynić użytek. Z drugiej jednak strony, na przestrzeni ostatniego stulecia nastąpił gwałtowny rozwój nauk, spowodowany między innymi ogólnym dostępem do informacji. W wielu obszarach północnej półkuli zaniknął problem analfabetyzmu. Nauka nie jest już zarezerwowana dla wybranej kasty, a rozwój technologii informatycznych znosi kolejne bariery. Może zatem tym bardziej należałoby kłaść nacisk na języki narodowe w publikacjach, które dotyczą określonych warunków geograficznych. Nie jest łatwe znalezienie odpowiedzi. Bo czy chrześcijaństwo wyszłoby na świat, gdyby Dobra Nowina głoszona była wyłącznie w aramejskim dialekcie, nie zrozumiałym być może i dla wielu żydów z diaspory? Ówczesna greka (koine) była bardzo zubożoną odmianą greckiego, z językiem Homera nie mogła startować bez kompleksów, ale dzięki swemu uproszczeniu była zrozumiała mniej więcej od Hiszpanii do Indii. Cały starożytny świat, związany z kulturą grecko-rzymską posługiwał się jednym językiem, i nie tyle był to język urzędowy, ile praktyczne narzędzie komunikacji w handlu i administracji. Może więc dzisiejszy angielski po trosze jest powrotem do sytuacji sprzed dwóch tysięcy lat?
Niemniej, bardzo się cieszę, że takie monografie w języku polskim są. Jak będą po angielsku, też się będę cieszył. Byleby były. I najlepiej, żeby były ogólnie dostępne.
piątek, 5 listopada 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz